Włodzimierz Barchacz: „Koń by się uśmiał, czyli mój peerel” (fragment 2 i ostatni)

15 lutego 2012 11:446 komentarzy

[..]

TELEFONY

Telefony /fot. W Barchacz/

Dostaliśmy klucze do mieszkania, więc chcieliśmy mieć i telefon.

Było z nimi różnie. Zależało to od widzimisię telekomunikacji: czasem nowe osiedla były okablowane i teoretycznie można było liczyć na szybki telefon, aczkolwiek bywało, że telekomunikacja nie przewidywała swoich usług w jakimś rejonie.

Jednak największym dobrem był nie telefon, lecz NUMER.

Numer się sprzedawało, numer się dziedziczyło. Czas oczekiwania na uruchomienie usługi wynosił, bagatela, pięć – dwadzieścia pięć lat. Niektórzy w oczekiwaniu na telefon dożyli ery komórek.

W stanie wojennym, jak wiadomo, telefony zostały na pewien czas całkowicie wyłączone. W dużych miastach łączność telefoniczną zaczęto przywracać 10 stycznia 1982 roku, czyli w niecały miesiąc od jego ogłoszenia. Gorzej bywało na prowincji. Tam telefony nieraz zaczęły odzywać się nawet w kilka miesięcy później.

Przerwa w łączności telefonicznej bez wątpienia zwiększyła liczbę zawałów, wylewów i zgonów. Odejść ludzi, których można byłoby uratować, jeśliby istniała łączność z pogotowiem ratunkowym, czy choćby milicją.

Podobnie było z zawiadamianiem o odejściu i pogrzebie. Załatwiało się je też przez milicję.

Dalsze przekazanie smutnej wiadomości krewnym mieszkającym za granicą było możliwe wyłącznie za pośrednictwem Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Z czasem zaczęto przywracać połączenia telefoniczne z dodatkową atrakcją
beznamiętnego komunikatu – „rozmowa kontrolowana”.

Z kontaktami z milicją były bez wątpienia problemy, bo nie była przecież obecna przez 24 godziny na dobę na każdej ulicy, w każdym miejscu, rejonie. Owszem, przy głównych ulicach i skrzyżowaniach patroli było dużo, ale na podrzędnych przecznicach i uliczkach nie zawsze można było patrol napotkać.

***

     Na naszym zdjęciu widzimy typową uliczną budkę telefoniczną (fotografia z lat siedemdziesiątych). Książka telefoniczna – niezbędny dodatek – najczęściej przytwierdzana była krótkim, acz masywnym łańcuchem. Jak widzimy, nasza budka pozbawiona jest drzwi, co bynajmniej nie było ewenementem.

 

TRZECH MYCH IDOLI
TAMTYCH CZASOW
– artyści i utwory z duchem…

 

Czesław Niemen /fot. W. Barchacz/

Seweryn Krajewski i Krzysztof Klenczon /fot. W. Barchacz/

     Wybacz proszę, Miły Czytelniku, że strona ze zdjęciami muzyków nie jest najlepiej skomponowana. Reguły kompozycji plastycznej nakazałyby bowiem skierowanie postaci Seweryna w prawo. Jednakże nastąpiłoby wtedy zakłamanie: muzyk trzymałby gryf gitary prawą ręką. Zarazem ta właśnie fotografia Seweryna najbardziej mi się podoba. Łącznie z ryskami, autentycznymi, nie dorobionymi w komputerowym programie graficznym. Dodają one, w moim odczuciu, tak samo jak i w przypadku zdjęcia Krzysztofa Klenczona, smaku patyny czasu, urody winylowej płyty…

***

     Pochodzę z rodziny artystycznej. Ojciec mój był kompozytorem, bywali w naszym domu muzycy, literaci. Tak więc od dzieciństwa nasiąkałem klimatem muzyki, literatury, sztuki.

     Tym bardziej też okres mój nastoletni – dzień powszedni, bo na co dzień słuchałem muzyki z magnetofonu, i dni świąteczne, gdyż bawiłem się na licznych sobotnich czy niedzielnych prywatkach – mocno naznaczony był, prócz niektórych utworów jeszcze z czasu dzieciństwa, muzyką jakże modnych wówczas „Beatlesów”, „Animalsów” – silnie utkwiły w mej pamięci arscyświetne piosenki „Yesterday” i „Dom wschodzącego słońca” – piosenkami zespołu Rolling Stones, muzyką Niemena, magicznymi w swym pięknie, prostocie i liryzmie piosenkami Seweryna Krajewskiego, także Krzysztofa Klenczona. Również utworami śpiewanymi przez innych jeszcze wykonawców i zespołów oraz dziełami muzyki klasycznej z mym szczególnie ulubionym „Marszem tureckim” Mozarta, którego Ojciec lubił grywać na domowym fortepianie.

     Tak na dobre, zaczęły żyć we mnie piosenki w ostatnich klasach liceum, gdy, siedząc w ostatniej ławce pod otwartym oknem i wdychając przedwakacyjne wonne nadchodzącym latem powietrze, mrugał do mnie porozumiewawczo młodzik z chmurek, podobny do tego, o jakim śpiewał Niemen w piosence „Wspomnienie” do słów Tuwima, tyle, że wiosenny i letni, nie jesienny :), przypominając o zapachu odradzającej się przyrody i nadchodzącego lata. Kipiały marzenia młodzieńcze – o miłości niewinnej i czystej, o błądzeniu po leśnych ostępach, o namiotach. O autostopowaniu, żaglach, zaczarowanych niekończących się nigdy połoninach bieszczadzkich, morzu, i krainie mazurskich jezior…:)

     Nie wszystkie marzenia, zwłaszcza wyidealizowane miłości czystej, jak to – nieraz, a może i częściej niż nieraz – bywa, spełniły się. Jednak – wiadomo – wspomnienia owych marzeń same w sobie pozostają dla nas nie lada kapitałem. Skarbnicą na zawsze, której nikt nigdy nie skradnie; jedyną i niepowtarzalną, jak jedyni i niepowtarzalni jesteśmy my, każdy z nas z osobna…

     Także i później, i dziś, piękne utwory Niemena, piosenki Seweryna, Klenczona, dostarczały mi, i dostarczają, nie tylko przeżycia piękna i intymnego kontaktu z artystą. Torują drogę dobrym wspomnieniom, uspokajają, ładują akumulatory do dalszej życiowej walki, ułatwiają snucie nowych marzeń. Łagodzą cierpienie w momentach dramatycznych. Po odejściu rodziców, a stosunkowo niedawno brata, po kilku nader skromnych latach, chudych i upokarzających, gdy nie sposób było związać końca z końcem, uciekałem na pewien czas w młodzieńczość, a piosenki dodawały mi siły do przetrwania. Miałem gdzie się schować, dokąd powrócić, uciec, by przeżyć trudny czas w mniejszym bólu, złagodzić rozpacz, kryzys. Także, między innymi dzięki muzyce, lepiej odczułem, zrozumiałem siłę i magię sztuki, wyczulając się jeszcze bardziej na piękno, na smak, na harmonię. Obcowałem z duchem, talentem, człowieczeństwem, dobrocią, realizacją potrzeby i wewnętrznego nakazu artysty – przekazywania wartościowych treści. I, jeśli zajdzie potrzeba, pozwalają mi skryć się również przed głupotą, pychą, brutalnością i złem.

***

     Zdjęcie Niemena zrobiłem w czasach fotoamatorskich, będąc studentem (szkoły niefotograficznej i niedziennikarskiej: SGPiS, dzisiejsza SGH). Założyłem wówczas i prowadziłem SAF – Studencką Agencję Fotograficzną, która funkcjonowała przy Radzie Okręgowej ZSP (dla tych, co nie wiedzą: Zrzeszenia Studentów Polskich). Nb. fotografie były między innymi wywieszane w dużej gablocie na Krakowskim Przedmieściu nieopodal głównego wejścia uniwersyteckiego. Zadaniem agencji było informowanie na bieżąco o faktach z życia studenckiego w Warszawie, w tym ustosunkowywanie się do tychże (publicystyka), jak również informowanie o ciekawych przedsięwzięciach spoza studenckiego podwórka. Niestety SAF po kilku miesiącach padła – choć pracowała dobrze i była potrzebna środowiskom akademickim – gablotę kazano zdjąć, a działacze ZSP nadal działali, głównie na korzyść własną, idąc świetlaną ścieżką zaszczytów i wspinając się ochoczo po szczeblach drabiny wiodących ku coraz to bardziej prestiżowym i coraz wyższym stanowiskom. Grupa fotoreporterów-amatorów SAF zaopatrywała też w zdjęcia prasę studencka: „itd.”, „Politechnika”, „Nowego Medyka”. Oczywiście na fotografii Niemen występuje na Jazz Jamboree 70 (napis widoczny w tle:).

      Fotografie Seweryna Krajewskiego i Krzysztofa Klenczona zrobiłem na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie, w Operze Leśnej, w 1968 roku. Mój głęboko fotoamatorski okres i szczenięce lata.

BIEGIEM PO ZDROWIE!

"Ach, mój Boże, jak nasz towarzysz dyrektor wygimnastykowany!" /fot. W. Barchacz/

     – Ach, mój Boże, jak nasz towarzysz dyrektor wygimnastykowany! – uśmiechnęła się z respektem zauroczona księgowa, pani Janina, lekko skłaniając z zachwytu głowę ze starannie przygotowaną do niedzielnej rekreacji fryzurą, i jęła nagradzać pryncypała gromkimi oklaskami, które przygłuszyły nieco jej niechęć do jego autokratycznego usposobienia, grubiańskich wojskowych dowcipów, manii wstrzymywania inicjatyw pracowniczych oraz neurotycznego podlizywania się pierwszemu sekretarzowi podstawowej organizacji partyjnej.

     – Brawo – towarzyszu dyrektorze – brawo, brawo, jak cudownie potrafimy brykać! – zawtórował jej tenże.

    – Jeszcze jedno okrążenie! – Zaskandowali, jak na komendę, zaopatrzeniowiec, pan Janek, pani Jadzia z bufetu pracowniczego i szefowa kadr, Teresa, zwana popularnie Renią, która nie podejmowała żadnych decyzji personalnych, jednak z wieloma była na „ty”, bo w jej gabinecie – pokoju gościnnym dla licznych koleżanek z zakładu – kipiało, na co dzień życie towarzyskie, a kawusia i ciasteczka, kruche, z kremem, tortowe, nieraz i czekoladki, umilały czas.

***

     – Włodku, czasy gierkowskie to niepowtarzalny klimat moich młodzieńczych lat, no i twoich, wspominam je z tęsknotą. Choć trudno było kupić trampki. Miałam nawet przez jakiś czas adidasy, jak ta radosna pani, zresztą pamiętasz, nie znosiłam ich, ale w nich chodziłam, i dresik niebieski, z Enerdowa – zakomunikowała mi kiedyś, gdy pokazałem jej to zdjęcie, moja koleżanka z lat szkolnych i studenckich, Kasia, która – choć spracowana tak samo jak ja, znalazła ociupinkę czasu, by mnie kilka lat temu na godzinkę odwiedzić. – Były trampki, które „Stomil” robił – granatowe płótno i szara guma, obrzydliwe, a fuj! – dodała po chwili szperania w pamięci. Ale jedyne dostępne. Wieki w nich chodziłam, nawet parę razy w zimie, jak się inne buty rozsypały – byłam przecież w nich z tobą na eskapadzie do Łazienek!

     – Ech, kociołka na tym zdjęciu z kawą zbożową zabrakło, nie uważasz? – uśmiechnąłem się, chcąc zmienić tor rozmowy na weselszy, zauważywszy w oczach przyjaciółki i na zmiętym cierpieniem czole zlepek nostalgii i niesmaku.

***

     Może, Miły Czytelniku, owe biegi po zdrowie (jak ten z lat siedemdziesiątych w Łazienkach Królewskich) organizowane zarówno przez tak zwane zakłady pracy (dziś najczęściej nazywa się je po prostu firmami), jak i mające charakter otwarty, urządzane z reguły przez PTTK, były odtrutką na toksynę dnia powszedniego? Ten bowiem dostarczał nam – o zgrozo! – nie byle jakiego ryzyka zapadnięcia na… Nie, nie. Nie jak dziś, gdy różnorakie przypadki chorobowe w modzie – nie wyłączając hipochondrii – na jedną z chorób z urojenia. Bowiem na przypadek konkretny i niebezpieczny – najprawdziwszą TUBERKULOZĘ…

O ZASPOKAJANIU PRAGNIENIA
czyli
– dla wyrównania potencjałów – płucka, płucka

/fot. W. Barchacz/

     GRUZLICZANKĘ, czystą i tę z malinowym najczęściej sokiem, piła cała przywiślańska nacja, a przynajmniej mieszczuchy. Robotnicy i inteligencja, biuraliści na stanowiskach wykonawczych i kierownicy zacnych szczebli drabiny hierarchii urzędniczej, księgowe i ekspedientki delikatesów, studenci i pracownicy naukowo-dydaktyczni wyższych uczelni, lekarze i pielęgniarki, partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, wreszcie – przyszłość narodu, milusińscy… Wszyscy – dzięki zbawiennej magii obmytej w ciągu ćwierci sekundy kilkoma kroplami wody szklanki gruźliczanki, którą za moment przyłożą do ust – sprowadzani byli na kilka chwil do stanu wyższej samoświadomości zdrowotnej, obywatelskiej i światopoglądowej, czując się zjednoczeni wokół urządzenia zwanego SATURATOREM, dzięki któremu za chwilę zostanie zniweczone pragnienie… Warszawa, Marszałkowska – na odcinku Ściany Wschodniej. Lata siedemdziesiąte.

     Aha. Cudownym zbiegiem okoliczności, nikt raczej nigdy nie zachorował na gruźlicę, wyłączając ewentualne przypadki, o których nie słyszałem, ani czytałem.

 […]

Ciąg dalszy następuje oczywiście, ale już nie na naszych łamach, a na kartach książki Włodzimierza Barchacza. Polecamy!

Redakcja

– – – – – – – – –
Pierwsza część fragmentów książki  „Koń by się uśmiał, czyli mój peerel” -> tutaj
O książce i jej autorze – ->czytaj tutaj

Tags:

6 komentarzy

Zostaw odpowiedź