Z-M-P: Okno szeroko zamknięte
Podobnie jak w wielu innych dziedzinach życia, w klubowym futbolu wakacje to sezon ogórkowy. Owszem, gdzieś tam grają drużyny narodowe, często na poziomie Mistrzostw Świata, czy czempionatów kontynentalnych, na które z tego, czy innego klubu ubyło po paru piłkarzy. Jednakowoż większość futbolistów albo jeszcze byczy się na urlopach, albo już szlifuje formę tak, aby w decydujących momentach nie „spuchnąć” kondycyjnie, ani nie pogubić się w nakreślonej przez trenera taktyce. Sęk w tym, że do tych decydujących momentów został jeszcze szmat czasu. Owszem, w naszym kulawym piłkarsko kraju lipiec i sierpień to czas niezgrabnych podrygów w europejskich pucharach. W paru innych miejscach, gdzie gra się systemem wiosna-jesień, sezon rozkręcił się już na dobre i niedługo wejdzie w swą kulminacyjną fazę. Jednak w czołowych ligach Europy poważne rozstrzygnięcia zapadną dopiero późną wiosną. Wtedy to właśnie poznamy poszczególnych Mistrzów oraz zdobywców krajowych i – last but not least – europejskich pucharów.
Co zatem robić w lipcu i sierpniu, gdy albo nikt jeszcze na poważnie nie gra, albo dopiero zaczął? Sparringi ze swej natury nie obfitują w emocje. Ekscytowanie się relacjami z testów szybkościowych, czy wydolnościowych też raczej odpada. Więc może po prostu odpocząć, naładować także swoje baterie przed nadchodzącym sezonem? Cóż, zwykły, szary kibic może by i potrafił. Pewnie nawet nie zrobiłoby mu to najgorzej. Natomiast przedstawiciele sportowych mediów na labę pozwolić sobie zwyczajnie nie mogą. Dlatego wymyślili transfery.
W rzeczy samej: wymyślili. O ile bowiem międzyklubowy przepływ piłkarzy istnieje w zasadzie „od zawsze”, jego obecną formę nadali mu właśnie przedstawiciele czwartej władzuchny. O początkach procederu pisał niedawno prestiżowy brytyjski magazyn FourFourTwo (w Polsce sprawą zajął się dziennikarz Canal+ i Onetu Przemysław Rudzki). Pod koniec lat 70tych ubiegłego stulecia medialny magnat Rupert Murdoch przejął i stabloidyzował The Sun. Jako że piłkarscy kibice stanowili pokaźny odsetek odbiorców gazety, należało czymś przyciągnąć i utrzymać ich uwagę. Niestety, cykl wydawniczy nie pozwalał na opisywanie świeżo zakończonych meczów. I wtedy właśnie narodził się the rumour mill – młyn plotek, w domyśle: transferowych.
Choć od powstania tego wynalazku minęły już ponad trzy dekady, młyn kręci się żwawo i nic nie wskazuje na to, aby miał się zatrzeć. Jego wysokim obrotom sprzyja niewątpliwie reforma systemu transferowego sprzed kilkunastu lat. Właściwie do końca dwudziestego stulecia ruch transferowy regulowany był słabo, albo zgoła wcale. Jednak postępująca globalizacja, zmiany w europejskim prawodawstwie (vide sprawy Bosmana i Webstera), a także coraz bardziej intensywne migracje piłkarzy ponad granicami państwowymi wymusiły na futbolowych możnych wprowadzenie dość sztywnych ograniczeń terminowych. I tak zasadniczo istnieją w ciągu roku dwa okresy (zwane oknami transferowymi), podczas których kluby mogą wymieniać i/lub uzupełniać „personel kopiący”. Pierwszy z nich (okno letnie) obejmuje lipiec i sierpień, drugi (okno zimowe) trwa od 1go do 31go stycznia. Oczywiście, poszczególne federacje krajowe mogą z dużą dowolnością przesuwać te daty, jednak powszechnie – zwłaszcza w obrocie międzynarodowym – uważa się je za obowiązujące.
Zdać by się mogło, że największy ruch powinien panować w początkach obu okien. Wiadomo przecież, że im wcześniej dany zawodnik dołączy do nowego zespołu, tym łatwiej jest mu się „dotrzeć”: zaaklimatyzować w nowym otoczeniu, poznać z nowymi kolegami, wkomponować w taktykę rozrysowaną przez nowego szkoleniowca, etc., etc. Tyle tylko, że futbolowe transfery rządzą się własną logiką, a ona dobra poszczególnych drużyn i piłkarzy nie uznaje za wartość nadrzędną. Liczy się głównie młynek, który obraca się tym intensywniej, im mniej dni (a często wręcz godzin, czy nawet minut) pozostało do zatrzaśnięcia okna. Skoro ustaliliśmy już, że rozmawiamy o wynalazku Brytyjskim, pozwolę sobie rzecz zilustrować przykładem wziętym właśnie z Wysp. 31go stycznia 2011 hiszpański internacjonał Fernando Torres przeniósł się z Liverpoolu do Chelsea. Kwota pięćdziesięciu milionów funtów, jaką The Blues zapłacili The Reds uczyniła z El Niño bohatera najwyższego jak do tej pory transferu wewnątrzangielskiego, oznaczała również najwyższą sumę zapłaconą kiedykolwiek za Hiszpana. Te babilońskie wręcz pieniądze nie zdążyły jednak zbyt długo poleżakować na koncie klubu z Anfield. Dosłownie kilka chwil później większa ich część, dokładnie trzydzieści pięć milionów, powędrowała do Newcastle w zamian za kartę zawodniczą Andy’ego Carrolla.
Ze sportowego punktu widzenia oba transfery okazały się koszmarnymi niewypałami. Gdy tylko Torres przywdział niebieski trykot, zaczęto mu liczyć nie kolejne trafienia, a… minuty bez trafień. Uzbierało się tych minut ponad dziewięćset, co dla snajpera światowej klasy stanowi wielkość kompromitującą. Dość powiedzieć, że pierwszego gola dla nowego zespołu Dzieciak zdobył dopiero 23go kwietnia 2011, a więc niemal trzy miesiące po transferze. Carroll na swą inicjalną bramkę czekał niby dwanaście dni krócej, w dodatku jego debiut został opóźniony przez uraz, niemniej ledwie sześć goli, jakie do tej pory ustrzelał w czterdziestu dwóch meczach dla klubu znad Mersey przesadnie pozytywnego świadectwa mu nie wystawia. Nic więc dziwnego, że tego lata długowłosy dryblas znów jest bohaterem młynka. Tyle, że tym razem mówi się o raczej „niewysokich” kwotach rzędu kilkunastu milionów funtów.
A właśnie, młynek. Pod koniec tamtego pamiętnego stycznia jego trybiki wirowały w zawrotnym tempie. Czy Torres zdecyduje się opuścić Liverpool, w którym osiągnął status ikony, niemal tak samo, jak w „rodzinnym” Atletico Madryt? Przecież obiecywał, że dla żadnego innego klubu nie zagra? A jeśli zagra, to powodowany głodem trofeów, czy raczej jednak prozaiczną żądzą pieniądza? A Carroll? To przecież idol kibiców z St.James’ Park! Czy naprawdę przejdzie do Liverpoolu? A jeśli tak, to za ile? Czy władze z Anfield naprawdę zapłacą ponad trzydzieści milionów za zawodnika – było nie było – niesprawdzonego na najwyższym poziomie? A ile dostaną od Chelsea? Czy Roman Abramowicz, ekscentryczny pan i władca na Stamford Bridge, po staremu, nie licząc się z niczym, sypnie groszem? Im bliżej był transferowy deadline, tym bardziej podobne spekulacje przybierały na sile. Setki doniesień prasowych, tysiące newsów i miliony kliknięć w internecie. Aż wreszcie, niemal za pięć dwunasta, stało się: trzy kluby poprzelewały sobie „trochę” pieniędzy, a dwóch facetów zmieniło miejsce pracy. I o co tyle hałasu?
Ano o to, Drogi Czytelniku, że na całym zamieszaniu skorzystały nie tylko media, lecz także Chelsea, Liverpool i Newcastle. Carroll stał się ulubieńcem trybun na Anfield zanim zdążył choć raz kopnąć piłkę. Przychodził przecież zastąpić „zdrajcę” Torresa, więc fani gremialnie rzucili się kupować koszulki z jego nazwiskiem (paląc jednocześnie trykoty z nazwiskiem poprzednika). Z kolei kibice Chelsea opinie o moralnym trzpieniu nowego nabytku klubu mieli, rzecz jasna, w głębokim poważaniu. „Dobry jest. I pięćdziesiąt baniek kosztował” – pomyśleli. Po czym również udali się do sklepów. Newcastle, co prawda, nowych koszulek na sprzedaż nie posiadało. Zgódźmy się jednak, trzydzieści pięć milionów funtów na ziemi nie leży.
Oczywiście, całą hecę dało się przeprowadzić w znacznie mniejszym pośpiechu. Tyle, że wtedy nie byłoby szans na budowanie napięcia. Nici ze zwiększonej sprzedaży gazet i internetowej klikalności. Nici także z presji czasu, która często popycha ludzi do irracjonalnych działań (powiedzmy otwarcie: ani Torres, ani – zwłaszcza – Carroll nie są i nie byli warci kwot, jakie za nich zapłacono).
Gdy ten tekst zagości na łamach Netkultury, do zakończenia letniego okna transferowego pozostanie ledwie kilka dni. Można się śmiało zakładać, że – mimo panującego kryzysu – kilku głośnych transferów jeszcze się w tym okresie doczekamy. Nie tylko w Anglii. Do ułagodzenia swych kibiców, rozwścieczonych po sprzedaży Zlatana Ibrahimovicia i Thiago Silvy, szykuje się Milan, a znając skłonność Andrei Gallianiego do wykorzystywania ostatnich dni mercato, trudno przypuszczać, by nikt już tego lata Rossonerich nie wzmocnił. Pławiące się w petropieniądzach Paris Saint Germain, nowa siła na rynku, która sprowadziła już m.in. wyżej wymieniony duet, też być może zechce jeszcze zaszaleć. Słyszy się o tym, że na późne zakupy ma ruszyć Barcelona, zaś – wracając na Wyspy – Manchester City, aktualny Mistrz Anglii, podobnie jak PSG własność szejków, do tej pory pozostawał na rynku zupełnie nieaktywny, co do 31go na pewno ulegnie zmianie.
Tak, czy inaczej, młynek się jeszcze zakręci. A że ten, czy inny trener wolałby mieć zawodnika szybciej, w dodatku takiego, który celnie kopie, a nie tylko ma chodliwe nazwisko? Cóż, business is business…