(1) EURO tuż tusz*… – Z-M-P: Zastaw się, a postaw się!
Bądźmy szczerzy: chyba tylko najbardziej niepoprawni optymiści mogli przypuszczać, że na kartce, którą 18go kwietnia 2007 Michel Platini miał wyciągnąć z koperty, napisane będzie „Polska i Ukraina”. Najnowocześniejszy podówczas polski stadion, Arena Kielc, służył za obiekt drwin przyzwyczajonym do standardów Bundesligi Niemcom. A i tak o kilka długości odsadzał pozostałe rodzime obiekty piłkarskie, zdezelowane ruiny rodem najczęściej z głębokiego PRLu. Z polskich dróg, którymi to niby miały się przemieszczać dziesiątki tysięcy kibiców, kpili nie tylko nasi zachodni sąsiedzi. Kpiliśmy i my sami, podkreślając na przykład, że David Lynch inspirację do swego bodaj najsłynniejszego filmu czerpać musiał podróżując właśnie po naszych ubytkach w asfalcie. Za dopełnienie tego ponurego krajobrazu służył transport publiczny: rozklekotane, smrodliwe, wiecznie spóźnione pociągi; cuchnące, odrapane dworce; miniaturowe lotniska… Nieee. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że to się po prostu nie mogło udać.
A jednak rozsądek zawiódł. Były as Juventusu, a dziś sternik europejskiego futbolu, sam wyraźnie zdziwiony ogłosił, że Mistrzostwa Europy w roku 2012 odbędą się w Polsce i na Ukrainie. Złośliwi twierdzą – pewnie nie bez racji – że prawdziwym ojcem tego niespodziewanego sukcesu był Hrihorij Surkis, szef Ukraińskiego ZPN, który ponoć nad wyraz hojnie przekonywał UEFA’owskich oficjeli do naszej wspólnej kandydatury. W każdym bądź razie nauka, jaką wyciągnęliśmy z tamtych pamiętnych wiosennych wydarzeń była najwyraźniej następująca: racjonalne myślenie nie działa. Szczodre szastanie groszem (centem, kopiejką, hrywną) – i owszem. Najprawdopodobniej w naszych słowiańskich duszach zagrały też – ponad późniejszymi podziałami – wspomnienia chlubnej przeszłości: Dzikich Pól, niekończących się bijatyk i pijatyk, sarmackiej i kozackiej fantazji.
Od początku wiadomo było, że do zrealizowania naszej części Euro-planu potrzebne będą cztery stadiony (późniejszych mrzonek o podbieraniu części, lub zgoła całości turnieju Ukraińcom lepiej nawet nie komentować) – jeden duży, o pojemności ponad 50tys. miejsc i trzy mniejsze, około trzydziestotysięczne. Tym pierwszym mógł śmiało zostać Stadion Śląski, który miał wszelkie szanse, by połączyć chlubną przeszłość (legendarne mecze w złotej erze polskiego futbolu) z równie chlubną przyszłością (pierwszy turniej tej rangi na naszej ziemi). Oczywiście, chorzowski gigant wymagał gruntownej modernizacji. Nikt jednak nie robił tajemnicy z faktu, że ta modernizacja się odbędzie. Z Euro, czy bez. Pozostałe trzy obiekty? A proszę bardzo: Stadion im. Henryka Reymana w Krakowie, Stadion Miejski w Poznaniu, Stadion Wojska Polskiego w Warszawie. Podobnie, jak w przypadku Śląskiego, remont wszystkich tych aren był w 2007mym przesądzony. Ich gospodarze (odpowiednio: Wisła, Lech i Legia) to silne, prężnie działające kluby, mające w planach nie tylko ugruntowanie mocnej pozycji na krajowym podwórku, lecz także coraz śmielsze kroki w rozgrywkach kontynentalnych. Do realizacji takich założeń posiadanie stadionu o europejskim standardzie jest warunkiem sine qua non. Czyli co, mamy komplet?
Rozsądek podpowiadałby, że tak. Ale przecież już ustaliliśmy, że rozsądku to my słuchać nie będziemy, popuścimy za to wodze sarmackiej fantazji. I tak oto weszliśmy w pozę rasowego Pana Brata, któren – podchmieliwszy uprzednio cokolwiek dla kurażu – sumiastego wąsa podkręcił i krzyknął „zastaw się, a postaw się!”. Pomysł ze Śląskim odrzucony został w zasadzie od razu. Ku uciesze tak „tradycjonalistów” (bo kto to słyszał, żeby ukryta opcja niemiecka…), jak i „europejczyków” (no bo żeby Mistrzostwa Europy w XXI wieku rozgrywać na ruderze z lat 50tych…!). W jego miejsce wybrano… inną ruderę z lat 50tych, Stadion Dziesięciolecia. Ów uroczy obiekt, od długich dekad służący miejscowym i przyjezdnym handlarzom dobrem wszelakim za miejsce zarabiania na chleb, postanowiono przywrócić piłce nożnej. Nie, nie sportowi en bloc. Piłce nożnej. Idea umieszczenia na nowopowstającym Narodowym lekkoatletycznej bieżni została obśmiana jako kompletnie niedzisiejsza. No i przecież Angielczycy na swoim Wembley bieżni nie mają. A to w końcu właśnie oni stanowią dla nas wzór niedościgniony (co zresztą zasługuje na osobną dyskusję). O to, co mieszkańcy prawobrzeżnej Warszawy myślą o wystawieniu im pod nosem niezgrabnego betonowego molocha, nikt, rzecz jasna, nie zapytał. Bo i po co? „Fortelem, fortelem!”, jak mawiał pan Zagłoba. Ów fortel polegał na wpisaniu w odpowiednią ustawę braku konieczności konsultacji społecznych przy kluczowych inwestycjach. Szczwane, nieprawdaż? Zaiste, polscy organizatorzy Euro samego Ulissesa by w kozi róg zapędzili. Zwłaszcza, że – czyżby kolejny fortel? – „zapomnieli” poinformować ciemnego luda, że kosztów budowy rzeczonego molocha nie pokryje ciocia Unia, ani wujek Platini. Pan zapłaci, pani zapłaci, społeczeństwo zapłaci. Koszta te to, bagatela, półtora miliarda złotych. Dałoby się obstalować kontusze dla całej Rzplitej, jak ona długa i szeroka.
A na tym nie koniec, bo zbudować to jedno, a utrzymać to zupełnie co innego. Pozornie zdać by się mogło, że skoro już mamy Narodowy, to i narodowa reprezentacja po prostu musi rozgrywać na nim swoje spotkania. Tyle, że musi to na Rusi, albo w innej Danii, gdzie operator stadionu zażyczył sobie, by federacja podpisała odpowiednie pacta conventa. A w Polsce? Aurea Libertas. Nie da się wykluczyć, że swój ostatni mecz na SN Biało-Czerwoni rozegrają… 12go czerwca br. Nomen omen z Rusią, znaczy z Rosją. Zresztą, nawet gdyby w jakimś karygodnym przypływie absolutum dominium kazać polskiej kadrze grać każdy mecz na tym stadionie, jakie są szanse na to, że będzie się on zapełniać choćby w dwóch trzecich? Każdy, trwający półtora roku, cykl eliminacji do kolejnej wielkiej imprezy (MŚ, ME) to jedno, góra dwa domowe spotkania z hitowymi rywalami. Dorzućmy do tego ewentualny mecz decydujący o awansie (gdy klasa przeciwnika nie ma już przesadnego znaczenia) i wyjdzie na to, że w najlepszym wypadku raz na pół roku na Narodowym zasiądzie komplet widzów. W wariancie najgorszym (niekorzystne prestiżowo losowanie plus słabe wyniki – w sumie całkiem realne) możemy na taką okazję czekać latami.
Trudno też liczyć, aby po ME zaczął na tym obiekcie grać jakiś warszawski klub. Legia swój stadion ma (nota bene też opłacony przez miasto, a więc tak naprawdę społeczeństwo stolicy) i w zupełności jej on wystarczy. Polonia za pół roku może równie dobrze zostać Mistrzem Polski, jak i przestać istnieć. A póki co, na swoje mecze przyciąga publikę w sile trzech tysięcy osób. Owszem, może się zdarzyć, że jakiś babilońsko bogaty szejk zechce zainwestować w, dajmy na to, Gwardię i za trzy lata będziemy mieli w Warszawie półfinał Ligi Mistrzów z Barceloną. Ale taki scenariusz to nawet w sarmackiej fantazji się nie mieści.
Entuzjaści sugerują, że przecież nowoczesny stadion służyć może nie tylko ganianinie dwudziestu paru dorosłych facetów w krótkich portkach za piłką. Da się na nim także np. organizować koncerty. I wszystko fajnie. Tyle, że jakoś do tej pory trudno było odnieść wrażenie, że mamy – czy to w stolicy, czy w całym kraju – przesadne problemy z ich lokalizacją. A przede wszystkim, dinozaury z Metalliki i U2 – nic już nie mówiąc o Rolling Stonesach – wreszcie kiedyś skończą kariery. Zaś zmysłowa Shakira musiałaby chyba co miesiąc kręcić u nas swymi ponętnymi bioderkami, by nadać ekonomiczny sens istnieniu Stadionu Narodowego.
Ha! – zakrzykną znów entuzjaści – a przestrzenie biurowe? No tak, rzecz niewątpliwie nieodzowna. Szkoda tylko, że biuro na SN nie wydaje się kuszącą perspektywą nawet dla PZPN. No i wreszcie, czy mógłby mi ktoś wytłumaczyć, dlaczego pan, pani, my wszyscy wyłożyliśmy półtora miliarda na jakieś przestrzenie biurowe?
Swego czasu rozgorzała dość burzliwa dyskusja na temat osoby ewentualnego patrona naszej wspaniałej areny. Propozycje padały w zasadzie wyłącznie kuriozalne. Jedne mniej (Kazimierz Deyna), inne bardziej (Lech Kaczyński). A przecież tak naprawdę wybór jest banalnie oczywisty: Stadion Narodowy im. Rejenta Milczka. Czapkę przedam, pas zastawię, ale stadion sobie sprawię…
A co z pozostałymi polskimi arenami ME? Z tych podpowiadanych przez rozsądek ostał się jeno Poznań. Dołączyły do niego Gdańsk i Wrocław. Dlaczego akurat one, skoro – przy wciąż nienajlepszej ofercie transportowej naszego kraju – logiczne zdawałoby się zgrupowanie rodzimej części turnieju na mniejszym obszarze? Cóż, złośliwcy i zwolennicy teorii spiskowych powiedzą, że są to miasta wyjątkowo bliskie miłościwie nam panującemu panu premierowi oraz człowiekowi numer dwa w rządzącej partii. Nie sądzę jednak, aby należało na siłę iść tym tropem. Najprawdopodobniej znów obudził się – czy kiedykolwiek zasnął? – duch sarmatyzmu. Że niby nie stać nas na stadion w Gdańsku? Ależ oczywiście, że stać, przecież stoi. Na ogół pusty. A że sponsoruje go PGE, spółka Skarbu Państwa? O tym też ciemnemu ludowi lepiej nie przypominać. Rozumiecie, panowie bracia (i panie siostry) – fortel taki.
Na tym tle zupełnie przyzwoicie prezentuje się stadion wrocławski, na który przynajmniej ludzie chodzą. Znaczy byli do tej pory i na Adamku, i na Michaelu, i na obu meczach piłkarskiego Śląska też. Niestety, już we wrześniu netkulturowy czytelnik, imć Mirosław Sójkiewicz, alarmował w swym liście, że stadion to może i w dolnośląskiej stolicy stoi, ale z parkingami wokół jakby kruchawo. Po czym wytknął wrocławskim możnym, iż zachowują się iście po radziwiłłowsku. Znaczy dziwią się, że pospólstwo nie wierzy nawet wtedy, gdy im, szlachetnym, umyśli się kłamać.
O ile dobrze pamiętam, na lekcjach historii w podstawówce uczą, że sarmackie rozpasanie doprowadziło do rozbiorów. Przewińmy trzy stulecia do przodu, a zobaczymy, że stadionowe rozpasanie też może doprowadzić do rozbiorów. Ściślej: do rozbiórki tychże stadionów, jak w Portugalii. W Grecji pewnie też by rozbierali, ale u nich to chyba już taki kryzys, że nie byłoby czym zapłacić rozbierającym. W 2012tym końca świata raczej nie będzie. Może być za to początek. Początek naszej drogi do niezbyt prestiżowego grona świnek, w którym to dość wygodnie rozsiadły się oba wspomniane wyżej państwa.
z-m-p
– – – – – – – – –
* – Nie tuż tuż, a tuż tusz dlatego, że tusz to prysznic, najlepiej zimny. Dokładnie taki warto sobie w kwestii EURO2012 zafundować. – z-m-p
– – – – – – – – – – – – – – – – –
Kolejne pozycje tego cyklu:
Euro tuż tusz (3) – Z-M-P: Dlaczego kobieta nie kopie?
Euro tuż tusz (2) – Z-M-P: Refundacja do decyzji PZPN
Euro tuż tusz (4) – Z-M-P: Ściana między nami
01:51
Rysunek ładny.
I obrazuje.
Ale czy warto się martwić? Panie z-m-p?
Miszczostwa tak i tak się odbędą.
Na stadionach takich lub takich.
Warto się martwić? I pisać?
Wiem. Jak się ktoś interesuje to pisze.
…Hy…
Hy…Hy…
Ja to się różnymi rzeczami interesuję, a nie o wszystkich piszę.
Bo tak bym zająć czytelnika nie potrafił. Jak potrafi z-m-p.
Piszący o miszczostwach:)
A co z tego wyjdzie?
…
wie?
Nie, nie
któż
wie??
12:44
A bo widzicie, Hufnagiel, moim zdaniem to w tym właśnie problem, że myszczostwa się odbędą, ludzie pogadają o nich przez jakie dwa tygodnie, może miesiąc, a potem zapomną. Tymczasem jeśli dobrze – znaczy źle – pójdzie, to za te sarmackie ekstrawagancje płacić będą moje dzieci, obecnie w wieku przedszkolno-wczesnoszkolnym.
To by się zresztą nawet dało znieść, gdyby korzyści z tych całych myszczostw obejmowały cosik więcej, niźli tylko – rzecz jasna, niewątpliwą – frajdę z samej imprezy. Ale o tym już w następnych odcinkach:)
Pozdrawiam!
14:21
A ja niestety zgadzam się z tym tekstem. A najbardziej z argumentem o bieżniach. Nie rozumiem dlaczego ta sie u nas utarło, że bieznie są „be” a bez bieżni „cacy”. POmija juz to, że poglądy taie panują w kraju, gdzie prawie jedyne medal w LA zdobywane są przez trenujących pod mostami, ale tuz za miedzą (Praga, Bratysława) czy dalej nieco (Budapeszt) pięnie się zarabia na mityngach LA. Widac my nie potrzebujemy czegoś takiego. Mozna tez zarabiać na żużlu (vide dawne czasy na Stadionie Śląskim). POtrzeby budowy nowego stricte futbolowego trupa w wawie nie pojmuję i to jeszcze w sytuacji gdy i Legia i Polonia mają nowe obiekty. Nie mają ich natomiast szczypiorniści, a wraz z orlikami piłka rzucana się w naszych szolach definitywnie skończy, jako że kiedys grac w nogę można było na boisku do ręcznej, a na orliku sie nie da, bo bramka już nie taka. O siatkówce nie wspominam, bo też o niej orlikowo zapomniano. Ale najważniejsze przestrzenie biurowe (w wawie to pzpn woli mieć jednak siedzibę gdzie indziej, a szkoda). Jedyny trwały efekt ełro widze w autostradach, które sobie budujemy zeby za nie potem płacić i obwodnicach płatnych, co wg Furgalskiego samo w sobie jest zaprzeczeniem sensu ich istnienia.
00:53
Z punktu widzenia ekonomicznego Ero 2012 to bzdet do kwadratu,. Barcelona jeszcze w 15lat po Olimpiadzie w 1992 płaciła długi. A miasto zamożne i ludne(ponad 4mln mieszkancow )Na Olimpiadzie rewia sła sportowych,prawie setka dyscyplin,duże pieniądze za prawa do transmisji imprez.
Jeśli chodzi o działania „propagandowe” (wizerunkowe) czyli orlimki.Problem nie w kilkuset boiskach ale w dostępności sportu dla dzieci i młodzieży .Jeśli w szkołach zmniejsza się
ilość godzin wf,zlikwidowało SKS-y(Szkolne Kluby Sportowe) i taki przedmiot jak przysposobienie ssportowe ,jeśli nie ma dostępu do taniego sprzętu sportowego(sklepy „sportowe ” to dziś rzadkość nawet wdużych miastach),to orliki pozostaną przysłowiowym kwiatkiem do kożucha. W dużych miastach nie ma miejsca na boiska,na wsiach często się te boiska likwiduje likwidując szkoły.
Dodajmy też działania władz; w Warszawie pani Prezydent, zwana potocznie Bufetowa,zlikwidowala unikatowa szkolke pikarska Barsy ,a jej menegera wyrzucila na na zbita buzie .
13:58
do twojej konstatacji o SKS-ach dodałbym liwidację polskiego kolarstwa w wynik likwidacji LZS.
A w kwestii Barcelony i jej korzyści z IO, to jednak ta się bardziej z głowa podeszło do sprawy i pamiątką po igrzyskach jest znakomita komunikacja publiczna, darmowo (w dużej mierze) dostępne poolimpijskie obiekty (np. welodrom, na non stop zajęty przez trenujące tam dzieciaki z kolarskich szkół sportowych, bardzo dochodowy obecnie port jachtowy, kompleks tenisowy i cała kupa innych obiektów. Do tego stadion olimpijski (wcale nie tak efektowny jak to widzieliśmy w TV stal się stadionem Espagnolu B. i też przynosi dochód. Zupełnie nie da się tego powiedzieć o naszych molochach (np. Gdańsk czy Wrocław, gdzie niby lepiej niż w innych miastach ale też źle.
Diagnozy o likwidacji sklepów sportowych nie potwierdzam (we Wrocławiu) – widzę u nas coś wręcz przeciwnego, tyle że ceny są z reguły zabójcze.
16:09
Małe sprostowanie. Szkółka piłkarska Barcy działa i jest prywatną inicjatywą. Do zwalniania jej managementu władze miasta kompetencji żadnych nie mają.
Chodzi zapewne o zmianę zasad pomocy finansowej Warszawy dla szkółki, kontrowersje wokół umowy marketingowej i dymisję dyrektora warszawskiego biura ds. sportu Wiesława Wilczyńskiego, nie szefa szkoły a urzędnika magistratu.
I nie należy w tym wszystkim zapominać o postawie warszawskich /i nie tylko/ klubów dla których szkoła Barcy jest solą w oku i poważnym zagrożeniem.
05:04
Jarku;Nie byłem w Barcelonie od lat. Nie widziałem też na żywo tamecznej olipiady.
Komunikacja publiczna była znakomita nawet w czasach Franco(metro,zbudowane jeszcze przed I światową i systematycznie podciągane i modernizowane,dziś chyba dochodzi do Girony)O kłopotach magistratu,a raczej 5 „kapitanów”,którzy rządzą tym pięknym miastem czytałem w Correo de Catalan.
Co to sklepow.Pewno we Wrocławiu jest lepiej.
Mnie chodzi o o normalne sklepy,gdzie możnaby kupić rakietkę do tenisa, rękawice bokserskie,taką czy siaką piłkę, oszczep,dysk itd.Wystarczy kliknąć na „ASK Sklepy Sportowe” Jest dużo,głownie internetowych.Ale to głównie sprzęt fitness i wellness,rowery sportowe. Są i specjalne sklepy ze sprzętem narciarskim.Nie chodzi mi o Saunę na podczerwień za 5- czy 6 patyków , bieżnię F3 za 5190 PLN czy wioślarzy AR -700.
To jest sprzęt do trenowania ” na sucho” Przy czym sauna na podczerwień to rzecz raczej szkodliwa dla zdrowia.
Z takich tradycyjmych sklepow sportowych. gdzie sprzęt mona było wiąść do ręki,przymierzyć,
pamiętam dwa.Oba nie istnieją od czasów tzw transformacji ustrojowej.
Jacku;masz rację.Pan Wiesław Wiczyński był dyrektorem stołecznego Biura Sportu ale i pomysłodawcą ściągnięcia do Warszawy FCBEscola.Szkółka nadal istnieje. Mają stronę internetową,a 8 lutego br odbyła się konferencja prasowa na której przedstawiono plany wyjazdowe.Pozostaje pytanie czy bez kilkumilionowej pomocy miasta czesne utrzyma się na poziomie 190 zł/ mies.Chodzi też o ilość uczniów przypadających na trenera i ilość stypendiów dla dzieci z niezamożnych rodzin.Jak wiadomo diabeł tkwi w szczególach.Wokoł zwolnienia Wilczyńskiego media, jak zwykle, zrobiły trochę szumu
ale wazniejsze jest to,ze sugerowano jakieś sprawy korupcyjne,co raczej zaszkodzi całej inicjatywie.
16:25
Andrzeju. Sprawa jest pewnie jeszcze bardziej złożona, ale mnie to trudno oceniać ze szczecińskiej perspektywy, gdzie do Barcelony daleko a Pogoń zawieszona w jakimś martwym polu sprzecznych interesów. I bez nowego stadionu 🙁 Pozdrawiam
22:49
A,wiecie Z-M-P, się zastanowiłem.
I się z Wami zgadzam. Pewnie tak będzie, jak mówicie.
A moży i goży…
I co? Kolejny to będzie przykład „polskich porządków”??