Adam Muszkieta: Odnowa czy rozkład rodzimego kina, czyli bez opamiętania o trzech obrazach
Skoro jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze? – chciałoby się zapytać w związku z medialną histerią wokół „Kac wawy”, która prowadziła do dramatycznych wniosków. Sęk w tym, że ostatni festiwal w Gdyni, Oscary i Orły 2012 kierują uwagę na drugi człon tego pytania. Bo jest dobrze. Nawet bardzo. Przynajmniej w porównaniu z latami poprzednimi. Aby znaleźć argumenty na poparcie tej tezy postanowiłem przyjrzeć się trzem produkcjom, mniej lub bardziej związanym z polską kinematografią.
Sponsoring
Kilka dni przed pójściem do kina na Sponsoring widziałem w Kocham kino wywiad Torbickiej z Juliette Binoche. Padały pytania o Kieślowskiego, co zawsze działa na mnie jak magnes. Pokazywano również urywki z obrazu Szumowskiej, jaki miałem zobaczyć – były zachęcające, dlatego też, będąc już w kinie, czekałem z niecierpliwością, aż wejdziemy na salę i zacznie się film.
Zasiadając w kinowym fotelu, miałem jeszcze w ręku kartkę-ulotkę promocyjną Sponsoringu. Na niej 3 kobiety – od razu skojarzyło mi się to z Trzema Kolorami Kieślowskiego. Pomyślałem wtedy – ciekawe, czy tylko na takim skojarzeniu się skończy, czy też Juliette Binoche z Małgosią Szumowską wskrzeszą we mnie jego moralny niepokój?
Pisząc kiedyś o Ukryte i Białej wstążce Haneke wyznałem swą fascynację kinem europejskim, które dopieszcza detale w scenach bez dialogów (bo nie wszędzie są one potrzebne), kiedy to widz może upajać się Juliette Binoche, bo ona nie może domknąć lodówki czy w milczeniu przygotowuje kolację. Trzeba jednak dobrze to pokazać, tak by nawet najprostsze rzeczy, codzienne sprawy miały swoją historię. Ukazać to potrafi Haneke, potrafił Kieślowski i okazuje się, że potrafi i Szumowska.
Szumowska najwyraźniej po 33 scenach z życia odetchnęła; widać że autobiograficzny ciężar, jaki wraz z tamtym filmem niosła w sobie (śmierć rodziców), jest już za nią i teraz może swobodnie rozwinąć skrzydła. I tym razem wybrała sobie nie lada tematykę i problem społeczny – studentki uprawiające seks za pieniądze.
Obawiałem się, że Szumowska podejdzie do tematu sztampowo (z wyższością ganiąc takie praktyki) czy też łopatologicznie (jak to było w Galeriankach). Na szczęście tak się nie stało. Historię dwóch dziewczyn, czyli studentki pochodzącej z francuskich nizin społecznych oraz studentki z Polski, której również się nie przelewa, widzimy z perspektywy dziennikarki, która o tym społecznym problemie pisze reportaż. Ona ich nie ocenia, zadaje jedynie trudne pytania. Rolą widza jest osądzić czy mamy do czynienia z patologią społeczną, czy też z głębszym i niejednowymiarowym problemem. W gruncie rzeczy – historie dwóch studentek i dojrzałej Anny tak bardzo się nie różnią. I o tym jest film, żeby nie sądzić po pozorach, że dziwka, to dziwka, jak mówi mąż Anny. Reporterka, gdy poznaje Alicję i Charlotte, nie jest już wcale taka pewna, czy dziwka, to zawsze tylko dziwka…
Anna (Binoche) zaprzyjaźnia się ze swoimi „źródłami informacji”. Rozmowa z Alicją (Joanna Kulig) przeradza się we wspólną imprezę, gdzie kobiety po wypiciu kilku kieliszków wódki zaczynają ze sobą tańczyć a nawet całować się, jak wskazywałby ostatni kadr, który jednak zostaje szybko urwany. Niemniej, w momencie gdy dojrzała reporterka Elle tańczy z młodą dziewczyną z Polski (nie pomyślałbym nawet, że aktorka grająca w serialu Szpilki na Giewoncie jest w stanie zagrać tak dobrze i to jeszcze mówiąc w filmie po francusku – zwracam honor) słyszymy w tle The Knife i utwór Pass it on – dobrany idealnie do chwili.
Inne ze scen, które zapadły mi w pamięć, to dwa epizody z udziałem Andrzeja Chyry (sadystyczny klient) i Krystyny Jandy. Chyra okazuje się dla francuskiej studentki, Charlotte, klientem którego nigdy nie zapomni, ponieważ zadaje jej wielki ból, wykorzystując do tego butelkę szampana… Chyba dopiero właśnie wtedy uświadamia ona sobie, że łatwy zarobek może czasem zostać okupiony zbyt wysokimi kosztami emocjonalno-fizycznymi. Epizod drugi – rozegzaltowana matka Alicji (ufarbowana na wściekły blond Janda) przyjeżdża do Paryża i robi awanturę córce. Domyśla się zapewne, skąd córka może mieć pieniądze…
I tutaj dotykamy chyba istoty problemu. W „Krytyce Politycznej” można wyczytać, że Szumowska gra w klasy społeczne. Nie bawiłbym się jednak w tak dosłowne nazywanie sprawy. Obie dziewczyny robią to, co robią, dla pieniędzy, nie kryją tego. Bardziej wstyd im, że wcześniej pracowały za grosze w fast foodzie czy jako au pair. Przyzwyczaiły się do pieniędzy, do życia w luksusowym apartamencie – to swego rodzaju już uzależnienie. Chcą być takie jak Anna (Juliette Binoche), która jest piękna, bogata i wiedzą, że mogą to osiągnąć tylko w ten sposób. I jedyne co w ich profesji im przeszkadza, to wszechobecne kłamstwo, w które muszą brnąć przed bliskimi.
Kolejny kluczowy problem (pojawiający się także w innych filmach) to rola, jaką takie dziewczyny jak Alicja i Charlotte pełnią dla swoich klientów (głównie żonatych mężczyzn); są one nie tylko obiektami seksualnymi, ale też interlokutorkami. Mężczyźni mówią im o problemach w pracy, o tym że z żonami nie mogą spełnić swoich fantazji. Na tej samej (trzymanej przeze mnie w ręce) ulotce obok trzech głównych bohaterek widzimy hasło reklamowe: Czego pragną kobiety, o czym marzą mężczyźni, a wstydzą się powiedzieć. I właśnie o tym czego pragniemy, o czym marzymy – o tym właśnie nie potrafimy rozmawiać nawet z najbliższą osobą (choć wydawałoby się to oczywiste). A może w ogóle nie potrafimy ze sobą rozmawiać, co obserwujemy na przykładzie Anny i jej męża, którzy nie są w stanie porozumieć się w żadnej sprawie dotyczącej ich samych, a nie domu czy dzieci. Nie rozumieją się, choć ostatnia scena filmu zdaje się przeczyć temu stwierdzeniu. Pytanie jednak, czy końcowa sielanka jest tylko ułudą, chwilową dyspensą od codziennego niezrozumienia?
Najlepszą sceną filmu, jak dla mnie, jest moment zamyślenia się Anny podczas uroczystej kolacji z szefostwem jej męża. W pewnej chwili Anna widzi, że przy stole siedzą wszyscy kochankowie Alicji i Charlotte. Zna ich z opowieści dwóch studentek. Jeden z mężczyzn przygrywa sobie na ma gitarze nucąc romantyczną francuską piosenkę, którą śpiewał Alicji (Kulig) zaraz po seksie. Romantyczną pieśń podchwytują pozostali kochankowie, zaczyna śpiewać ją także i Anna, pomimo tego że jej mąż i jego znajomi wciąż prowadzą żywą dyskusję. Są kompletnie nieświadomi tego, co dzieje się w myślach Anny… Wydaje się nawet, że Anna bardziej rozumie wyimaginowane w swojej wyobraźni postacie, a one bardziej rozumieją ją samą niż jej własny mąż. Niesamowita scena. Szumowska mogła spokojnie zakończyć nią swój film.
Rafał Klan, jeden z autorów Netkultury, zapytał mnie, czy film ten może być czymś więcej niż tylko obrazem, czy poprzez tematykę wychodzi poza swoje ramy? Odpowiedziałem, że Sponsoring nie jest tylko o seksie za pieniądze, o call girls – bo ten jeden problem społeczny jest tutaj przedstawiony poprzez pryzmat samotności współczesnego człowieka i brak zrozumienia przez otoczenie: ani Anna nie potrafi rozmawiać ze swoim mężem, ani dziewczyny ze swoimi rodzicami, zupełnie jakby pochodzili z różnych światów, a przecież to są ich najbliżsi… I mnie w filmie tym takie właśnie przedstawienie sprawy najbardziej porusza i nie doszukuję się w Sponsoringu, w przeciwieństwie do Krytyki Politycznej, żadnej prawdy objawionej o klasach społecznych, etc. bo źle mi się to kojarzy i twierdzę – znając też chociażby 33 sceny z życia – że nie o to Szumowskiej chodziło. Dlatego bliżej jej do Kieślowskiego niż do Mike’a Leigh. Czy Sponsoringowi udało się wyjść poza ramy filmu? Myślę, że dowiemy się tego po latach, kiedy będzie już wiadomo, czy obraz Szumowskiej przetrwa próbę czasu.
Podsumowując – ten piątkowy seans filmowy to był bardzo udany wieczór. Na tyle, że napisałem o nim kilka słów. Duch Kieślowskiego był w pewnym stopniu wyczuwalny w filmie Szumowskiej. Lecz przecież i sama Szumowska wyrasta ponad innych, nadając swoim obrazom własny styl. I to do niej będziemy porównywać niedługo innych reżyserów. Jestem tego pewien.
Róża
To ten film z trzech opisywanych tu przeze mnie, na który czekałem najbardziej niecierpliwie i to od zeszłorocznego festiwalu w Gdyni, podczas którego Róża Smarzowskiego została doceniona przez publiczność i dziennikarzy, a Marcin Dorociński wygrał także w kategorii: najlepsza rola męska. Jednakże jury festiwalu postanowiło przyznać nagrodę główną filmowi Essential Killing. Teraz wiem już na pewno, że był to błąd. Recenzując (kilka miesięcy temu) film Skolimowskiego zadałem pytanie, czy Dorociński dorówna Vincentowi Gallo? Myślę, że go przebił.
Nie wiem, czy to przez całodniowe zmęczenie, czy przez zbyt wygórowane oczekiwania, ale nie mogłem wczuć się w pierwsze 40 minut filmu. Nie ułatwiła mi tego nawet pierwsza scena, która (najprawdopodobniej) miała mnie zszokować. Ani scena gwałtu, ani morderstwa żony Tadeusza (Dorociński) przez Niemców, podczas powstania warszawskiego, nie wywołała mojej euforii. Zachwyt przyszedł później.
Wcześniejszy Dom zły Smarzowskiego przyczynił się do bardzo wysokiego zawieszenia poprzeczki i właśnie przez pryzmat tego filmu będę patrzył na Różę, bo widzę wiele podobieństw. Powiem więcej, te dwa obrazy świetnie się uzupełniają; Dom zły dostarcza emocji, jakich dawno już w kinie nie czułem, a Róża, to wyborna gra aktorska Dorocińskiego, Kuleszy oraz starszego Lubaszenki. I dzieje się tak, że od pewnego momentu Róża staje się Domem złym; prawie dokładnie w chwili, gdy Tadeusz broni tytułowej Róży przed Rosjaninem (Lubosz). A kiedy zabija go siekierą, słyszymy znajomy z Domu złego, wstrząsający motyw muzyczny. Scena ta, podobnie jak w Domu złym mord w wykonaniu aktorskiego tria Dziędziel, Preiss, Jakubik, uderza w widza niczym grom, mrożąc krew w żyłach. Wtedy to właśnie, po kilkudziesięciu minutach mojego trwania przed ekranem w stanie rozczarowania, Smarzowski przekonuje mnie do swojej Róży.
Tak jak Dom zły opowiadał o absurdalnych i chorych czasach PRL-u, tak w Róży Smarzowski udowadnia, że i zaraz po wojnie było identycznie. Tyle, że nawet brutalniej. Bo i Rosjanie, i Urząd Bezpieczeństwa mieli chyba jeszcze mniej litości niż późniejsi aparatczycy, milicjanci i Służba Bezpieczeństwa. Inna rzecz, że mierzenie tych „dokonań” w jakiejkolwiek skali nie ma najmniejszego sensu.
Akcja Róży toczy się na Mazurach, które wcześniej należały do Niemiec jako Prusy Wschodnie. Nowa komunistyczna władza niechętnie traktuje autochtonów-Mazurów. Tadek, uciekający ze zniszczonej Warszawy, chciałby zacząć nowe życie, choć wie, że jego przeszłość (był żołnierzem Armii Krajowej) może mu w tym przeszkodzić. Róża, która jest żoną jego zmarłego towarzysza broni, stała się dla wkraczających na te tereny Rosjan jedną z tych kobiet, które chętnie, masowo gwałcili. Sąsiedzi nie mogą jej tego wybaczyć. Kobieta doświadcza alienacji z ich strony i tylko Tadeusz wydaje się nie osądzać jej a raczej pomaga przetrwać. Tym bardziej, że prawdopodobnie swoim ciałem i poświęceniem, rezygnując z własnej godności (czy miała możliwość wyboru?) uratowała cześć córki Jadwigi. Dziewczyna z wysokości strychu obserwowała, jak wielokrotnie matka była gwałcona (podobnie jak oszołomiony i ranny Tadeusz patrzył jak Niemcy gwałcą i mordują jego żonę).
Tadeusz z czasem, gdy już się zadomawia na Mazurach, zostaje postawiony przed wyborem – albo przystąpi do nowych struktur bezpieczeństwa, albo zostanie pozbawiony wolności. W pierwszym odruchu odmawia.
Prócz Tadeusza, Róży i jej córki poznajemy także lokalną społeczność, w tym sąsiadów (Marian Dziędziel) i pastora (Edward Lubaszenko). Dziędziel mówi łamaną polszczyzną, Lubaszenko po niemiecku. Warto tutaj odnotować świetną rolę Lubaszenki, który wciela się w postać mądrego i wyważonego klechy. Kreacje Braciaka i Preiss, jako przesiedleńców z Wilna, także budzą szacunek. Przesiedleńcy także mówią gwarą z regionu z jakiego przyjechali, więc podobnie jak Holland w filmie W ciemności Smarzowski dba o językowe szczegóły. Jest to o tyle ważne, że dzięki temu historia jest bardziej wiarygodna, klimatyczna i odpowiadająca ówczesnym realiom.
Przed tym filmem nie byłem przekonany do aktorstwa Agaty Kuleszy. W Sali samobójców wydała mi się bezbarwna, jednak w tej roli pokazuje pazur i dorównuje samemu Dorocińskiemu. Kreowana przez nią postać zapłaci wysoką cenę za to, jak bestialsko była traktowana przez Rosjan. Podobnie z Tadeuszem – i jemu przeszłość nie zostanie wybaczona. Zebranym na widowni, w tym również i mnie, niebywale ciężko było przetrzymać sceny, w których Tadeusz katowany był przez UB, jego wygląd po przesłuchaniach był nie do zniesienia. Co ciekawe, mógł on potem wrócić na Mazury. Tadeusz wrócił a Mazurzy zostali przesiedleni…
Ktoś jednak czekał na Tadeusza i osoba ta, gdy go zobaczyła, rzuciła wszystko i bez żadnych rzeczy, bez niczego odeszła razem z nim. Warto sprawdzić, kto na niego czekał, a kto ze wstydu nie wydusił z siebie ani jednego słowa.
Bohaterowie Wesela, innego filmu Smarzowskiego, uciekając (w ostatniej scenie) mieli przed sobą całe życie. Bohaterowie Róży (w podobnej końcowej scenie) byli w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Musieli odejść, bo nie byli mile widziani, nie byli już u siebie. Co gorsze, żeby żyć, będą musieli spróbować zapomnieć i wymazać z pamięci wszystko co przeżyli do tej pory. Inaczej nie będą w stanie zacząć czegokolwiek od nowa. Jeśli w ogóle jest to możliwe – zapomnieć i żyć dalej…
Rzeź
Sponsoring, potem Róża, czas na Rzeź Polańskiego.
Wydawać by się mogło, że rodziciele dwóch nastolatków spotkali się po to tylko, żeby omówić kwestie wychowawcze. Na początku dowiadujemy się bowiem, że doszło do bójki pomiędzy dziećmi głównych bohaterów. I tak też się pozornie zaczęło. Dwie pary rodzicielskie co rusz kończą rozmowę, już mają się żegnać, ale co chwilę znajduje się jeszcze jakiś pretekst, który powoduje, że ta specyficzna konwersacja trwa nadal. Nikt z tej czwórki, nie mógł jednak przypuszczać, że na koniec spotkania wypowie symboliczne zdanie: To był najgorszy dzień w moim życiu…
Rzeź jest zagrana na modłę teatru telewizji, co mnie osobiście bardzo się podobało. Bo uwielbiam, prócz skupiania się na szczegółach – o czym już pisałem – przypatrywać się grze aktorskiej i wsłuchiwać się w dialogi, które są kluczowe w przedstawieniach teatru tv. Polański po Pianiście miał kilka lat przestoju i dopiero po aferze ze szwajcarskim aresztem wraca do najwyższej formy. Bo i Autor widmo i Rzeź to prawdziwa uczta dla wszystkich zmysłów odpowiedzialnych za odbiór filmowego obrazu.
Ale do rzeczy. Muszę wrócić do „zajawki”, jaką poczyniłem kilka wersów wyżej, by wyjaśnić, dlaczego spotkanie dwóch par w ładnym mieszkaniu w Nowym Jorku skończyło się dla jego uczestników niespodziewanymi wyznaniami. Najszybciej można skwitować to tak, że prawda boli i to bardzo… Bo, gdy gra pozorów i przepychanki: który z chłopaków jest bardziej winny i (w domyśle) które małżeństwo jest za to bardziej odpowiedzialne – gdy to wszystko mija, na światło dzienne wychodzą osobiste sprawy, których w codziennych relacjach się nie porusza, bo żadna z par nie potrafi o nich rozmawiać. I podobnie jak w Sponsoringu, poznajemy osoby, które nie rozumieją się wzajemnie, bo choć teoretycznie są sobie najbliższe, w praktyce zupełnie obce.
Film Polańskiego o tyle jest dobry i uniwersalny, że w sytuacjach jakie widziałem na ekranie, potrafiłem odnaleźć siebie i swoją potencjalną żonę, nasze kłótnie i brak elementarnego zrozumienia. Bo można się kochać, ale gdy choć u jednej ze stron uczucie się wypala, to już chyba nic takiego związku nie jest w stanie uratować. A gdy do tego pojawi się jeszcze osoba trzecia… U Polańskiego mamy tylko i aż uświadomienie sobie przez czworga bohaterów (Winslet, Waltz i Foster, Reilly), że ich małżeństwa to fikcja – w tym sensie, że tak naprawdę Foster gardzi mężem, on rewanżuje się tym samym i podobnie jest w przypadku Winslet i Waltza, gdzie irytacja drugą osobą góruje nad resztą.
Foster (gra czasem zbyt emocjonalnie) to idealistka podszyta hipokryzją, jej mąż (Reilly – świetna rola) to cynik, Winslet (klasa sama dla siebie i piękna jak zwykle) ma problem, by się z jakąś postawą utożsamić, ale nie chce być gorzej postrzegana niż inni. Z kolei dla jej męża (Waltz – dobrze dopasowany aktorsko do Winslet – strzał w 10-tkę Polańskiego) całym światem jest jego telefon i ciągła, bezpośrednia wręcz łączność z pracą.
Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na miłość? To ona jeszcze istnieje? Oglądając ten smutny obrazek ukazujący dwa małżeństwa, można mieć co do tego wątpliwości. Być może, kiedy ślepe zakochanie się w sobie mija wraz z nastaniem szarej rzeczywistości, to wtedy na jaw wychodzą też nasze różnice, które często są nie do pogodzenia, a próbuje się je godzić z powodu dzieci cierpiących na tym podwójnie…
Pytanie – czy to wzajemne niezrozumienie można naprawić? Czy, jeśli nie ma jeszcze osoby trzeciej w obwodzie, zwykła rozmowa mogłaby być początkiem uzdrowienia związku? Jeśli tylko taka wola wypłynęłaby z obu stron, to dlaczego nie. Nie jest to jednak takie proste, by po latach starć i batalii o wypracowanie sobie pozycji w małżeństwie, teraz za darmo wyjść z okopów. Bo w imię czego? W ich mniemaniu nie miałoby to sensu. Dopiero ewentualne rozstanie mogłoby ten sens nadać. Bardziej prawdopodobne jest przejście nad zaistniałym problemem do porządku dziennego. Tyle, że to jedynie czasowe odroczenie wyroku, przed którym nie da się już uciec, kiedy skrywane frustracje wybuchną na nowo.
Niemniej, to są tylko dywagacje pokiereszowanego przez życie recenzenta. Ciekawe jednakże są stwierdzenia każdego z bohaterów o swoistym najgorszym dniu w życiu. Każdy z nas pewnie taki przeżył – tylko w innym znaczeniu. I tylko my sami wiemy, czy taki dzień nas zmienił, czy też nie.
Ale jeżeli te dwa małżeństwa w końcu zdały sobie sprawę ze skali problemu (i to już problemu – nie obawiam się użyć tego zwrotu – w wymiarze społecznym), to może jeszcze jest nadzieja dla nich? A w domyśle – dla nas, bo sztuki teatralne właśnie po to powstają, żebyśmy choć przez chwilę w tym całym biegu donikąd mogli się zatrzymać i zastanowić. Czy jeszcze nie wszystko stracone? Polecam sprawdzić samemu i przez chwilę podumać, czy to przypadkiem nie dotyczy i nas samych…
Opamiętania czas, czyli pora na pointę
Nie wiem, czy akurat te wybrane przeze mnie pozycje przekonają każdego, że nie jest tak źle z polskim kinem, jak chciałby tego Tomasz Raczek czy ktokolwiek inny. Zawsze też można zarzucić mi, że film Szumowskiej nie był zrobiony w Polsce i tym podobne, ale to tak, jakby zarzucić Kieślowskiemu jego pomysłu na Trzy kolory. Jeśli chodzi o Polańskiego, to jestem zdania, że należy się nim chwalić i nie zapominać, że wywodzi się z Polski, że swój kunszt nabywał w łódzkiej filmówce.
Poruszyłem tutaj kwestię tylko trzech filmów, ale przecież to nie wszystko, czym nasza kinematografia może się pochwalić w ostatnim czasie. Warte polecenia jest przecież także W ciemności, ale i filmy, o których było głośno w zeszłym roku w Gdyni, jak Wymyk, Ki, Sala Samobójców, Kret – a więc było co oglądać.
Podsumowując – oczywiście nie można ignorować filmów bardzo słabych, które dzięki ogromnej reklamie są w stanie przyciągnąć największą liczbę widzów. Są to w większości komedie romantyczne, jakich mamy zatrzęsienie. I gdyby faktycznie tylko takie filmy w naszym kraju powstawały, to można by się martwić. Jednakże równowaga decydująca o tym, czy polska kinematografia jest zdrowa, czy też nie, od kilku lat jest zachowana. Potwierdzały to ostatnie gdyńskie festiwale rozbudzające apetyty i mam nadzieję, że i ten, który jest przed nami, nie obniży lotów i nie da oręża w dłoń tym, którzy chcieliby obwieścić śmierć naszego kina.
.
Adam Muszkieta
– – – –
klipy – www.zwiastun.pl
00:17
Ten „Dom zły” widziałem. A tak, zwyczajnie, sobie przeglądałem kanały któregoś wieczoru – widzę, Jakubik popierdala przez pole.
I już ten kanał został.
Do końca.
Nie wiedziałem, kto ten film zrobił.
No bo, wiecie, jak Andrzej czy Agnieszka to oglądnąć trzeba! Obowiązkowo. Nie?
Będąc…
Ale nie żałowałem straconego czasu…
Poszedłem do roboty może 5 minut później, niż zwykle.
„Wesele” też przecież oglądałem, ze dwa, trzy razy! Teraz sobie przypomniałem!!
Super filmy, nie!
I bez 3D? Nie?
Ale jakby tak Jakubik w 3D popierdalał przez pole? Co?
Nie byłoby fajnie?
Co?
Nie?