Małgorzata Maciejewska: Krzesimira Dębskiego przypadki
RED.: Jazz Artus Festival odbył się jeszcze w wakacje, a już mamy połowę października. Co z tego, skoro główny bohater relacjonowanego poniżej koncertu, to „posiadacz” unikalnego scenicznego temperamentu – Krzesimir Dębski we własnej osobie. Jego muzyka jest jednym z niewielu powodów, dla których warto jednak pójść do kina na najnowsze dzieło Jerzego Hoffmana (patrz nasza recenzja). Zanim jednak do tego dojdzie, lepiej utonąć we łzach żalu, że się nie było na toruńskim koncercie opisanym poniżej…
Krzesimira Dębskiego przypadki
Koncerty w ramach piątego, toruńskiego Jazz Artus Festival (od 2 lipca do 12 sierpnia br.) były naprawdę różnorodne. Po Starszych Panach Trzech, Ani Dąbrowskiej, Waz Trio i Możdżerze, przyszedł czas na HeFi Quartet z gościnnym udziałem Krzesimira Dębskiego.
Utwory, wykonywane podczas koncertu, pochodziły z albumu „Kinetyka”, wydanego w 2010 roku przez Leszka HeFi Wiśniowskiego oraz grupę zaprzyjaźnionych muzyków: Pawła Kaczmarczyka, Bartka Staromiejskiego i Tomasza Kupca. Zespołowi towarzyszył gość niezwykły – kompozytor muzyki filmowej i dyrygent Krzesimir Dębski, tym razem w charakterze skrzypka (elektrycznego w dodatku).
Gość ów w trakcie koncertu po raz pierwszy pojawił się… w drzwiach Sali Wielkiej Dworu Artusa gdzie odbywał się koncert. Cichutko wszedł, założył ręce do tyłu i dobrą chwilę stał, wpatrzony i wsłuchany w scenę. Po kilku minutach uciekł do swej garderoby, bowiem już od drugiego utworu miał towarzyszyć zespołowi.
Tymczasem zespół się witał z publicznością i wprowadzał jazzowy klimat „Tańcem we mgle”. Leszek Wiśniowski, „szef” kwartetu, gawędził w stylu Andrzeja Poniedzielskiego, zabawnie, z odrobiną kpiny pokazując, że muzycy mają dystans do siebie i… do swego stroju. Na tle czarnych ubranek wyróżniała się wakacyjna bluza w marynarskie, niebiesko- białe paski pianisty Pawła Kaczmarczyka.
Już w trakcie pierwszego utworu można było zaobserwować nawyk HeFi’ego Wiśniowskiego, polegający na tym, iż kiedy nie grał, przechadzał się po scenie w stronę głośników z boku sceny i stawał sobie tam grzecznie, jakby chciał ogarnąć wzrokiem „big picture”, pełny obraz sceny i sprawdzić, czy akustyka jest jak należy; czy wszystkie elementy są na miejscu.
Utwór inauguracyjny wybrany został rozmyślnie – melodyjny, by łatwo – jak nadmienił HeFi – trafił pod strzechy. Nic z nieprzyjemności otumaniającej, szarej mgły. Dominowały tematy spokojne, pogodnie rozwijane. Był jednak i mały pokaż możliwości oraz siły – mocny temat basu i duet bas-perkusja, intensywny, ale z umiarkowanym hałasem. Utwór zakończył się zresztą grzecznie, porozumieniem między wszystkimi instrumentami, wygrywającymi łagodną, śpiewną frazę. A wszystko to w barowym klimacie kameralnych, jazzowych klubów sprzed lat, który to efekt wzmagała – uwaga! – gra na perkusji za pomocą pędzelka.
Drugim utworem okazał się „Prestidigitator”, także z „Kinetyki”. Tu pojawił się już gość – Krzesimir Dębski. Niestety, chwilowo pozbawiony głosu z powodu braku osobnego mikrofonu. Więc jeszcze szybkie strojenie, ostatnie narady półgłosem, drobny, ale przecież życzliwy żart… i pianista Kaczmarczyk zaczął „dłubać” w fortepianie (kolejny raz podczas artusowego festiwalu – sic!- usmarowanym odciskami paluchów) modyfikując jego dźwięk. Co chwilę też unosił się bezwolnie znad pianistycznego krzesełka, niesiony falą muzyki. Krzesimir Dębski zaś dość szybko i za pomocą ostrej, wartkiej, ale ciekawie prowadzonej mini-solówki pokazał, że jest bardzo dobrym instrumentalistą. I on także wyróżniał się „zewnętrznie” na tle „czarnych” muzyków – jasną koszulą, niebieskimi spodniami i nienaganną opalenizną.
Tak, niebieskie spodnie Krzesimira Dębskiego i marynarska bluza Pawła Kaczmarczyka dodawały barwnych akcentów na scenie podczas tego wspaniałego koncertu. „Prestidigitator” natomiast pokazał nieco inne oblicze zespołu i to nie tylko przez klawiszowe „przestery”. Zabrzmiały bowiem fragmenty w wykonaniu tylko saksofonu (HeFi Wiśniowski) i skrzypiec, czy też smaczne niskie tony, wzmacniane przez Dębskiego stanowczymi, ale niegwałtownymi pociągnięciami smyczka, to znów szarpaniem strun palcami, tak, jak przy grze na gitarze.
Kolejna kompozycja wybiegła daleko poza jazz czysto europejski, jeśli mówić o nastroju kompozycji. „Rozstrojone”, ale delikatne dźwięki fortepianu i fletu (poprzecznego), wspomagane lekko przez skrzypce, poprowadziły melodię kojarzącą się z Dalekim Wschodem czy Indiami. Słyszało się pomruki ziemi i inne poszepty, bliższe odgłosom natury niż soczystemu jazzowi. Dźwięk skrzypiec przesterowany w stronę gitary lub trąbki zabrzmiał niesamowicie, imitując śpiew dzikich ptaków. A wszystko to na basowym, dudniącym tle, będących dalekim echem rytualnych bębnów. Do tego zawodzenie tajemniczego, najwyraźniej drewnianego instrumentu, tradycyjnej tuby czy trąby, którą HeFi zakupił na dworcu PKS w Delhi – utwór, zresztą, nosi tytuł „Kalkuta”.
Piąta kompozycja to tytułowy utwór z płyty kwartetu HeFi’ego. Krzesimir Dębski, wciąż pozbawiony głosu (a dokładniej mikrofonu przy ustach), nadrabiał to ciekawymi, dynamicznymi partiami skrzypcowymi. Głównymi bohaterami utworu szybko stały się jednak flet i fortepian; ich pulsujące tony gładko spływały po czerwonych kablach czarnych mikrofonów. Zanim rozpoczął się kolejny utwór, dyskryminowany dotychczas Dębski dostał się wreszcie do mikrofonu i wyznał, że praca jazzmana nie jest wcale łatwa, bo nie dość, że trzeba grać, to jeszcze ciągle liczyć, by się nie zgubić. Został zresztą za tę szczerą wypowiedź „ukarany”, okazało się bowiem, że do wykonania kolejnego utworu, „Krywań”, wcale nie jest potrzebny.
Mimo iż bez akompaniamentu skrzypcowego „Krywań” cudownie rozpostarł swą migotliwą, lekko ludową melodię nad głowami publiczności. (Zapewne i nad głową Krzesimira Dębskiego). Zawisł w powietrzu niczym misternie tkana szata Świtezianki, czy też tatrzańskiego jej odpowiednika. O jego uroku stanowiły przyjemne, melancholijne, wielogłosowe frazy. Prowadził je bas, ale nie brakło śpiewu dźwięcznego fletu czy delikatnych partii klawiszy – jakby naśladujących melodię pozytywki. A potem „Krywań” rozwinął się w swobodną, ale nie szaloną, lekką i płynną improwizację.
Zgodnie z kolejnością wykonywanych utworów, podaną przez „szefa” bandu – „szybki-wolny-ładny-brzydki” – przyszedł czas na „brzydki”, czyli „Entropię”. Tu klimat znacznie się zmienił. Wszelkie poświaty zostały wyostrzone, subtelności umknęły pod naporem pewnych, mocnych, pełnych tonów. Początek był jednak najbardziej zaskakujący- ze sceny dobiegł bowiem istny bitbox… ale na flecie, nie za pomocą bezpośrednio używanego aparatu gębowego. Niedługo potem wszystkie instrumenty grały równo, jednocześnie, wzmagając mocno siłę dźwięków. Jeszcze później – przejmujące, niespokojne rytmicznie skrzypce prowadziły melodyjną, nieco klezmerską melodię. Wreszcie – rozwinęły się w odważne, ostre solówki, podbijając dźwięki od niskich do coraz wyższych i jaśniejszych. Śpiewne i perliste frazy przecinały kompozycję jak refren.
Na zakończenie zespół zagrał również dynamiczny, mocno chrzęszczący „Taniec Chochoła”, który – jak doniósł Krzesimir Dębski, któremu znów udało się uchwycić mikrofon – pierwotnie ochrzczony jako „Owca zbója”. Góry, pomyślałam sobie. I faktycznie. Od intensywnego bębniarstwa się zaczęło, na skrobaniu skrzypcowym i po talerzach perkusji się skończyło, a między nimi echa skocznej muzyki góralskiej.
Nie był to jednak ostateczny finał. Pomimo tego, że część widowni zadziwiająco szybko wyszła, ta pozostała wyklaskała sobie bis. Była to piosenka jazzowa; dość prosta, ale bardzo melodyjna, harmonijna i pogodna. Po raz ostatni zabrzmiały reprezentacyjne krótkie solówki poszczególnych instrumentów i zespół pożegnał się z publicznością.
Pożegnało się też z nami lato… Niepocieszonym, na łez otarcie płytę HeFi Quartetu polecam. Jest ciekawa, zróżnicowana pod względem wykorzystania instrumentów. To jazz bardzo przystępny, choć wymagający uwagi. Każda kompozycja wprowadza słuchacza w inny klimat i w każdej, co ciekawe, można szukać dźwiękowego odbicia jej tytułu. Są to zresztą utwory melodyjne, raczej łagodne; nie za głośne, nie za ciche. Odpowiednio ułożone, mogą stać się muzycznym dziennikiem podróży – innej w trakcie każdego koncertu – czy dźwiękowym odbiciem zjawisk, przyciągających uwagę muzyków. A Krzesimir Dębski? Co z nim? Ha! Są, przecież, jeszcze inne ciekawe płyty, w które warto się zaopatrzyć.
Małgorzata Maciejewska