Wywiad Netkultury: Krzysztof Turlewicz – Rzeczywistość odrealniona
Z Krzysztofem Turlewiczem, obiecującym malarzem młodego pokolenia, uczestnikiem Międzynarodowych Warsztatów Artystycznych Fundacji Marka Pieńkowskiego dla Netkultury rozmawia Inka Walkowiak
Inka Walkowiak: – Pana malarstwo to bardziej abstrakcja, czy konkret? Mam z tym problem, choć czuję przesłanie (niekoniecznie zgodne z zamierzeniem twórcy), bo chyba pan nie zaprzeczy, że jakąś myśl stara się pan zawrzeć.
Krzysztof Turlewicz: – Nazwijmy to rzeczywistością odrealnioną. Bardzo często, może nawet przeważnie, wybieram sobie z otoczenia jakąś część i maluję ją po swojemu. Tak jak to czuję. W serii stop-klatka były to elementy architektury, płaszczyzny i gra świateł, w elektryfikacji – słupy, druty i kable, V [pięć] – można powiedzieć, że cienie. Myśl zawarta w obrazie? Przeważnie jest niewyartykułowana. Odbieram rzeczywistość i na swój sposób ją opisuję, a ktoś inny ogląda moje opisy i po swojemu je czyta.
IW: I proszę, powiedział pan właściwie to samo co Chagall, tylko innymi słowy. Czy obraz przez pana malowany jest bardziej rozumowy, „przemyślany”, czy raczej emocjonalny? Z malarstwem to chyba niezupełnie jak z poezją, że czeka się na natchnienie.
KT: Myślę, że bardziej emocjonalny… Oczywiście, jakoś sobie (i w przypadku wielkiej konieczności innym) tłumaczę to, co robię, ale na początku jest to sprawa impulsu. Coś przykuje moja uwagę, wzbudzi temat, który w głowie rozwija się sam i ewoluuje w miarę powstawania.
IW: Przeczytałam takie zdanie o pracach Roberta Kuśmirowskiego: „prace, które są poważnymi lub frywolnymi kopiami rzeczywistości albo kreują nieprawdopodobnie prawdopodobne obiekty”. Myśli pan w podobny sposób o swoich obrazach?
KT: Nie do końca. O ile jeszcze część o „nieprawdopodobnie prawdopodobnych obiektach” jest kusząca, to już kopiowanie rzeczywistości pozostawiam lepszym od siebie. Ja tylko tą rzeczywistość interpretuję. Z Robertem to w ogóle jest jakoś ciężko, takie myśli się rodzą: znam go z uczelni, a także osobiście i nie będę udawał, że jego działalność nie zrobiła na mnie wrażenia. Przez to jednak tym bardziej chciałbym się od niego zdystansować, w tym co robię. Po pierwsze dlatego, że on jest bardzo wyraźną osobowością twórczą. Ja chcę być wyraźny po swojemu. Z drugiej strony – część moich prac powstała w wyniku obserwacji Kuśmirowskiego. Może będą kolejne, ale cały czas się upieram, że inspiracja nie równa się kopia (tu możemy się zaplątać w kopię kopii i kopię kopii kopii, co byłoby działaniem artystycznym w duchu Kuśmirowskiego, ale zostawmy ten temat).
IW: Robert Kuśmirowski przyszedł mi do głowy w związku z wystawą „No Budget Show 3”, w warszawskiej Kordegardzie – proszę coś o tym opowiedzieć. W jaki sposób „dobierani” są artyści, ktoś decyduje, czy sam artysta się zgłasza do udziału w projekcie?
KT: „No Budget Show” to wymyślony przez Kuśmirowskiego projekt, który dwie pierwsze odsłony miał w lubelskim towot squacie sąsiadującym z Warsztatami Kultury na Popiełuszki 5. W tym roku „emigrował” na warszawskie salony, bo w Lublinie zabrakło miejsca [!]. Pozwoliło to na rozwój projektu, ale też trochę go skonwencjonalizowało, wtłoczyło w ramy WYDARZENIA. Co prawda, mieliśmy do czynienia z wymagającą przestrzenią, bo z jednej strony Krakowskie, Pałac Prezydencki, z drugiej MKiDN…
Ja uczestniczyłem w wystawie po raz drugi. Udział w ubiegłorocznej edycji wyszedł naturalnie, jakoś tak sam z siebie. Mieliśmy semestr zajęć z Robertem, później złożyło się tak, że z braku warunków razem z kolegą „przytuliliśmy” się do towotu, żeby mieć gdzie pracować nad dyplomami. Potem był NBS’3. Artyści dobierają się sami, w różnym trybie. Każdy może się zgłosić, ale ostatnie słowo ma ten, który to wszystko trzyma w kupie – Kuśmirowski.
IW: Mnie zainteresowały następujące zdania z zapowiedzi: „[…] prowokacyjny manifest, w którym udział biorą młodzi artyści, tworzący bez budżetu. Prezentowane na wystawie prace stanowią często pośredni komentarz na temat finansowania sztuki.” I drugie: „Jak wypełnić wniosek o stypendium lub dotacje? Warsztaty dla artystów.” Te… warsztaty, to było serio?
KT: To ja coś powiedziałem o finansach? [śmiech] Warsztaty, z tego co mi wiadomo, były inicjatywą jak najbardziej serio. Obecnie młodemu artyście bardzo trudno jest zaistnieć, dać się poznać. Stąd pomysł warsztatów. Nie wiem jak to wyszło w praktyce, bo mnie tam nie było.
IW: A co konkretnie znaczy: „komisyjne zniszczenie prac do Muzeum Sztuki Zdeponowanej”. Artyści „bawią się” sami, czy można to wszystko oglądać?
KT: Muzeum Sztuki Zdeponowanej to kolejny projekt Roberta Kuśmirowskiego i do niego powinny być kierowane pytania na ten temat. Dla jasności powiem tylko, że Muzeum zbiera prace z różnych powodów niechciane przez autorów i prezentuje je w formie szczątków (przeważnie popiołów) opatrzonych dokumentacją fotograficzną (obejmującą też komisyjne zniszczenie).
Wszystko związane z NBS’3 było dostępne dla publiczności, warsztaty także. Szczególnie tłoczno było na wernisażu i finisażu, co można podejrzeć na fejsbukowym profilu Kordegardy.
IW: Jaką pracę wykonał pan w związku z wystawą „No Budget Show 3”?
KT: W ramach NBS’3 prezentowałem wycinek cyklu elektryfikacja. Premiera całości miała miejsce w Młodym Forum Sztuki Galerii Białej w Lublinie. Wystawa jest czynna do 14-go października.
IW: Czym się pan zajmuje w sensie: praca zawodowa. Z malowania nie można chyba się utrzymać.
KT: To jest tak: statystycznie większość absolwentów uczelni artystycznych znajduje bardziej lub mniej związane z zawodem zajęcie i z czasem okazuje się, że na „bycie artystą” nie ma czasu i / lub sił. Spośród pozostałych tylko nieliczni – czy to przez swój upór, czy szczęście, a przeważnie przez połączenie obojga – są w stanie się utrzymać z własnej twórczości. Ja tego szczęścia nie dostąpiłem, ale z uporem maniaka robię różne rzeczy, które pozwalają mi jakoś się utrzymać i jednocześnie mieć środki i czas na malowanie. Tutaj ukłon w kierunku mojej żony, która patrzy na to wszystko z wyrozumiałością i wspiera jak może.
IW: W 2010 roku uczestniczył pan w 9. edycji warsztatów organizowanych przez Fundację Marka Pieńkowskiego wraz z grupą studentów z polskich i zagranicznych uczelni, których rekomendują rektorzy. Gratuluję! Jak to się przekłada na sprawy materialne?
KT: Na sprawy materialne przekłada się niebagatelna główna nagroda, a także możliwość zakupu przez Fundację wybranych obrazów. Najważniejszy jednak jest sam udział, przejście preselekcji jurorów, a następnie poznanie świetnych ludzi, z którymi znajomość się później utrzymuje.
IW: „Dzieła wszystkich artystów powstałe w czasie pleneru są eksponowane na wystawach w co najmniej dwóch znanych galeriach w Polsce i za granicą” – brzmi jak bajka.
KT: Owszem, brzmi ładnie. To jest największy atut dla młodych malarzy wspieranych przez Fundację. Nie tyle doraźna gotówka ze sprzedaży pracy, ale możliwość promocji i pokazania się na wystawach. Nie wiem czy wszyscy mają okazję pokazać się za granicą; nasz rocznik wisiał w Krakowie [śmiech].
IW: Znalazłam pana nazwisko wśród 10 finalistów konkursu „Najwybitniejszy młody malarz pierwszej dekady XXI wieku”.
KT: Udział w plenerze (warsztatach) mam już za sobą, co pozwoliło mi startować w rzeczonym konkursie. Został on zorganizowany z okazji dziesięciolecia Fundacji Marka Pieńkowskiego i powinien być postrzegany przez jej pryzmat. Szumna nazwa tej, bądź co bądź, prestiżowej imprezy może być nieco myląca, bo odnosi się do artystów ze „stajni” Fundacji. Moją obecność tam traktuję jako wyraz pewnego uznania i zarazem komunikat: coś w tym jest – kontynuuj. Zwłaszcza, że jestem w towarzystwie twórców już uznanych, z bogatym dorobkiem, jak choćby Mariusz Waras, Roman Lystvak, czy Julita Malinowska.
IW: Przejdźmy do spraw ducha, artystycznego. Są malarze, których dzieła jakoś pana inspirowały?
KT: Zdzisław Beksiński, Salwador Dali, Robert Kuśmirowski, Karolina Zdunek, Kuba Ciężki, ostatnio Adam Wsiołkowski – ale to bardziej z powodów technologicznych. To wyciąg z ogólnie znanych. Poza tym często zachłystuję się (nie dając po sobie poznać) pracami młodych i niekoniecznie znanych malarzy.
IW: Właściwie Zdunek robi coś podobnego – rzeczywistość odrealniona, tyle że na pana obrazach przestrzeń jest zamknięta (pomijając elektryfikację), czasami klaustrofobiczna, u niej – otwarta.
KT: Z Karoliną Zdunek sprawa wygląda tak: jej obrazów – przynajmniej „z nazwiska” – nie znałem dopóki jeden z wykładowców nie spytał, czy się nią inspirowałem. Jej malarstwo okazało się w dużej mierze tożsame z tym, co siedziało w mojej głowie. Poza tym, kiedy zainteresowałem się malarstwem, skupiałem się nie tyle na motywach w sztuce, co na sposobie jej powstawania. Zamiast studiować albumy z reprodukcjami – ja czytałem podręczniki technik i technologii.
IW: Przestrzenie, które Zdunek tworzy z brył, te swoiste miasta, które buduje, czy choćby ulice, wydają mi się pewnym nawiązaniem do Chirico, który z upływem lat już prawie obsesyjnie malował fragmenty jakby wciąż tego samego miasta z powtarzających się elementów. Ma pan też takie skojarzenia? Lubi pan tego malarza?
KT: Pewnie łatwiej byłoby mi powiedzieć których malarzy nie lubię, bo u większości znajduję przynajmniej małe coś, co mi się podoba albo inspiruje. Tak samo jest z Giorgio de Chirico. Powtarzające się elementy to temat rzeka. Od niedawna nawet akceptuję Mondriana i jego kwadraciki. Sam mam dużą frajdę gdy z jednego obrazu rodzą się kolejne, bazujące na podobnych, czasem tych samych składnikach. Między innymi dlatego stop-klatka z założenia jest cyklem otwartym. Nie wiem, kiedy uznam temat za wyczerpany i zastanawiam się jak to będzie z elektryfikacją. Bo ileż można malować słupki i druty?! Mnie samego to nieraz zaskakuje, że jednak da się.
IW: A rysunek – to lubiana przez pana forma wyrazu?
KT: Lubiana, choć obecnie nie pokazywana. Rysuję, szkicuję podczas pracy nad obrazem a także wcześniej, gdy obraz jest jeszcze w fazie konceptu. Nie nazwę się rysownikiem, bo jestem „za cienki w uszach”, ale być może będzie kiedyś czas na pokazanie i tego typu prac.
IW: W pana obrazach dominuje materia, taka martwa natura w sensie makro: duże obiekty, elementy architektoniczne, przewody elektryczne, słupy itd. Nie mam pan pragnienia, by, jak choćby Rafał Olbiński, malować kobiety?
KT: W tej chwili nie mam takiej potrzeby. Ściany, słupy i okna wypełniają moją wyobraźnię w całości. Nie chcę jednak zbyt daleko wybiegać w przyszłość, bo może się okazać że za miesiąc „rzucę się” malować ludzi. Surrealizm bardzo lubię, choć nie stosuję całej gamy jego założeń… nie chcę się ograniczać do jakiegoś stylu, który już został zdefiniowany. Maluję tak jak to czuję, a nad sklasyfikowaniem tego może będzie się kiedyś biedził jakiś spec.
IW: Mam wrażenie, że wielu współczesnych twórców dąży do prostoty, uporządkowania świata (choćby pan i Zdunek), może to wyraz próby oswojenia chaosu nadmiaru informacji?
KT: Dopiero będąc zmuszonym do opisania swojego malarstwa zdałem sobie sprawę z motywów takiego postępowania. Malując „wybiórczo” izoluję interesujący mnie aspekt i skupiam się tylko na nim. Moim zamiarem jest też takie nastawienie odbiorcy: zwolnij, rozejrzyj się – te rzeczy naprawdę są wszędzie dookoła. Trzeba tylko zwrócić na nie uwagę, a zyskują zupełnie inną jakość. W świecie przepełnionym wszelkimi bodźcami i informacyjnym szumem ma to szczególne znaczenie.
IW: Kiedy pan patrzy na obraz innego twórcy, otwierają się tam z tyłu głowy jakieś szufladki, do których pan wrzuca dzieło w zależności od wewnętrznej opinii o jego jakości?
KT: Oczywiście. Może i Słowacki wielkim poetą był, ale jak komuś się Słowacki nie podoba to tego kogoś sprawa. Można i trzeba oceniać rzeczy w kontekście tego wszystkiego co tworzy mnie, ciebie, jego, a nie NAS. Jak ktoś lubi kicz, to przeważnie już nie nazywa tego kiczem i to jego święte prawo. Problemem jest jedynie śmiałość do wypowiedzenia swoich poglądów, zwłaszcza krytycznych.
IW: Akryl na płótnie – dlaczego, bo szybciej? Czy może po prostu malarstwo olejne nie ma już racji bytu przy dzisiejszych możliwościach technicznych?
KT: Spotkałem się z podobnymi pytaniami już kilkakrotnie. Wybieram akryl, gdy potrzebuję jego właściwości. Stop-klatki malowałem aerografem – natryskowo. Olej by mi na to nie pozwolił. Szybkość schnięcia też ma czasem kluczowe znaczenie, ale nie jest tak, że omijam farby olejne szerokim łukiem. Tak się jakoś złożyło, że teraz jest czas akrylu.
Możliwości techniczne, przynajmniej dla mnie, są nieocenioną pomocą i uzupełnieniem warsztatu, ale pędzel pozostanie pędzlem.
IW: Proszę opowiedzieć o swojej technice tworzenia obrazów.
KT: W skrócie: lubię kombinować. Nie mam jednej ulubionej techniki, nie istnieje też żadna autorska, własna metoda. Tak się złożyło, że teraz pokazywane są moje obrazy akrylowe, ale zarówno w zbiorach jak i w planach mam prace olejne i różne kombinowane mieszańce. Inną rzeczą jest to, że technikę często determinują warunki. Moja obecna pracownia dzieli pokój z sypialnią, co bywa uciążliwe dla mojej żony (mimo dużej wyrozumiałości z jej strony), a dla mnie ograniczające. W miarę możliwości korzystam z garażu rodziców, gdzie mam dostęp do sprzętu lakierniczego. I tak to się jakoś toczy.
IW: Pana prace: gra, dół, klatka, czerwony dywan – kojarzą się z serią stop-klatka, słusznie?
KT: Słusznie. To są niektóre z prac powstałych pod koniec studiów malarskich. Takie „poszukiwanie dyplomu”, czegoś własnego. Z jednej strony te obrazy doprowadziły mnie do cyklu stop-klatka, a z drugiej każdy z nich może być zaczątkiem samoistnej serii, która tylko czeka na rozwinięcie. A nawiązując do jednego z poprzednich pytań – wymienione obrazy to w większości oleje.
IW: Pytałam już o malarzy… a który z abstrakcjonistów jest pana ulubieńcem?
KT: Abstrakcja jako taka mnie nie pociąga, wolę opierać się na przedmiocie – jak to pani ujęła – materii. Nie mam też ulubionego malarza z tego nurtu. Jeżeli ktoś w moich pracach widzi abstrakcję to na to się godzę. Uważam, że to niezbywalne prawo odbiorcy do własnej interpretacji, choćby nie wiem jak sprzecznej z intencją autora.
IW: Często chodzi pan do galerii? Mam na myśli sytuacje, gdy nie pana prace są wystawiane. Odnajduje pan tam „tanie efekciarstwo”?
KT: Zważywszy na ogrom moich wystaw, całkiem często zdarza mi się trafić do galerii, gdzie są pokazywane nie moje prace… chociaż ostatnio oglądam więcej zaproszeń na wystawy niż samych wystaw. Z kilku prozaicznych powodów, jak choćby mieszkanie poza miastem i praca zarobkowa – ergo: brak czasu. Można mnie teraz śmiało nazwać ignorantem zamkniętym we własnych obrazkach. [śmiech]
Efekciarstwo, w swoim pejoratywnym znaczeniu, jest znowu sprawą umowną. Sztuka współczesna często szokuje. Nie chcę się na ten temat szczególnie rozwodzić, ale to jest rodzaj efekciarstwa – wywołuje w końcu reakcje ze zbliżonej gamy. Czy to jest ok? To właśnie jest umowne. To sprawa gustu, a o gustach się [podobno] nie mówi.
IW: V [pięć] – ciekawa kompozycja, chciałby pan coś o tej serii opowiedzieć? W zasadzie, jako odbiorca sztuki, wolę by dzieło nie wymagało komentarza, z drugiej strony ciekawi mnie, co miał na myśli artysta.
KT: Jako autor też wolę gdy obraz mówi sam o sobie, zwłaszcza że nie posiadam szczególnego daru wymowy i jasnego przedstawiania swoich myśli. Między innymi dlatego tak odpowiadają mi sztuki wizualne – tu nie chodzi o słowo, ale o obraz, który niesie myśl, emocje. Jakie to są emocje to już sprawa indywidualna, zarówno autora jak i odbiorcy. Jeżeli nie będą one zbieżne to trudno.
IW: I znów doszliśmy do Chagalla. Najwyraźniej intencje twórcy i odczucia odbiorcy nie muszą być zbieżne. Pewnie są – w przypadku ludzi o podobnej wrażliwości. Wobec tego zróbmy test – opisałam swoje odczucia związane z serią stop-klatka (w anonsie wystawy w „Attractivie”), zimno, ciepło czy gorąco?
KT: Powiedziałbym ciepło. Kilka kwestii w moim odczuciu wygląda nieco inaczej, ale ogólny koncept się pokrywa. Bardzo dobrze się stało, że teksty o tej wystawie powstały bez wcześniejszej konsultacji ze mną. Taki sprawdzian na żywo mojego nastawienia do odbiorcy i jego swobody postrzegania dzieła. Obrazki z serii V [pięć] są tego dobrym przykładem. Zostały zrealizowane jeszcze na studiach, jako ćwiczenie pod kierunkiem Kuby Ciężkiego. To był chyba jeden z pierwszych kroków ku zdefiniowaniu tego co chcę robić, jak chcę malować. W tych niewielkich pracach nie ma przesłania, jakiejś wielkiej myśli. Nic co chciałbym narzucić na siłę oglądającemu.
Z tymi obrazkami wiąże się też zabawna historia. Razem z kolegą byliśmy na wydziale „świeżakami” niepewnymi jak się zachować, niepewnymi swoich oczekiwań wobec uczelni oraz wykładowców w stosunku do nas. Grunt pod nogami traciliśmy zwłaszcza w pracowni profesora Zawadzkiego. Tymczasem u Kuby Ciężkiego odczuliśmy swobodę działania i to zaowocowało między innymi takimi pracami jak seria V [pięć]. Któregoś razu te obrazy zobaczył nasz promotor, zrobił wielkie oczy i pyta dlaczego u niego nie malujemy w ten sposób zamiast gnieść martwe natury? Wtedy się odblokowaliśmy, zaczęła się droga do dyplomów i tak się rozwija do dzisiaj.
IW: Teraz rozumiem dokładnie, dlaczego tak często się mówi, że artysta potrzebuje wsparcia. Które ze swoich obrazów najbardziej pan lubi? Zalicza Pan swoje dzieła do jakiegoś nurtu? Czy to dziś w ogóle jest możliwe?
KT: Ciężko tak jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Lubię wszystkie swoje prace, bo wielką frajdę sprawia mi ich malowanie. Każdy późniejszy kontakt z nimi przywołuje te uczucia. Z drugiej strony staram się nie przywiązywać do prac, żeby nie stawały na drodze do powstania kolejnych. A także ze względu na ewentualność ich sprzedaży. Jest kilka, z którymi nie chciałbym się rozstać, dlatego wyceniam je nieproporcjonalnie wysoko. Na tyle wysoko, że jak już znajdzie się ktoś na tyle szalony żeby zapłacić, to całość będzie tak komiczna, że przysłoni sentymenty.
Od klasyfikowania dzieł sztuki są krytycy i historycy – specjaliści. Na przykład dr Sławomir Toman we wstępie do katalogu pierwszej wystawy w Galerii Zajezdnia zaliczył mnie do spadkobierców konwencji geometrycznej. Ja mam kwalifikacje co najwyżej żeby stwierdzić: o to tutaj, to olejne jest. W przypadku malarzy tak młodych stażem jak ja nie powinno się mówić o jakimś konkretnym nurcie. Przynajmniej sami autorzy nie powinni. To w jakiś sposób tworzy ramy, ogranicza, a młody malarz powinien poszukiwać. W chwili obecnej uważam, że łatwo jest za wcześnie się określić, a przez to zatrzymać się w miejscu. No – co najmniej solidnie spowolnić.
IW: W żadnym przypadku nie życzę panu spowolnienia, wręcz przeciwnie.
rozmawiała Inka Walkowiak
Lublin, 24 września 2011
od redakcji:
zachęcamy do odwiedzenia oficjalnej strony artysty –
www.stempelart.pl