Przy okazji „Rytuału” – Gregor Laubsch w rozmowie z Netkulturą
Gregor Laubsch, znakomity fotograf, prawdziwy Mistrz fotograficznego portretu /i nie tylko portretu/, zaszczycił mnie spotkaniem i rozmową przy okazji szczecińskiego wernisażu wystawy „Rytuał” w gościnnych progach studia foto-team.pl. Zdjęcia z cyklu będącego przedmiotem wystawy posłużą za ilustrację naszego wywiadu.
Okazją do rozmowy będzie jednak nie tylko wernisaż w którym miałem przyjemność uczestniczyć, ale i wydanie /wyczekiwanego, a teraz świetnie przyjmowanego przez publiczność/ albumu Gregora – „Mgnienie oka”, będącego zbiorem ponad stu kilkudziesięciu fotografii ilustrujących cały wachlarz jego artystycznych dróg i inspiracji. Recenzję tego albumu mamy przyjemność zaprezentować również na łamach bieżącego numeru Netkultury.
Jacek Toczkowski: Gregor, pozwól, że na początek być może zdenerwuję Cię nieśmiertelnym i banalnym pytaniem, które zapewne pojawia się w większości wszelkich wywiadów, i którym męczy się rozmówców – „Jak to się wszystko zaczęło?”
Gregor Laubsch: /Ze śmiechem/ Ostatnio znalazłem swoje zdjęcie na którym stoję jako siedmiolatek z aparatem w ręku. Zdjęcie zrobił mi mój ojciec, który już wcześniej pasjonował się fotografią. Nie zajmował się fotografią artystyczną w takim wymiarze jak dzisiaj ja, raczej robił zdjęcia w ramach hobby, na swoje własne potrzeby, ale na pewno wykraczał też poza takie „zwykłe” fotografowanie. Oczywiście mowa tu o fotografii analogowej, to były przecież lata pięćdziesiąte. W końcówce lat sześćdziesiątych w miejscowości w której się urodziłem, i w której mieszkaliśmy, działał klub fotograficzny i filmowy. W klubie tym z obrazem robiono różne niezwykłe rzeczy. Zajmowano się tam nie tylko fotografią, ale i np. animacją. Ojciec należał do tego klubu i zaczął mnie tam zabierać, więc jako mały chłopiec chłonąłem to wszystko, coś tam nawet sam robiłem, bywałem w ciemni itd. W końcu dostałem swój własny aparat i zacząłem samodzielnie robić zdjęcia. Z tym, że potem to wszystko musiało się ułożyć, pojawiły się inne zainteresowania i fascynacje, i fotografia ustąpiła innym pasjom. Zajmowałem się sztukami plastycznymi, rysowałem, malowałem, ale w końcu doszedłem do wniosku, że łatwiej mi osiągnąć pożądany efekt fotografując niż malując i wróciłem do fotografii już na dobre. Można powiedzieć, że było to na początku tej pierwszej, prymitywnej jeszcze ery cyfrowej.
JT: Dziękuję serdecznie za wyczerpującą odpowiedź i wyrozumiałość w kwestii pytania o początki. Wróćmy może jednak do samej wystawy przy okazji której mam przyjemność z Tobą rozmawiać. „Rytuał” – skąd taki tytuł?
GL: Nie będę sobie przypisywał tu zasług, bo pomysł, inspiracja i nazwa wystawy wyszły od Karoliny Mazurkiewicz. Fotografowałem wcześniej przy różnych okazjach ludzi z tatuażami, zwłaszcza, że w Berlinie gdzie mieszkam jest ich sporo. Ale nie było to jakimś z góry zaplanowanym przedsięwzięciem i realizowanym wyborem. Tu muszę oddać Karolinie, że to ona mnie ku artystycznej całości jaką stanowi „Rytuał” skierowała.
JT: Efekt jest fascynujący. A jak to się odbywało? Czy tak, że bohaterowie zdjęć byli fotografowani wyłącznie wcześniej, po prostu przy innych okazjach, czy też może już kiedy pomysł zebrania tego wszystkiego w „Rytuał” okrzepł, powtarzałeś sesje z wcześniej fotografowanymi modelami, urządzałeś castingi itp. już ściśle pod kątem tego projektu? Jak wyglądało to od strony realizacyjnej?
GL: Pomysł narodził się w listopadzie 2011r. i dojrzewał do grudnia. Myślałem nad tym jak to wszystko pokazać, szukałem formy, odpowiednich środków. Nie bez znaczenia był fakt, że trwała zima i niewiele można było zrobić przy wykorzystaniu światła dziennego. To na pewno miało wpływ na wybór formy. Zacząłem od sesji z jednym modelem i choć początkowo nie byłem do końca zadowolony z efektu, to już wszystko zaczęło się układać w pewną wizję. W trakcie pracy nad „Rytuałem” sfotografowałem kilkadziesiąt osób, ale nie odbywało się to w ten sposób, że miałem od razu zebrane je wszystkie. Najczęściej fotografowane osoby polecały kolejne. Same sesje natomiast trwały dość krótko, założyłem, że w przypadku pojedynczej sesji chciałem mieć wybrane na potrzeby wystawy dwa zdjęcia, jedno analogowe jedno cyfrowe. Dlatego też, kiedy już ostatecznie skrystalizował się pomysł na wykonanie zdjęć, sesje nie trwały dłużej niż pół godziny.
JT: Jedną z niepowtarzalnych cech „Rytuału” jest to, że kompletnie wymyka się skojarzeniom i stereotypom dotyczącym tatuażu i osób wytatuowanych. Muszę przyznać, że i moje pierwsze skojarzenia na hasło „tatuaż” kierują się w stronę subkultur, buntu, może nawet zachowań agresywnych. Tymczasem to co uderza mnie podczas oglądania wystawy to harmonia, świetne, sprzyjające kontemplacji wręcz, zgranie tatuaży z wyglądem modeli, ale też tym co domniemywam jako ich osobowości. Moim zdaniem, co jest dla mnie bardzo intensywnym doświadczeniem jako widza, mam wrażenie, że rysunki na skórze nie tylko zdobią, alei dopełniają ich właścicieli, a zdjęcia świetnie to oddają. Powiedziałbym, że ze zdjęć bije harmonia, kompletność, wręcz spokój. Czy to efekt niezamierzony, czy tylko moja interpretacja, czy też skutek z góry założonego sposobu pokazania modela?
GL: Na pewno nie chciałem pokazać żadnej z fotografowanych osób pokazać w sposób „agresywny”, bo żadna z tych osób, które poznałem, niezależnie od ilości tatuaży, czy piercingu, nie była wobec mnie w jakikolwiek sposób agresywna, niegrzeczna, czy niesympatyczna. Nikt nie był też kryminalistą /śmiech/. Nie chciałem za to na pewno pokazać ich tylko dlatego, że są wytatuowani, koncentrując się na tatuażu, stawiając go na pierwszym miejscu. Tatuaż jest po prostu uzupełnieniem modeli jako osób, ich osobowości. Chciałem pokazać tych ludzi tak jak w przypadku wszystkich moich portretów, na mój własny sposób. Tak samo jak pokazuję na zdjęciach osoby ubrane np. w koszulę w kratę, czy kurtkę, czy podkoszulek, pokazuję bohaterów „Rytuału” w ich własnym „stroju”, tylko, że już związanym z nimi na stałe. Efekt nie miał być egzotyczny, czy szokujący, chodziło o pokazanie tego co zawsze najistotniejsze – ludzi, ich osobowości i emocji, na pewno nie samych tatuaży.
JT: Zafunkcjonowało to świetnie, z reakcji widzów widać, że takie ujęcie zrobiło na nich ogromne wrażenia. A jak odbierały te zdjęcia osoby, które się na nich znajdują? U mnie jako widza, postrzeganie tatuażu się i odczarowało i zaczarowało jednocześnie. A jak reagowali bohaterowie zdjęć? Czy odkrywanie się, eksponowanie tatuażu wobec fotografa, a później widzów, to dla nich jakieś przeżycie, czy też po prostu to dla nich druga skóra i coś zupełnie naturalnego?
GL: To jest dla nich zupełnie naturalne, w tym jest może nawet dawka ekshibicjonizmu, chęci pochwalenia się, w tym sensie te tatuaże nie są wykonywane tylko dla siebie, nie było np. problemu by znaleźć osoby chętne do pozowania. Wszyscy byli bardzo zadowoleni z efektu.
JT: To mnie zupełnie nie dziwi, bo zdjęcia są znakomite. Nakładają się tu przecież różne rodzaje sztuki jak sam tatuaż i fotografia, skoncentrowane wokół istoty kadru jakim jest człowiek i zapis jego emocji. Powoli jednak opuszczając „Rytuał” chciałbym Cię zapytać o sprawy ogólniejsze. Jesteś słusznie uznawany za mistrza fotografii portretowej. Dlaczego akurat portret?
GL: Kiedy na dobre wróciłem do fotografowania uprawiałem najróżniejsze jej formy. Robiłem zdjęcia makro, fotografowałem martwą naturę, pejzaż, architekturę. Niektóre formy jakoś kontynuuję do dzisiaj i fotografuję nie tylko portret, natomiast rzadziej te rzeczy pokazuję. Publikowałem zresztą np. prace dotyczące architektury, czy jeszcze jakieś inne formy, ale faktycznie dla niektórych może to być pewnym zaskoczeniem . Natomiast wybór fotografowania portretu ma po części uzasadnienie techniczne. Portret nie wymaga dużego nakładu środków i skomplikowanej organizacji, nie trzeba wstawać o 3-ej rano, rozstawiać gdzieś w plenerze kilogramów sprzętu.
Ten „minimalizm” sprawia, że mogę powiedzieć, iż to co widać na zdjęciu to jest „od stóp do głów” efekt mojej pracy. W czasie sesji w zasadzie nie korzystam nawet z pomocy stylistki czy wizażystki. Praca nad zdjęciem wg takiej metody daje możliwość operowania szczegółami, niuansami, prawdziwej kreacji. To bywa czasem niewidoczne na pierwszy rzut oka, ale jeśli zagłębimy się w obraz, to dostrzeżemy te wszystkie elementy i okaże się wtedy jak złożony jest oglądany portret i jak trudne było osiągnięcie takiego, a nie innego efektu. Patrząc powierzchownie laik może odnieść wrażenie, że fotografia portretowa to nic trudnego, rzecz powtarzalna, wystarczy ustawić modela tak i tak, światło tak i tak, by osiągnąć sukces, ale tak nie jest. Poza tym po prostu lubię tę formę fotografii, mogę operować nią tak jak chcę, osiągać zamierzone przez siebie efekty.
Pozostałe uprawiane przeze mnie gatunki fotografii dotychczas nie były prezentowane szerokiej publiczności ze względu na inne projekty, prace nad wystawami, albumem, ale może niedługo przyjdzie czas by je pokazać.
JT: Wspomniałeś o pewnym minimalizmie, oszczędności, środków, stylizacji, czy to w pewien sposób nie jest jakaś część Twojego artystycznego credo? Nie „zakrzykujesz” w ten sposób modela jako osoby, wydaje mi się, że można Twoje portrety fantastycznie kontemplować, zgłębiać, odkrywać osoby, które się na nich znajdują.
GL: Jeśli taki efekt udało mi się osiągnąć to bardzo się z tego cieszę
JT: Ale czy taki odbiór jak opisany powyżej jest zgodny z Twoimi generalnymi założeniami, czy można powiedzieć, że to konsekwentnie wykorzystywana stylistyka?
GL: To kwestia indywidualnego wrażenia, moje założenia mogą być nawet nieco inne, ale to o czym mówisz to w pewnym sensie naturalny proces odbioru portretu. A co do stylu to dzisiaj jest bardzo trudno wyrobić sobie swój własny styl. Mamy ogromną ilość bodźców zewnętrznych, mnóstwo osób fotografuje, oglądamy mnóstwo fotografii. Ja staram się ograniczyć to do minimum i unikać oglądania dzieł innych poza wybranymi osobami czy gatunkami. Myślę, że udaje mi się, nawet jeśli pewnym wpływom nieświadomie podlegam, sprowadzić je zawsze do mojego, indywidualnego mianownika. W wykształceniu mojej własnej stylistyki pomogło mi to, że do wszystkiego dochodziłem samodzielnie. Nie ukończyłem żadnych kursów, studiów fotograficznych, nie miałem nigdy żadnego mentora, mistrza, nikt mi w zasadzie niczego nie pokazywał, nie narzucał. Jeśli dzisiaj mój styl jest rozpoznawalny i oryginalny, to jest to efekt mojej samodzielnej pracy, tego, że ja sam nie kierowałem się innymi, ani nikt nie kierował mną.
JT: A jak wygląda Twoja praca w czasie konkretnego projektu, konkretnej sesji? Czy efekt końcowy wyłania się stopniowo, w trakcie zdjęć, czy może planujesz wszystko wcześniej, a może wystarczy tylko wziąć aparat do ręki, by od razu spontanicznie realizować drzemiącą w Tobie wizję?
GL: Ostatnimi czasy dość dokładnie zapisuję sobie plan sesji. Nie rozpisuję tego na dziesiątki stylizacji, planów ujęć, bo zawsze może zdarzyć się coś nieprzewidzianego, ale staram się najistotniejsze kwestie zapisać w kilku punktach. W każdej sesji muszą być odrobina spontaniczności i odrobina improwizacji, ale z doświadczenia wiem, że im staranniej sobie sesję zaplanuję, tym efekt jest lepszy. A jeśli chodzi o gotowe wizje czekające tylko na aparat, to ja uważam, że istnieje zbyt wiele czynników, które mogą na taką wizję wpłynąć i np. zamienić ją w kicz, czy w inny sposób ją zniweczyć. Moim zdaniem nie można odrywać się od warunków w których się fotografuje, jest istotne miejsce, modelka, światło itd. To wszystko weryfikuje wcześniejsze założenia i wymaga dostosowania.
JT: Zadam Ci teraz kolejne nieśmiertelne pytanie -„cyfra” czy „analog”? Tu jednak jestem w pełni usprawiedliwiony, bo wiem, że korzystasz z obu tych technik i traktujesz je jako równoprawne choć różne. Powiedziałeś kiedyś, że różnica między nimi to jak różnica między grafiką i malarstwem. Czy mógłbyś to rozwinąć?
GL: „Cyfra” daje ogromne możliwości techniczne i ułatwienia. Są oczywiście tacy, którzy mówią, że tylko fotografia analogowa to jest „ta prawdziwa”, inni z kolei uważają, że fotografia analogowa jest przestarzała, a mnie uważają za fotografa dziewiętnastowiecznego. Ja mogę z tym żyć bez żadnego problemu i taki epitet uważam za komplement. Ja oczywiście nie zagłębiam się tak mocno w kwestie techniczne, w budowę optyczną aparatu, analizę chemiczną odczynników w których się film wywołuje, koncentruję się tylko na tym jaki jest efekt końcowy, jakie narzędzie mam w ręku. Natomiast te dwie techniki to są dla mnie dwie odrębne dyscypliny sportu. Fotografia analogowa nie doścignie już technologicznie cyfrowej, z kolei fotografia cyfrowa moim zdanie jest odcięta od kilku elementów artyzmu jakie można osiągnąć w fotografii analogowej. Jeśli ktoś potrafi z obiema technikami dobrze żyć to daje to dobry efekt, chociaż moje serce bije nieco bardziej w kierunku fotografii analogowej. Jest mi bliższa, a poza tym czekanie na efekt, element niewiadomej, potem czekanie na wywołanie, dodaje temu wszystkiemu smaku.
Ale dobra fotografia jest jak dobra muzyka. Nie ma znaczenia czy jest klasyczna, jazzowa, czy rockowa. Albo się komuś podoba, albo nie.
JT: Jeśli już mówimy o technikach cyfrowych to zapytam jaką rolę w Twojej twórczości odgrywa postprocessing?
GL: Mam zasadę i powtarzam to na warsztatach, które prowadzę, że zdjęcie powinno powstawać przede wszystkim na planie. Tam pracujemy nad odpowiednim światłem, scenografią, nastrojem itd. Staram się tak wypracować efekt, by to co zobaczę na wyświetlaczu aparatu było efektem końcowym, później, po zgraniu zdjęcia w RAW-ie, staram się je doprowadzić do stanu jaki widziałem na wyświetlaczu w aparacie. Zdjęcie na planie mam „w głowie”, wiem jak ono na końcu powinno wyglądać i dążę do uzyskania tego na planie. Nie chcę robić zdjęcia „na chybił trafił” i potem większość efektu osiągać w obróbce. Dzięki temu obróbka cyfrowa polega na w sumie niewielkich modyfikacjach.
JT: Wspomniałeś Gregor o warsztatach, które prowadzisz. Lubisz dzielić się swoim doświadczeniem?
GL: Niektórzy fotografowie unikają tego bojąc się, że uczestnicy warsztatów zaczną naśladować ich styl, czy zaczną robić zdjęcia lepiej od nich. Ja nie mam z tym najmniejszego problemu. Jestem często zapraszany na warsztaty, plenery, spotkania portali fotograficznych, więc często wyjeżdżam i staram się coś uczestnikom podpowiedzieć. Sprawia mi to przyjemność. Nie uczę ich fotografii od podstaw oczywiście. Przybliżam im swoją fotografię, wymieniam się doświadczeniami.
JT: Przejdźmy do spraw najbardziej bieżących. Jesteśmy już po bardzo aktualnej premierze albumu „Mgnienie oka”. Gdybyś mógł o nim opowiedzieć. Jakie prace zawiera, jak się ma do różnych pól Twojej twórczości, jakie rozdziały podsumowuje, zamyka?
GL: No właśnie, czy otwiera, czy zamyka. Myślę, że raczej otwiera, bo jest to mój pierwszy album i mam nadzieję, ze nie ostatni. Jest na pewno kochanym dzieckiem. Co on pokazuje? Niekoniecznie początki, bo nie chciałem by była to retrospektywa. Chodziło przede wszystkim o pokazanie różnych obszarów mojej twórczości. Również tych których normalnie nie pokazuję, o czym mówiliśmy na początku naszej rozmowy. Są w nim zdjęcia zupełnie nowe, i moje tzw. „klasyki”. Wspólnym mianownikiem jest człowiek, na nim się koncentruję obojętnie jest to akt, czy portret. Album podzielony jest na rozdziały, a fotografiom towarzyszą zarówno moje wypowiedzi jak i wypowiedzi innych komentujących moją twórczość.
JT: Z tego co widzę jest to „Mgnienie oka” trwające dłużej niż zwykle.
GL: Tak. Na 212 stronach znajduje się około 140-u fotografii. Powstawanie albumu trwało również nieco dłużej niż „mgnienie oka”. Prace nad nim rozpoczęły się jeszcze w 2012 roku. Przez ten czas wspominana przeze mnie Karolina, która jest dobrym duchem tej książki, pomogła mi w stworzeniu czegoś, co pozwoli jeszcze bardziej przybliżyć moją twórczość tym, którzy ją już częściowo znają, jak i odkryć ją zupełnie nowym odbiorcom. Poza Karoliną na szczególne podziękowania zasługują przede wszystkim dwaj Panowie: Jacek Rembowski z pracowni graficznej iRem, który odpowiedzialny był za przygotowanie albumu od strony graficznej oraz Adam Krause dzięki, któremu udało się go wydać jeszcze w tym roku. Bez tych osób „Mgnienie oka” byłoby tylko niezrealizowanym pomysłem.
JT: A jakie masz plany twórcze po wydaniu albumu?
GL: Są pomysły i plany na kolejne wystawy, między innymi wystawę fotografowanej analogowo architektury Berlina. Poza tym już w fazie bardziej zaawansowanej są plany kolejnych wystaw portretu.
JT: Trzymam więc kciuki za powodzenie tych projektów, będziemy o nich informować na naszych łamach. Dziękuję Ci bardzo serdecznie za rozmowę.
GL: Dziękuję bardzo.
Zdjęcie Gregora i Jacka oraz fotografie z wernisażu: foto-team.pl Pozostałe zamieszczone fotografie: Gregor Laubsch – cykl „Rytuał”Wszelkie prawa zastrzeżone. Dziękujemy serdecznie Karolinie oraz foto-team.pl za inspirację, organizację i pomoc.