Zygmunt Żeligowski: Wyliniałą potrząsając grzywą – stary koń się uśmiał

15 marca 2012 14:134 komentarze

Włodzimierz Barchacz
Koń by się uśmiał, czyli mój PRL

wyd.: StronaSztuki.pl

      Koń jaki jest każdy (po swojemu) widzi, jednakże pogłoski na temat rumakowego poczucia humoru bywają często przesadzone. Czy i w tym wypadku? Włodzimierz Barchacz, znakomitość polskiego fotograficznego światka, twierdzi, że jego peerelowskie wspominki, suto okraszone kapitalnymi zdjęciami z owej epoki powinny każdego konia rozśmieszyć. Nie posiadając na podorędziu żadnego wolnego rumaka, recenzent zmuszony został do przeprowadzenia empirycznej analizy tej tezy na sobie samym. Stało się to możliwe dlatego, że tak się jakoś składa, że być może słusznie nazywany przez niektórych starym koniem. Na własnej więc starokońskiej skórze sprawdził, czy faktycznie jest się z czego w tej książce śmiać.

      Peerelowskie konie (z wyjątkiem może wierzchowca Kowalczyka na igrzyskach w Moskwie) nie miały łatwego życia. Te pod siodło, jako sanacyjny przeżytek, traktowane były „średnio na jeża”. Pociągowe natomiast wprawdzie pomagały w pracy chłopom mało i więcejrolnym, ale niestety spełniały też rolę wywrotową. W prasie springerowskiej, o czym usilnie staramy się dziś nie pamiętać, czy francuskiej, sfotografowane w duecie z wozem drabiniastym symbolizowały ekonomiczne zacofanie naszej części Europy. I było to, przyznam, dość zabawne w sytuacji, kiedy jeszcze u schyłku lat sześćdziesiątych spotkać można było we Francji (Masyw Centralny) wołu zaprzężonego do pługa, ale nie szkodzi. Jak widać zarówno wysoko rozwinięty Zachód, jak i nisko zwinięty PRL niejedno miały imię. I o tym w dużej mierze jest ta książka.

      Jednego peerelu bowiem nie było. Każdy z nas miał swój. Niekoniecznie taki, na jaki sobie zasłużył, ale swój. Ciasny, ale własny. PRL dziadowskiej pensji, młodości, jaboli, Radia Luksemburg, dojrzewania, strajków, intelektualnego rozwoju, przymusowej przyjaźni z ZSRR i nasiąkania całkiem niezłą peerelowską kulturą, która wcale nie cała przecież pochodziła z międzywojnia. O epoce tej można czarno, jak malują jedni, można też biało lub nawet różowo, jak wolą za PRL ślepo tęskniący. Lepiej jednak użyć pełniejszej palety barw, jak choćby Kuroń z Żakowskim („PRL dla początkujących”) lub prof. Friszke („Przystosowanie i opór. Studia z dziejów PRL”). I tym tropem (choć duuużo lżejszym krokiem) stąpa Włodzimierz Barchacz. Będąc reporterem miał okazję więcej zobaczyć, niż większość z nas – jego rówieśników lub ćwierć-rówieśników. W końcu każdy widział tyle, ile mu pod oczy podeszło. A kiedy człowiek patrzy przez wizjer aparatu, to z samej tylko choćby chęci trzaskania znakomitych, interesujących ujęć – widzi więcej. Jeśli zaś to, co dostrzega dokumentuje na błonie fotograficznej oraz piórem, to efekt musi być taki, jaki jest – solidny i frapujący. Solidny – wcale w tym konkretnym przypadku nie znaczy nudny, sztampowy lub wspominkowo-pouczliwy. W przypadku recenzowanego „Konia…” tak nie jest. A jak jest? Ciekawie i zaskakująco.

      Jedną z zalet książki jest to, iż jest równie „zjadliwa” dla czytelnika dobrze pamiętającego „końskie czasy”, jak i dla kogoś, kto w pełni świadomy żywot wiedzie już w III RP. Zupełnie tak, jak to się dzieje z „Rejsem” Piwowskiego, czy komediami Stanisława Barei. Jednych  w nich bawi, tumani, przestrasza w nich sam humor z gatunku „czystych” innych też to samo, ale wzmocnione o znajomość kontekstu historyczno-społecznego. Bo się wtedy żyło, bo się ówczesne życie zna.

      A życia nie zna, kto nie wypił gruźliczaki uwiecznionej na zdjęciach W. Barchacza. Kiedy tłumaczę swoim dzieciom, co to było krzywią się z obrzydzeniem. – Jak ty mogłeś tego pić po 6 szklanek z sokiem? Ale sami, higieniczni tacy, diabli wiedzą jakie kolorowe świństwa w plastikowych butelkach żłopią bez opamiętania. Może ktoś kiedyś ich sfotografuje, a po latach przypomni. Też się koń uśmieje po pachy, o ile takowe posiada.

       PRL odbija się w Barchaczowym zwierciadle w sposób różny. Raz to odbicie sympatię budzi, raz śmiech wywołuje, innym razem grozę (fotoreportaż z supersamu). Nie ma tu jednak mowy o żadnej „komunonostalgii”, choć niejakie plusy dodatnie tamtych czasów – ściślej – ówczesnego życia (milicjanci chadzali bez broni! – patrz kapitalna sesja z  dzielnicowym) są tu wspominane. Z niejakim rozrzewnieniem zresztą, ale swoistym i ukierunkowanym. Autor, podobnie jak i każdy normalny człowiek nie tęskni za pustymi półkami, cenzurą za stanem wojennym. Na samą wieść o możliwości powrotu tamtych czasów dostałby z pewnością dreszczy przerażenia. Jeśli już za czymś W. Barchacz tęskni (choć nie łka sentymentalnie, będąc obdarzony poczuciem humoru), to za durną i chmurną młodością oraz… niektórymi absurdami (tak ja to przynamniej odbieram).

      Moim ulubionym zdjęciem opublikowanym w „Koniu…” jest arcypiękna i znamienna dla minionej epoki scenka rodzajowa z zakładowego festynu. Na stadionie kłębi się (aczkolwiek prawie na baczność) tłumek podwładnych, a towarzysz dyrektor, walcząc z przynależnym do funkcji brzuszyskiem szallleje, ech, szallleje na skakance. Same dyrektorskie ewolucje sportowe nie bawią jednak nawet w połowie tak, jak wyraz twarzy jednej z pracownic. Z pięknym biurokratycznym uśmiechem na licach, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy (o podwyżkę czy talon?) ona po prostu swego szefa kocha, lubi, szanuje… i w najwyższym stopniu Go chce, o Niego (a jednak!) dba i wcale w swym zaangażowaniu nie żartuje. Cudo! Facjaty tow. dyrektora niestety nie widać, ale nie można mieć wszystkiego – otrzymujemy w ramach odszkodowania dyrektorski zadek, jakże z zajmowanym stołkiem kompatybilny. Scena jak z „Rejsu”, z treningu sekcji gimnastycznej. Skojarzenia z tym kultowym filmem podczas lektury książki W. Barchacza wciąż się nasuwają. Absolutnie nieprzypadkowo. Nie sposób też, delektując się „Koniem…” zapomnieć o serialu „Alternatywy 4”, gdy się czyta rozdział poświęcony peerelowskiemu budownictwu – to istny traktat o braku kątów prostych, których stosowanie w ówczesnej praktyce wcale nie było takie proste.

      Nie wszystko wszakże w tej książce śmieszy, a jeśli nawet, to śmiech to bywa nader gorzki. Choćby wówczas, gdy autor opisuje swoje zawodowe perypetie. Nie inaczej (nawet gorzej) , kiedy wspomina SB służbowo rozsiewającą o autorze plotki, jakoby cierpiał na – uwaga! – schizofrenię bezobjawową. Dopiero zdobyty certyfikat lekarski, kres tej paszkwilanckiej działalności (ściślej – jej następstwom położył). I jak tu się śmiać?

      Nie tyle też śmiech, co uzasadniony uśmiech się pojawia na twarzy czytelnika, gdy dzięki autorowi obcuje z wielkimi ówczesnej polskiej kultury: z Kapuścińskim, Parnickim, Niemenem, Bryllem czy maestro Bairdem. Okazuje się, iż w oczach autora (który wcale w minionym ustroju zakochany nie był, delikatnie mówiąc) PRL nie był wcale – jak niektórym się dziś raczy wydawać – kulturalną pustynią. Nawet jeśli bracia Mroczkowie nie brylowali w dwuprogramowej telewizji. Puste były wówczas półki, ale nie głowy i dusze. Z ocenami niektórych wspominanych tu postaci można dyskutować, ale warto pamiętać, że „Koń…” to nie jest podręcznik historii, ale fotograficzno-literacka podróż do „zamierzchłych” czasów. Podróż sentymentalna. Peregrynację taką zawsze warto odbyć, a szczególnie wówczas, gdy się ma za cicerone kogoś, kto ma świetny zmysł obserwacji i się tego efektów nie boi. Kimś takim jawi mi się autor „Konia…”.

"Ach, mój Boże, jak nasz towarzysz dyrektor wygimnastykowany!" /fot. W. Barchacz/

      Żeby było „weselej”, to wiele z obśmianych w książce aspektów peerelowskiej rzeczywistości tak całkiem mrok historii nie okrywa. Czy bowiem „podwładny” podziw dla szefa na skakance nie przypomina dzisiejszych imprez integracyjnych? Co z tego, że wtedy towarzysz dyrektor kicał w radzieckim zgrzebnym dresiku, a dziś w „Hummelu się z podległym mu plebsem pospolituje, bo tak na szkoleniu z zarządzania kazali? Co z tego, że wówczas był towarzyszem, a dziś wabi się dyrektorem kreatywnym, czy czymś w tym rodzaju? Podobnie kapitalnie Barchaczowsko sfotografowane giełdy samochodowe dekady Gierka różnią się od dzisiejszych jedynie (?) dużo lepszą ofertą oraz tym, że się tam nie opycha teraz talonowych fiacików. Inne szwindle przetrwały. Czy tandetnych targowisk dziś brak? Też nie, choć zapewne klimat dawnego Różyckiego jest nie do odrestaurowania. A czy w deweloperskich fuszerkach faktycznie więcej jest kątów prostych niż w latach siedemdziesiątych? Może. Ale krzywych kantów również pod dostatkiem.

      Jakie by jednak nie były podobieństwa i różnice pomiędzy dzisiejszym wspaniałym światem (bardziej a la Orwell chyba, niż Huxley) a tamtym siermiężnym minionym, warto ten drugi wraz z W. Barchaczem wspomnieć. To pośmiać się z niego, skrzywić się z odrazą lub się do niego nieco nawet sentymentalnie uśmiechnąć, nie wszakże popadając w głupią nostalgię za mitem. Tego typu odbiór autor „Konia…” narzuca czytelnikowi (i chwała mu za to) od pierwszej do ostatniej strony, zarówno PRL pokazując, jak i dzieląc swoimi refleksjami. A że ktoś po zamknięciu książki może mieć nieco inne? A co to szkodzi i komu? Jedno pozostaje pewne, że tak młody źrebak, jak i stary koń podczas i na koniec lektury poczuje się w pełni usatysfakcjonowany. I uśmieje się wielekroć potrząsając młodą lub też wyliniałą grzywą. Uśmieje się absolutnie paszczowo i służbowo na statek.

Zygmunt Żeligowski

Tags:

4 komentarze

Zostaw odpowiedź