Wiesław Karasiński o sobie i swojej powieści

18 maja 2011 10:101 komentarz

Wiesław Karasiński

Wiesław Karasiński o sobie

Urodziłem się w 1964 roku, czyli w samym środku PRL-u. Przez całe życie z krótką przerwą na studia związany byłem z Leżajskiem, pięknym miasteczkiem na pograniczu dawnej Rusi Czerwonej i Sandomierszczyzny, słynnym ze wspaniałej bazyliki z Cudownym Obrazem Matki Boskiej oraz grobu cadyka Elimellecha, do którego zjeżdżają się Żydzi z całego świata.

Od kiedy pamiętam zawsze interesowała mnie historia i pewnie dlatego zdecydowałem się na podjęcie studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie praktykowałem między innymi u profesora Jerzego Wyrozumskiego. Tu pod jego kierunkiem obroniłem pracę magisterską pod tytułem: „Polska w polityce Winricha von Kniprode”.

W pewnym momencie zdecydowałem się chwycić za pióro, a debiutem „papierowym” była publikacja opowiadania „Malec” na łamach czasopisma „Obrzeża”. Opowiadanie pod tytułem „Obowiązek szkolny” opublikowało wydawnictwo Red Horse. Sporo publikuję również na różnego rodzaju portalach internetowych.

„Możnych kochanie” to pierwsza moja powieść, która doczekała się publikacji. W kolejce czekają zaś dwa następne tomy przygód Niemierzy, nieślubnego syna Kazimierza Wielkiego oraz kilka innych powieści, chociaż z zupełnie „innej beczki”.

 

„Możnych kochanie” – Słowo od autora

Historia każdego narodu zawiera w sobie zawsze momenty przełomowe, chwile, które kierują ten naród na nowe tory. Takim przełomem był niewątpliwie rok 966 i przyjęcie przez Mieszka I chrztu w obrządku rzymsko-katolickim. I historyk zajmujący się tymi odległymi czasami czy chce, czy nie chce, zadając sobie pytanie o okoliczności decyzji naszego pierwszego historycznego władcy, w naturalny sposób musi zapytać: A co by było, gdyby chrześcijaństwo przyszło do nas nie z Rzymu, tylko z Bizancjum? Jak potoczyłaby się nasza historia?

Kiedy uczęszczałem na seminaria profesora Jerzego Wyrozumskiego parę razy zdarzało się nam stawiać pytania tego właśnie rodzaju i mimo że historykom nie wolno pono gdybać, to wcale nie wywoływały one gniewu tego wybitnego mediewisty, wręcz przeciwnie. Pewnie wtedy po raz pierwszy zacząłem zastanawiać się nad rokiem 1370, kolejnym niezwykle kluczowym momentem polskiej historii i niestety całkowicie niedocenianym przez naszych historiografów. O ile bowiem chrzest Polski doczekał się mnóstwa naukowych analiz, to moment wygaśnięcia władzy Piastów w Regnum Poloniae traktowany jest po prostu po macoszemu.

A przecież w chwili śmierci Kazimierza Wielkiego pozycja władcy w Polsce zmieniała się diametralnie.

Polska przestawała być MONARCHIĄ PATRYMONIALNĄ. A jej władcy nabywali tron już nie z racji dziedzictwa, ale w wyniku układu ze społeczeństwem, a właściwie z jego najbardziej znaczącą częścią. Z reguły mówiąc o królach elekcyjnych, myślimy o władcach od czasów Henryka Walezego, tymczasem już Jadwiga przecież została naszym królem na mocy układu koszyckiego, o władcach z dynastii Jagiellonów nie wspominając.

Kazimierz Wielki był ostatnim naszym królem, który mógł użyć wobec siebie określenia DOMINUS ET HAERES POLONIAE. Jego następcy już tego uczynić nie mogli, bo nie byli dziedzicami Królestwa Polskiego. Już Ludwik Węgierski nie mógł wyznaczyć swego następcy, jak to uczynił jego poprzednik, lecz musiał za tę decyzję „zapłacić” społeczeństwu sporymi ustępstwami. Pozycja następców Kazimierza Wielkiego była zgoła inna niż jego samego. Kazimierz mógł rozporządzić państwem tak jak chciał, co w dużej mierze uczynił, sporządzając testament, z przyczyn politycznych obalony przez możnowładców i Ludwika Węgierskiego. Od śmierci Kazimierza Wielkiego rozpoczyna się okres  dzielenia się władzą z określoną częścią społeczeństwa, co już w czasach jagiellońskich doprowadziło do uformowania się Rzeczypospolitej szlacheckiej. Stąd tak wielkie znaczenie wygaśnięcia królewskiej linii Piastów.

No właśnie!

A gdyby Kazimierz Wielki miał potomstwo? I tak naprawdę miał. Szczególnie że Kazimierz znany był z dość lekkich obyczajów i nawet historycy potrafią się pogubić w licznych miłostkach wielkiego króla. Nic więc dziwnego, że pozostawił po sobie całkiem pokaźne stadko bastardów, z których co najmniej trzech znamy nawet z imienia. Niemierza, Pełka i Jan synowie słynnej Cudki są wymienieni przez ojca polskiej historiografii – Jana Długosza. Oni jednak w żadnym wypadku nie mogli być brani pod uwagę w kwestii sukcesji tronu, chociaż wypadki podobne w Europie się zdarzały, z tym najsłynniejszym bastardem na czele, czyli synem księcia normandzkiego Roberta zwanego Diabłem – Wilhelmem, który jednak do historii przeszedł pod bardziej dumnym przydomkiem Wilhelma Zdobywcy. U nas tego rodzaju historia raczej mieć miejsca nie mogła. Ale gdyby był to syn pochodzący z legalnego związku, na przykład z małżeństwa z Adelajdą Heską , sytuacja byłaby zgoła zupełnie inna. Hipotetyczny syn Adelajdy i Kazimierza  byłby nadal „dziedzicem Królestwa Polskiego”, ale Polska musiałaby całkowicie zmienić dotychczasową politykę zagraniczną, bo w naturalny sposób fundament Łokietkowej i Kazimierzowej polityki – sojusz z Węgrami musiałby ulec wyraźnemu osłabieniu. Pewnie wraz z pojawieniem się Kazimierzowica trzeba by było oddać Andegawenom świeżo zdobytą Ruś Halicko-Włodzimierską. Czy nie byłaby to jednakże cena warta zapłaty za uchronienie państwa przed późniejszym osłabieniem władzy monarszej, co miało miejsce już za panowania Ludwika Andegaweńskiego, chociaż był on przecież półkrwi Piastem. Jego następcy z dynastii Jagiellonów czuli się na naszym tronie jeszcze mniej pewnie i słono płacili za każdorazowe dziedziczenie. Pojawienie się męskiego potomka Kazimierza Wielkiego zmieniłoby pewnie też kierunek naszej polityki. Może nie doszłoby do tak mocnego ukierunkowania nas na wschód, chociaż sądzę, że rychły sojusz z Litwinami i tak by nastąpił. Za bardzo podobne mieliśmy problemy, by nie zawrzeć ze sobą porozumienia. Widać to było zarówno w poczynaniach Łokietka jak i samego Kazimierza Wielkiego. Ale jest to wariant historii, który nigdy jednak nie zaistniał. Czy to dobrze, czy źle, to już zupełnie inna kwestia.

Pisząc „Możnych kochanie” starałem się opierać na autentycznych zdarzeniach, korzystając głównie z przekazu bezpośredniego świadka tych wydarzeń, czyli z kroniki Janka z Czarnkowa, ale również z roczników Jana Długosza, czy źródeł zewnętrznych (np. kroniki Wiganda z Marburga). Tworząc zaś postać samego Boguchwała Kazimierzowica, starałem się jak najbardziej urealnić możliwość historycznego zaistnienia takiej postaci. W żadnej mierze zamiarem moim nie było tworzenie historii alternatywnej, chociaż wydawać by się mogło, że już samo stworzenie bohatera w osobie legalnego syna Kazimierza Wielkiego pchnie akcję w kierunku fantastyki historycznej. Mam nadzieję, że mimo wszystko udało mi się na tyle utrzymać w ryzach i stworzyłem sytuację na tyle wiarygodną, by stała się ona tylko „zapomnianą przez dziejopisów” i dlatego nieuwiecznioną w kronikach tego okresu. Bo takie przypadki w naszej historii miały miejsce. Wystarczy przypomnieć sprawę świętego Stanisława i znamienne milczenie w tej kwestii kronikarza Galla Anonima. Na ile mi się to udało, ocenią sami czytelnicy.

Nie miała to być też powieść tylko dla samych historyków. Raczej dla osób, które widzą potrzebę poznawania własnych dziejów i  dobrze też wiedzą, że bez ich zrozumienia nie są w stanie pojąć teraźniejszości. Wydaje mi się, że akurat ten moment w naszych dziejach jest na tyle ważny, a może nawet najważniejszy, że nie można bez niego zrozumieć naszej dalszej historii. Bo jak pojąć nadawanie szlachcie kolejnych przywilejów przez władców, jeśli się nie wie, że tron przestał być dziedziczny. Ta książka miała za cel przybliżać takie właśnie sprawy. Miała oddawać ducha historii i pozwalać na rozumienie przeszłości.

Bo w niej jest klucz do teraźniejszości!

 

Wiesław Karasiński

Tags:

1 Komentarz

Zostaw odpowiedź