Bastelki: Bieg przez płotki (żeby było o sporcie…)
W dzieciństwie imponowały mi niezwykle dwie silne osobowości: dziad wędrowny i wiedźma.
O wiedźmie mówiłam już chyba albo opowiem przy sposobności, dziś – w aspekcie nurtujących mnie zagadnień – chcę spojrzeć wnikliwie na dziada. Wędrujący od wsi do wsi, podpierający się laską , odziany w sfatygowany kożuch – choć czasem burkiem poszczuty, jednak gdzieś strawę dostał, za co w podzięce siadał w cieple chaty i gawiedzi oczy na świat otwierał. Wiatr wył okrutnie i straszliwie za wymalowanym przez mróz oknem, a dziad snuł opowieści niczym sam Vasco da Gama albo i Krzysztof Kolumb wracający z wieloletniej podróży (i nieważne czy lądowej, czy morskiej). Tak przedstawiły mi dziada bajki i baśnie, a potem wystąpił w szkolnej czytance, gdzie jako niezdatny już do roboty darmozjad (w przeciwieństwie do kołyszącej dzieciska babuli) wygnany został przez własne dzieci w las. W ten sposób w socjalistycznej i mocno świeckiej szkole uczulano nasze dziecięce serduszka na niesprawiedliwość i krzywdę, a jednocześnie pokazywano przedsocjalistyczną nędzę chłopstwa zmuszonego z głodu i niedostatku do tak dramatycznych posunięć.
Dziad wiedział o czym opowiadać, by było ciekawie. O wielu przygodach, które go spotkały, nawet nie pisnął. Dziad musiał mieć w sobie jakaś nadzwyczajną zdolność, bo nie potrzebował ani cenzury, ani recenzenta.
Wszystkich, którzy z trudem dobrnęli do tego miejsca, pocieszę, że dalej będzie o sporcie, bo tylko o tym ludzie chcą czytać. Kilka dni temu skierowałam na łamy Netkultury pewnego młodzieńca. Oto jego pierwszy, na gorąco komentarz: „odwiedziłem stronkę. no…w sporcie mało. o koszykówce pisać, o baskecie więcej.”
Sport dzielimy zasadniczo na dwie grupy aktywności: fizyczne i umysłowe. Te z grupy pierwszej są stosunkowo dobrze znane, choć o ile młodzież nie ma większych trudności z wyjaśnieniem pojęć: bocce pétanque, bowls czy short track, to zdecydowana większość łysiejących i siwiejących studentów uniwersytetu trzeciego wieku tego testu nie zaliczy. Zakres dyscyplin sportów umysłowych też stale się rozrasta; w klasie popularnych, gdzie prym wiodą krzyżówki, dobrze znane są brydż sportowy i szachy. Do sportów wyczynowych dokooptowano ostatnio czytanie Tołstoja, o czym dowiedziałam się jakiś czas temu z artykułu w „Polityce” (nr 47 z dnia 2010-11-20): Tołstoja „czytają dziś prawie wyłącznie intelektualiści” – pisze (wydaje się, że ze smutkiem) Adam Kożuchowski [zamysł autora artykułu jest szerszy, zaleca czytanie także dzisiejszym celebrytom, jako że Tołstoj, poniekąd, celebrytą był].
Dyscypliną o zmiennej popularności jest bieg z przeszkodami, zwany też czytelnictwem, gdzie jako przeszkody ustawiane są książki. W zależności od sprawności ćwiczącego, płotki do przeskoczenia bywają niższe lub wyższe, a ocenę stopnia trudności bierze na siebie recenzent lub jego wzbogacone wcielenie – krytyk literacki. Pisarz – twórca poprzeczki – jest najczęściej osobą o dużej wrażliwości i wewnętrznym przymusie przerabiania swych myśli na ciekawe dla innych zdania. Jednocześnie bywa pełen obaw, co do przydatności swoich spostrzeżeń, a w skrajnych przypadkach tak pełen kompleksów, że chowa swą twórczość w laptopowej szufladzie z ikoną: moje dokumenty. Kiedy zdecyduje się ujawnić wydawnictwu swe dzieło (lub pozwoli je wystawić na scenie) wymaga wsparcia. I znajduje je – w osobie recenzenta.
Otóż i on – ten, który dokonuje szlachetnego podziału na dzieła przystępne i nieprzystępne, na literaturę demaskującą, na rozbrajającą śmiechem, prezentującą i będącą świadectwem prawdy. Dokonuje też mniej szlachetnego (bo taksującego) podziału na arcydzieła, rewelacje literackie, czytadełka i szmiry, na przekłady genialne i niestrawne. Wreszcie – potrafi bez trudu rozpoznać kryminał psychologiczny pośród innych rodzajów gatunku, a gdy się trochę wysili – nawet esej religijny, wściekły czy liryczny.*
Jak w każdej gromadzie ludzkiej, może trafić się recenzent niesolidny, który wypowiada się o książce przez siebie nieczytanej. Taka jest ludzka natura. Jeden płaci za towar, inny kradnie, jeden pracuje nad oryginalnym projektem, inny powiela – tu wachlarz możliwości jest doprawdy szeroki (od przemysłu płytowego po maskotki Harrego Pottera).
„Świat taki jest, świata nie zmienisz”- mówią pisarze przez bohaterów swoich powieści. I mimo iż kościół od dwóch tysiącleci naucza o oddzieleniu ziarna od plew (czy odwrotnie), nawet w ojczyźnie charakterów o dumnej nazwie Polak Katolik, trudno oczyścić chrześcijańskie poletko z chwastów. O poletku noepogańskim nawet napomykać w tym godnym kontekście nie wypada. Człowiek jest ułomny – powtarza często jak sentencję znany mi proboszcz, więc cóż mówić o Polaku szarym obywatelu – czyż można go winić za grzechy wpisanie w naturę ludzką za sprawą nieobliczalnej, błądzącej po omacku ewolucji, której istnienie i tak nieustannie jest podważane? Oddzielenie plew od ziarna – także recenzenckiego – jest zadaniem praktycznie niewykonalnym.
Przymknijmy więc oko na recenzentów nieuczciwie konfabulujących i przyjrzyjmy się całej reszcie. Toż to armia zagonionych do książek wyrobników, nieopłacanych lub słabo wynagradzanych, przeczesujących tom po tomie, strona po stronie kilometry woluminów, by wyłowić dla nas prawdziwe literackie czy wydawnicze perełki. Nie nawołuję do tego, by już, zaraz natychmiast ustanowić kolejną kategorię Wiktora, Oskara, Nike czy… Nobla. Nie chcę też zawiązywać komitetu budowy pomnika recenzenta. Trudno jednak rolę recenzenta przecenić. Wszak niczym Mojżesz prowadzający Izraelitów przez Morze Czerwone, recenzent stara się, by czytelnik nie całkiem przemoczony przebył ocean wodolejstwa, którego nadprodukcja jest błogosławieństwem demokratycznej wolności słowa, lecz jednocześnie tej wolności przekleństwem.
W czasach, gdy podaż książki była przecedzona cenzurą, widziałam osoby podpisujące się krzyżykiem, gdy wędrowałam z matką (nauczycielką, krzewicielką wiejskiej oświaty walczącą z powojennym analfabetyzmem, czyli ogólnie – siłaczką) od gospodarstwa do gospodarstwa w celu dokonania zaleconego przez władze spisu rolnego. Te krzyżyki mocno mnie intrygowały, bo znałam już litery, a czasami odwiedzałam oddalony o pięć kilometrów kościół i myślałam, że to jakieś tajemnicze symbole. Wtedy też miałam do czynienia z pierwszą w moim życiu recenzentką. Była nią szkolna bibliotekarka.
Każda klasa miała wyznaczony dzień w tygodniu, w którym zachodziła grupowo do biblioteki. „Biblioteka” składała się z szeregu szaf zajmujących całą ścianę jednej z sal lekcyjnych naszej maleńkiej, wiejskiej szkółki. Książki wraz ze stopniem trudności (i grubości) umieszczone były na coraz to wyższych półkach. Bibliotekarka znała doskonale każdego ze 120 uczniów (jak to podzielić na osiem roczników, wypada średnio po 15 na klasę), bo uczyła nas wszystkich polskiego. Przydzielała nam książki na miarę, niczym asystent ds. sprzedaży w salonie z odzieżą. Rysio ledwie co głoskuje – książeczka z obrazkami, po dwa zdania na stronie (przez tydzień przeczyta). Gienio ma z polskiego czwórkę – co tu oddałeś? 14 stron, to może coś z drugiej półki? Jadzia, o jak to tutaj przeczyta (grube na 3mm), może będzie piątka na świadectwie. Halinka i Wojtek zostawali do końca, mogli nawet wchodzić na krzesło, by sięgnąć do półek dla roczników starszych.
Oj, znała się nasza polonistka na sporcie. Wiedziała, że nie trzeba zwyciężać, ale warto dobiec do mety. I że nie każdy będzie uprawiał sport wyczynowy.
Na szczęście są i tacy, co bieg przez czytelnicze płotki uprawiają wyczynowo. Jednakże na nieszczęście w tym szczęściu – nie są oni tak znani, uwielbiani ani tak słuchani jak Adam Małysz przez swoich kibiców czy Lady Gaga przez swoich fanów. Może dlatego niektórzy z nich stojąc na podium, nie patrzą na trybuny? Podobno nawet odwrócili się tyłem do trybuny dla VIP-ów.
Bastelki
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
* Wszystkie określenia w tym akapicie pozwoliłam sobie zaczerpnąć z aktualnie dostępnych w prasie drukowanej oraz w Internecie recenzji.
02:10
No i w tamtych czasach było wiadomo, że trzeba czytać książki, aby coś wiedzieć.
Teraz są czasy inne.
Trudno. Wie się samo z siebie, albo z głowy.
A z tych książek, to też mogą być nieszczęścia.
Mnie, na ten prykład, to od razu bolą ręce – jak tylko z książką się położę.
Bo przecież trzeba to trzymać, przewracać kartki. A jak jest gruba? To ile trzeba wysiłku?
No i potem maść trzeba stosować, na stawy.
To też kosztuje.
Nie dość, kupisz książkę, to jeszcze lekarstwa trzeba.
Też wcale się nie dziwiłem, gdy widziałem w filmie, że włosy wypadają w teatrze.
To to samo jest. Ta kultura.
Książka tak samo szkodliwa jest.