Marek Rezler: Czy Wielkopolanie umieli konspirować? – cz. 2

19 czerwca 2011 22:462 komentarze

CZY  WIELKOPOLANIE  UMIELI  KONSPIROWAĆ?

cz. 2* – Od „Sokoła” aż po dziś

 

Lata poprzedzające wybuch I wojny światowej i powstanie wielkopolskie, dość jasno określiły zakres polskiego konspirowania w zaborze pruskim. Inaczej, czasem nawet całkowicie różnie, wyglądało to na Pomorzu i na Górnym Śląsku. Skoncentrujmy się jednak na realiach wielkopolskich.

Po upadku powstania styczniowego w Poznańskiem działało wiele różnych polskich organizacji środowiskowych, zawodowych, religijnych. Żadna z nich jednak nie ograniczała swej działalności do pracy ściśle kierunkowej, statutowej. Prawie każda prowadziła dodatkową pracę towarzyską i społeczną, która utrwalała nie tylko więzi międzyludzkie, ale i umacniała świadomość narodową. Dodajmy, że dokładnie to samo robili Niemcy w swoich organizacjach; często zresztą występowało   tu niemal lustrzane odbicie poszczególnych organizacji niemieckich i polskich. Zaostrzenie kursu ze strony niemieckiej natychmiast owocowało uaktywnieniem narodowym środowisk polskich. Z jednej strony była Hakata, z drugiej nieco inne w szczegółach towarzystwo „Warta” i wyraźnie antyniemiecka nastawieniem nowa, z czasem bardzo silna organizacja polityczna: endecja.

W osiemdziesiątych latach XIX wieku w Wielkopolsce pojawił się nowy, bardzo ciekawy a charakterystyczny związek: Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”. Organizacja ta, rodem  z Czech i Galicji, na polskich ziemiach niemal od razu zajęła pozycję związku paramilitarnego, tylko formalnie zajmującego się krzewieniem kultury fizycznej. W początkach XX wieku powstał kolejny polski związek: skauting, zrzeszający  osoby młodsze, niż w „Sokole”. Gniazda i drużyny  tych organizacji w miarę upływu lat stały się głównymi ośrodkami zrzeszającymi uczestników przyszłego powstania wielkopolskiego. Należy sądzić, że gdyby nie wybuch I wojny światowej, z czasem obydwie organizacje uległyby delegalizacji i musiałyby zejść do podziemia; ze skautingiem zresztą i tak w 1917 roku to zrobiono, ale już było za późno na skuteczne wyegzekwowanie zakazu. W sumie trzeba powiedzieć, że do 1914 roku społeczeństwo wielkopolskie legalnymi i półotwartymi działaniami zostało odpowiednio przygotowane do walki o niepodległość. Największym problemem był tylko brak wyższej kadry dowódczej – ale ta sprawa wykracza poza zakres naszych refleksji.

/rys. Magdalena Skiba/

Po wybuchu wojny w sierpniu 1914 roku działalność niepodległościowa zmieniała swoje kierunki i metody działania, zależnie od rozwoju sytuacji na frontach. W miarę coraz bardziej rysującej się klęski państw centralnych, wyraźniejsza była możliwość urealnienia szans uruchomienia sprawy polskiej. Zarząd „Sokoła” wyraźnie sugerował unikanie nadmiernego narażania się na froncie, a w 1918 roku już niemal otwarcie popierano różne metody uchylania się od służby, dezercje, niepowracanie z urlopów itd. W rezultacie z chwilą wybuchu rewolucji w Niemczech w listopadzie 1918 roku, a potem powstania, w regionie było bardzo wielu doświadczonych żołnierzy frontowych (polskich i niemieckich), którzy jednak nie zawsze od razu przystępowali do  czynnej działalności niepodległościowej; nie od razu z jednej wojny chcieli wchodzić w kolejną.

Pojawiło się jednak zupełnie nowe, już całkowicie zakonspirowane zjawisko: powstawanie w polskich środowiskach swoistych „gabinetów cieni”, zespołów ludzi, którzy byli w stanie przejąć zarząd na danym obszarze, z chwilą odejścia urzędników niemieckich. Tworzono Komitety Obywatelskie, które w grudniu 1918 roku ujawniły się pod postacią Rad Ludowych (polskich). Nie sprawdziła się praktykowana przez Niemców kolonialna praktyka, niedopuszczająca „tubylców” do zajmowania kluczowych stanowisk administracyjnych. W tradycyjnych koloniach metoda ta była skuteczna, w momencie dekolonizacji miejscowa ludność pozostawała bezradna i łatwo znów wpadała w zależność, choć w innej postaci. W realiach wielkopolskich Niemcy nie przewidzieli efektów wysokiego poziomu kształcenia w ich uniwersytetach i w szkołach średnich. Podobnie jak polskie powstanie zrobili im sierżanci i podporucznicy, tak władzę administracyjną zapewnili inteligenci wykształceni w ich szkołach – z czasem uzupełnieni zresztą przez urzędników z Galicji.

Konspiracja bezpośrednio poprzedzająca wybuch powstania wielkopolskiego, daleka była od doskonałości i w zasadzie tylko bardzo zła sytuacja na froncie zachodnim i rozprzężenie w kraju – zwłaszcza po wybuchu rewolucji w Niemczech – uratowały polskich działaczy przed pogromem podobnym do tego z 1846 roku. Młodzi zapaleńcy, głównie skauci spod znaku tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej Zaboru Pruskiego (powstałej w lutym 1918 roku) działali emocjonalnie, po dyletancku, spektakularnie, mimo że fantazji nie sposób im odmówić. Szybko też zapełniali areszty i więzienia, choć na ogół na krótko. Władze niemieckie nie miały już wtedy sił wystarczających na wyegzekwowanie posłuszeństwa; są jednak informacje, że jeszcze jesienią 1918 roku podejmowano próby – bezskuteczne – penetrowania polskich środowisk niepodległościowych od wewnątrz. Z chwilą wybuchu walk grudniowych karty już zostały odkryte. [http://www.netkultura.pl/?p=2078]

Czas po wybuchu powstania wielkopolskiego i dwudziestolecie międzywojenne były okresem zupełnie innej konspiracji. Już na przełomie grudnia 1918 i stycznia następnego roku Wielkopolska stała się poligonem wywiadów: polskiego i niemieckiego. Są przesłanki wskazujące na wielką aktywność placówek Abwehry w Szczecinie i Wrocławiu, a front północny powstania i południowa Wielkopolska były terenem szczególnie intensywnej penetracji wywiadowczej. Z kolei w okresie międzywojennym, o czym się mało wspomina, kuźnią kadr dla polskiego wywiadu wojskowego był Uniwersytet Poznański. Wśród studentów przeważali ludzie doskonale znający mentalność i język Niemców, głównie endecy (ich głównymi skupiskami były korporacje), politycznie pewni – zatem idealnie nadający się do pracy w wywiadzie. Nieprzypadkowo właśnie spośród nich rekrutowali się kryptografowie, którzy „rozbroili” niemiecką maszynę szyfrującą „Enigma” [http://www.netkultura.pl/?p=3602], niektórzy studenci, a nawet pracownicy naukowi, penetrowali Niemcy pod pozorem podróży handlowych i turystycznych.  Z kolei strona niemiecka dysponowała siecią swoich informatorów na obszarze Wielkopolski, a główna centrala owych nici znajdowała się w kamienicy – siedzibie konsulatu Rzeszy przy ulicy Zwierzynieckiej w Poznaniu.

W drugiej połowie lat trzydziestych XX wieku Oddział II Sztabu Głównego Wojska Polskiego zaczął tworzyć w regionie zakonspirowaną sieć dywersji specjalnej. Z góry zakładano, że geograficzne i militarne położenie Wielkopolski uniemożliwia skuteczną obronę regionu w razie wojny z Niemcami, a pozostawione na tym obszarze większe zgrupowanie wojskowe zostałoby szybko okrążone i uległo zagładzie. W razie wojny z góry zakładano, że zwycięstwo w samotnej wojnie z III Rzeszą byłoby niemożliwe; należy więc nastawić się na opóźnianie marszu Wehrmachtu, by aliantom dać czas na mobilizację i podjęcie ofensywy odciążającej z Zachodu. Zatem zaplanowano podjęcie działań dywersyjnych na tyłach wojsk niemieckich, rozpoczęte na sygnał ze sztabu Naczelnego Wodza. W tym celu od połowy lat trzydziestych zaczęto potajemnie szkolić grupy przyszłych dywersantów, złożone z ludzi patriotycznych i sprawdzonych, wyposażonych w broń i sprzęt potrzebny do działania. W Wielkopolsce taką sieć utworzono, lecz z konieczności popełniono błąd podstawowy: w sieci dywersji specjalnej przeważnie byli ludzie sprawdzeni – ale też dobrze znani w swoim środowisku i… zanotowani także na listach proskrypcyjnych, tworzonych potajemnie przez wywiad Rzeszy i mniejszość niemiecką w Polsce. Niemcy byli  doskonale zorientowani w miejscowych realiach i jeśli nawet nie podejmowali działań typowych dla V kolumny, stanowili niezastąpione źródło informacji.

Wybuch wojny 1 września 1939 roku zapoczątkował realizację planu eksterminacji wielkopolskich elit przywódczych i intelektualnych; w ślad za jednostkami Wehrmachtu postępowały grupy specjalne – Einsatzgruppen, które na podstawie wcześniej przygotowanych list dokonywały aresztowań. W ten sposób, częściowo także w wyniku denuncjacji i nieostrożności, w ich ręce wpadło też wielu członków sieci dywersji specjalnej. Bardzo szybko się okazało, że na pomoc z Zachodu liczyć nie można i sygnał do walki nie nadejdzie. Mimo to w niektórych miejscowościach działania podjęto, a członkowie sieci przyjęli funkcję instruktorów i dowódców. Tak rozpoczęto walkę z wkraczającym Wehrmachtem m.in. w Kłecku i Żydowie. Opór Niemcy szybko stłumili, a najaktywniejsi uczestnicy walk zostali straceni. Później wykryto niektóre kryjówki sprzętu dywersyjnego i aresztowano część jego właścicieli.

Okupacja hitlerowska to kolejny, niełatwy okres w dziejach konspiracji wielkopolskiej. Charakterystyka tego okresu wymaga jednak trzeźwego spojrzenia także na polską konspirację niepodległościową na ziemiach polskich, niezależnie od obszaru okupowanego. Poza środowiskiem historyków mało kto wie, że utrwalony obraz tamtych lat oględnie mówiąc, jest nieścisły. Były przypadki bohaterstwa, heroizmu, ale i niepospolitej podłości. Jednak odkrywanie tych kart może łatwo doprowadzić do wniosków podobnych tym, jakie towarzyszą reakcji na książki J. T. Grossa o holokauście na ziemiach polskich. Tymczasem podobnie jak w przypadku innych powstań, w czynną działalność niepodległościową zaangażowanych było zaledwie kilkanaście procent społeczeństwa, ogromna większość mieszkańców Generalnego Gubernatorstwa, Kraju Warty, ziem włączonych do ZSRR, nastawiona była przede wszystkim na przetrwanie – czemu zresztą nie wolno się dziwić. Niekontrolowane przejawy dywersji czy ruchu oporu były odbierane (nie bezpodstawnie) jako powód do masowych represji. Nie zamarła walka pomiędzy – już podziemnymi – partiami politycznymi, a bywało, że organa bezpieczeństwa administracji okupacyjnej były do niej angażowane. Wszechogarniające było donosicielstwo, a terror wprowadzony przez okupanta nie powstrzymywał odruchów zdziczenia i podłości. Przejawy niesłychanego heroizmu i bohaterstwa przeplatały się z wyjątkowym łajdactwem. Przed laty niemiecki historyk średniego pokolenia, Michael Foedrowitz, zaczął publikować (m. in. w tygodniku „Wprost”) informacje uzyskane z archiwum warszawskiego gestapo, przechowywanego w komplecie w archiwum w Koblencji. Sumiennie udokumentowane, zaczęły wprowadzać zamieszanie w polskich środowiskach zajmujących się okresem okupacji hitlerowskiej – ostatecznie publikację tych artykułów po cichu przerwano. Gdyby owe akta opublikowano, dzieje ziem polskich w latach 1939 – 1945, a przynajmniej ruchu oporu w tym czasie, można by napisać od nowa. Od kilkudziesięciu lat żyjemy mitem, który nam w pełni odpowiada i z którego trudno byłoby nam zrezygnować, w imię zachowania psychicznego komfortu.

Na tym tle łatwiej mówić o realiach ziem polskich przyłączonych do III Rzeszy jesienią 1939 roku, nazwanych Krajem Warty. Była to prowincja, w której obowiązywało to samo prawo, jak w całych Niemczech. Taki sam był system represji i podporządkowania, funkcjonowania partii nazistowskiej i organów bezpieczeństwa. Były to ziemie przed 1918 rokiem należące do Niemiec, zatem doskonale znane wielu, wciąż jeszcze, po dwudziestu latach, aktywnym urzędnikom, policjantom, oficerom armii. Często byli to ci sami ludzie, którzy musieli opuścić Wielkopolskę po odzyskaniu niepodległości. Nie na stanowiskach już, z racji wieku, ale zorientowani w realiach obszaru. Dokładnie taka sama sytuacja była po polskiej stronie.  Niemcy nie musieli się uczyć Wielkopolski tak, jak Polski centralnej w GG. Natomiast głos decydujący w Warthelandzie mieli funkcjonariusze wychowani w Niemczech hitlerowskich, którym daleko było do manier i zasad ojców i dziadków. Stąd ogromne zaskoczenie w Wielkopolsce, gdzie początkowo nie rozumiano, że Niemcy z 1939 roku są już zupełnie inni niż dwadzieścia lat wcześniej. Grupowe egzekucje polskich elit na rynkach wielkopolskich miast i miasteczek w październiku i listopadzie 1939 roku były szokiem. Eksterminacja społeczeństwa była potworną nowością, która początkowo nie do wszystkich mieszkańców Kraju Warty docierała.

Zupełnie inna była sytuacja w Generalnym Gubernatorstwie, gdzie od początku było wiadome, że pojawił się wróg, który nie będzie miał skrupułów. Nieprzypadkowo na obszarze przeznaczonym po prostu do likwidacji, rozmieszczono, na dogodnych szlakach komunikacyjnych, obozy koncentracyjne i zagłady (to nie to samo!), eksploatacja gospodarcza była też odpowiednio brutalna.   Hans Frank jednoznacznie zapowiadał los poddanych mu Polaków, ale jednocześnie starał się zachować na swój sposób niezależność od Berlina, jak największy zakres swobody w swoim „państwie”. Niemałe znaczenie miał też nieco inny niż w Rzeszy system organizacji władzy, warunki naturalne i geograficzne GG, inny skład etniczny i narodowościowy w Gubernatorstwie i na ziemiach włączonych do Rzeszy. W królestwie Hansa Franka tradycje ruchu oporu i konspiracji sięgały dwustu lat, poza tym było gdzie konspirować i skąd walczyć. Ale i tu stopień penetracji polskiego podziemia przez Abwehrę i gestapo był znacznie większy, niż się powszechnie sądzi.

Sytuacja panująca na ziemiach anektowanych przez ZSRR była zupełnie inna. Tam konspiracja była najbardziej utrudniona. Kresy, ziemie, do których często wzdychamy (zwłaszcza jeśli nasze korzenie rodzinne stamtąd pochodzą), były obszarem przez nas kolonizowanym – ale nie do końca skolonizowanym. Żywioł polski, poza większymi miastami, był nie najsilniejszy, miejscowa ludność, początkowo przynajmniej, sprzyjała nowej władzy i tradycyjnie a w ogromnej większości, niechętnie, wręcz wrogo była nastawiona do ludności polskiej i żydowskiej. Na Wileńszczyźnie silny był nacjonalizm litewski, uznający wydarzenia z 1939 roku za akt dziejowej sprawiedliwości i rewanż za lata 1919 – 1920. Ziemie białoruskie, a także Ukraina, Wołyń i Podole, coraz wyraźniej zaczęły wracać do realiów sprzed wieków i skwapliwie wykorzystały niewątpliwą krzywdę w postaci niemal przymusowej katolicyzacji tych ziem w latach trzydziestych. Dezorientacja cechowała nacjonalistów ukraińskich, którzy przejście spod władzy polskiej pod radziecką odbierali jak dostanie się z deszczu pod rynnę. Ale wrogość wobec ludności polskiej była tu dość powszechna. Środowiska ukraińskie też uczestniczyły, wspólnie z Niemcami i Rosjanami, w eksterminowaniu polskich elit na Kresach. Z czasem doszło do brutalnych czystek etnicznych.

/rys. Magdalena Skiba/

Wróćmy jednak do realiów wielkopolskich. Odmienny status tych ziem niż obszaru Generalnego Gubernatorstwa sprawił, że władze okupacyjne zabrały się do nowych porządków bardziej niż tam, systematycznie i rzeczowo. Doskonała orientacja w terenie, często pamiętająca jeszcze czasy sprzed 1918 roku, sprawiała, że penetracja środowisk polskich nie sprawiała Niemcom większych trudności. Organizacyjnie konspiracja i ruch oporu swym natężeniem wcale nie różniły się tu od aktywności innych części Polski. Problem był jednak w inwigilacji i przenikaniu niemieckiej agentury w szeregi członków ruchu oporu, wprowadzonej do większych instytucji i zakładów pracy. Znacznie groźniejsze były donosy, masowo składane w różnych kręgach. Zjawisko to było naturalne na całym obszarze przedwojennej Polski, ale w realiach Kraju Warty, gdy zamaskowanie i ukrycie było znacznie trudniejsze, kończyło się tragicznie dla całych grup konspiracyjnych.  Ogólnie najbardziej charakterystyczną cechą realiów funkcjonowania i końca polskiego ruchu oporu w Kraju Warty, było równoczesne likwidowanie całych organizacji, od przywódców po szeregowych członków i współpracowników. Los taki spotykał kolejne grupy ruchu oporu i organizacje, od Ojczyzny, poprzez Związek Odwetu, Wojsko Ochotnicze Ziem Zachodnich, tzw. grupę Winiewicza, komórki Armii Krajowej i wiele innych organizacji konspiracyjnych. Armię Krajową trzeba było wciąż odtwarzać po kolejnych pogromach, ostatnie egzekucje w obozie żabikowskim odbyły się jeszcze w styczniu 1945 roku, a eksterminacja trwała niemal do ostatnich chwil pobytu wojsk okupacyjnych w Kraju Warty. Na tym obszarze wszakże, w odróżnieniu od GG, był tylko jeden obóz zagłady: w Chełmnie nad Nerem koło Konina. Całkowitej likwidacji uległa w 1943 roku grupa Związku Odwetu kierowana przez doktora Franciszka Witaszka; ocalał tylko jeden człowiek, któremu udało się przed egzekucją uciec z Fortu VII. Podobny los spotkał niemal wszystkich uczestników dywersyjnej akcji Bollwerk z lutego 1942 roku. Danina krwi naprawdę była wielka.

Nieco inny mechanizm niepowodzenia konspiratorów wielkopolskich był w przypadku osoby Cyryla Ratajskiego, pierwszego Delegata Rządu na Kraj. Najwybitniejszy prezydent miasta Poznania z okresu międzywojennego, niezbyt fortunny minister spraw wewnętrznych w rządzie Władysława Grabskiego (1924), nie sprawdził się także w Warszawie podczas okupacji. Nie panował nad rozwichrzeniem politycznym w polskim podziemiu, gubił się w meandrach perfidii politycznej, wydaje się też, że nie do końca radził sobie w realiach konspiracji. Natomiast podkreślić trzeba, że w stolicy największy sukces odnieśli Wielkopolanie w nauce. Niemieckiemu aparatowi represji do końca wojny nie udało się wykryć działalności Tajnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich – czyli podziemnego Uniwersytetu Poznańskiego, którego trzon kadry stanowili naukowcy z tej uczelni, wysiedleni do GG.

W realiach Kraju Warty prowadzenie wojny partyzanckiej na wzór tej, z jaką okupanci mieli do czynienia w Generalnym Gubernatorstwie, było niemożliwe – głównie z racji niekorzystnych warunków terenowych i de facto niemożliwego zaopatrzenia oddziałów zbrojnych. Grupy takie zresztą bardzo szybko były przez Niemców likwidowane. Sytuacja ta doskonale była widoczna także w Londynie. W Kraju Warty wcale nie wymagano od polskich konspiratorów organizowania spektakularnych akcji zbrojnych. Dywersja miała być prowadzona umiejętnie, bez nastawienia się na działalność propagandową, widowiskową. Natomiast kontynuowano politykę sprzed wojny: Wielkopolska miała być terenem rozwoju podziemnego wywiadu, rozpoznania, zdobywania i przekazywania informacji. I tutaj mieszkańcy regionu spisali się znakomicie.

Podobnie było zaraz po wojnie. Podziemie antykomunistyczne, łatwo rozpracowywane przez władze bezpieczeństwa, niewielkie miało szanse na rozwój działalności. Natomiast Wielkopolska, Poznańskie, była na swój sposób traktowana jako probierz wytrzymałości społeczeństwa. Najbardziej spektakularny był protest z czerwca 1956 roku, przed kilkoma laty lansowany w niektórych kręgach jako powstanie poznańskie.  Jednak zabiegi te, stojące w ogromnej sprzeczności z realiami sytuacyjnymi owych dni, szybko zostały zarzucone. Również podziemie solidarnościowe z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w Wielkopolsce (a są świadectwa, że nie tylko tam) wyglądało zupełnie inaczej, niż głoszą apologeci konspiracji tamtych lat. Służba Bezpieczeństwa miała wprowadzonych informatorów do poszczególnych komórek podziemia i doskonale była zorientowana w poczynaniach i organizacji, i pojedynczych działaczy. Nie aresztowano ich tylko ze względu na niepewną sytuację w kraju i na chęć zachowania kontroli nad opozycją. Wpływ konspiratorów na zmianę ustroju w kraju był znacznie mniejszy, niż się dziś głosi, a decydującymi czynnikami stały się katastrofalna sytuacja gospodarcza państwa i zmiany polityczne zachodzące na Kremlu. Duch buntu, przekory, kształtowanie świadomości – jak najbardziej, tu zasługi były wielkie. Ale nie w aktywnym demontażu systemu.

Slogan, stereotyp zawsze przyjmowany jest łatwiej, bardziej naturalnie, od rozważań publicystycznych, nie mówiąc już o rozprawach naukowych. Uległość, asekuranctwo, wygodnictwo, interesowność Wielkopolan często dominują w opiniach i anegdotach na temat mieszkańców tego regionu wśród osób z innych części kraju. Jest to rezultat niewiedzy i skłonności do powtarzania opinii bezrefleksyjnie czasem przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Spojrzenie będzie inne gdy zwrócimy uwagę na odmienności, różnice regionalne, nie zawsze wynikające z jakoby naturalnych cech mieszkańców danego obszaru. Dystans i rzeczowość są w tym przypadku najlepszą podstawą do ocen.

Marek Rezler**

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

* Pierwsza część artykułu Marka Rezlera ukazała się w poprzednim numerze Netkultury [http://www.netkultura.pl/?p=3810]

** – dr Marek Rezler – historyk i publicysta, ur. 31 lipca 1948 roku w Gorzowie Wielkopolskim, absolwent UAM w Poznaniu, doktor nauk humanistycznych (1983, Uniwersytet Warszawski). Specjalizuje się w dziejach Polski i regionu wielkopolskiego, ze szczególnym uwzględnieniem wieków XIX i XX. Zajmuje się powstaniami narodowo-wyzwoleńczymi (szczególnie wielkopolskim lat 1918 – 1919). Autor wielu publikacji książkowych (m.in. „Powstanie wielkopolskie 1918-1919. Spojrzenie po 90 latach”, „Wielkopolska Wiosna Ludów 1848”, „Emilia Sczaniecka 1804 – 1896”, Hipolit Cegielski 1813 – 1868”, „Kalendarium poznańskie” Poznań 2003, „Poznań – miasto niepoznane – współautorstwo), licznych artykułów w prasie naukowej i codziennej. Stały współpracownik prasy lokalnej, telewizji oraz Radia Merkury.

Tags:

2 komentarze

  • Mógłby pan rozszerzyć (wyjaśnić) tezę o Wielkopolsce jako laboratorium PRL? Instynktownie się z nią zgadzam, ale wolałbym miec pewnośc, czy mam na myśli to samo, co pan.

  • Marek Rezler

    Spróbuję najogólniej. Od samego początku, od 1945 roku wiadome było, że w Wielkopolsce i na ziemiach dawnego zaboru pruskiego w ogóle, komunistów tak łatwo się nie znajdzie. Na obszarach rządzonych niegdyś przez endecję i chadecję raczej trudno było o zwolenników Marksa. Starano się na wszystkie możliwe strony i poza Marcinem Kasprzakiem (nie do końca komunistą), Marcinem Chwiałkowskim i PPR-owcami straconymi w obozie żabkowskim, niewiele znaleziono.Ale Wielkopolskę uważnie obserwowano, docieniając tradycyjne cechy mieszkańców tego regionu. Wśród nich także niechęć do stawiania się władzy centralnej, do buntów i rewolt. Zatem można sobie było na wiele pozwolić dopóty, dopóki w Wielkopolsce był spokój. Jeżeli ruszył się Poznań – było naprawdę źle. I stało się tak w czerwcu 1956 roku. W żadnym przypadku nie było to powstanie, jak to kiedyś próbowano określać, lecz rewolta, zamieszki. To było preludium do Października. Zresztą nawiasem mówiąc, są przesłanki do podejrzeń, że od pewnego momentu ów Czarny Czwartek ukradkiem był sterowany i nakręcany przez bezpiekę – po to, by można było uzasadnić pacyfikację miasta. Tylko że władza w ostatecznym rachunku się na tym przejechała. Podobnie zresztą jak w 1980 roku, gdy chciano wysadzić z siodła Gierka kolejnym „gniewem ludu” (jak 10 lat wcześniej Gomułkę), ale stracono panowanie nad sytuacją i stało się to, co się stało.

Zostaw odpowiedź