Małgorzata Maciejewska: Savannah magica
John Berendt
Północ w ogrodzie dobra i zła
tyt. oryg.: Midnight in the Garden of Good an Evil
przeł.: Piotr Walczak
Rebis, Poznań 2012, wyd. II
Północ w ogrodzie dobra i zła. Tytuł tak wdzięcznie metaforyczny i przy okazji tak doskonale literacki! Aż żal, że samemu się go nie wymyśliło, no ale trudno, cóż poradzić. Zwłaszcza, że tytuł ten nie należy do najnowszych – John Berendt wymyślił go już dobrych kilkanaście lat temu. Potem jeszcze Clint Eastwood powieść zekranizował i od dobrych kilku lat tytuł ten wypada znać z choć jednej wersji. Na odsiecz wszystkim tym, którzy jeszcze nie poznali tajemniczej, sensacyjnej historii Jima Williama*1] ruszył Rebis, wznawiając powieść, całkiem, nawiasem mówiąc, ładnie wydaną (z zastosowaniem elementu brokatowego!).
Ale do rzeczy.
Nie chcę zdradzać za wiele, bo każda z wielu historii, którymi raczy nas Berendt, powinna wybrzmieć sama i być dawkowana każdemu wedle jego uznania. Ja już po kilku pierwszych stronach miałam ochotę pożreć powieść w całości. Oczywiście… na przeszkodzie stanęła mi praca. Nie ma jednak co na nią narzekać – nie jest bowiem tak ryzykowna jak fach Joego Odoma (czyli krętactwo i kombinowanie w dobrym stylu) czy też stresująca jak zajęcie Jima Williama, to jest kupowanie i sprzedawanie dzieł sztuki. Moje spokojne zajęcie, polegające na czuwaniu nad wystawami, nijak ma się też do cudnego obijania się, bo inaczej tego, co narrator robi, nazwać nie można, no, chyba, że zbieranie materiałów. Wystawy to także nic w porównaniu z tym, czym zajmowała się niejaka Minerwa, dzięki której w okolicach strony 300 czytelnik poznaje wstępne wyjaśnienie tytułu. Ale nie o pracę tu chodzi.
Chodzi o historie. Powieść to zbiór świetnie opowiedzianych, logicznie, poukładanych i poprzeplatanych ze sobą historii z życia. Notuje je w końcu pisarz-dziennikarza, człowiek o niemałych umiejętnościach, a nawet posiadającym pewien talent literacki. Polega on na ukazywaniu zjawisk takimi jakie są, obiektywnie, ale nie sucho, i nawet, jeśli zainteresowany w jakiś sposób się z nimi styka, usuwa siebie w cień. Bardzo to sprawna i ciekawa metoda narratorska, sprawiająca, że czytelnik jest przekonany o wiarygodności opowieści, ale jego uwagi opowiadający nie rozprasza. Jest niemal przezroczysty; zamiast, w dobrej wierze, naturalnie, wskazywać na siebie samego, narrator jest przezroczysty; wskazuje na to, co naprawdę ważne i szczególnie ciekawe. Dodatkowo, nigdy przedwcześnie nie doprowadza jednej opowieści do końca i robi przerwę w momencie, kiedy kontynuacja jest do przewidzenia – niestety (na szczęście!) – tylko pozornie. Przy tym prowadzi opowieści tak, że żadna z żadną nie zgrzyta. Każdy przeskok, jakiego zechciałby dokonać, nie zburzyłby wewnętrznej harmonii i niezwykłej spójności powieści.
Zawsze jednak jest jakiś haczyk. Tu polega on na podzieleniu powieści na dwie części w taki sposób, by czytelnika zmylić, uśpić jego czujność. Odwraca uwagę historiami o zwykłych, choć jakże oryginalnych mieszkańcach zwykłego, ale pięknego i wyjątkowego jednak miasta. A potem, w drugiej części, zrobi nagły zwrot i wraca do wątku z początku poprzedniej części. Bezczelny! Ale jakże pasjonująca staje się przez to lektura. Sprytny autor-opowiadacz stosuje też klamrę kompozycyjną, powtarzając pewien fragment w pogodnej formie w dwóch miejscach, ale… znów zmienia koncepcję, bo oto po klamrze, po zakończeniu i rozwiązaniu nagle opowiada dalej i dalej. Trochę jakby ze zniechęceniem, ze znacznie mniejszą cierpliwością, a może z oschłością, bo oto skończył się i pewien etap w życiu zniewalającego miasta i jego mieszkańców. Ostatecznie niektóre historie kończą się dobrze, inne gorzej, ale i tak większość nie kończy się wcale.
Dodatkowym autem tej niezwykłej, pasjonującej powieści jest podzielenie jej, poza częściami, na rozdziały. Tytułu też są raz zabawne, raz zwyczajne; to znów intrygujące. Autor doskonale rozumie znaczenie formy w konstrukcji powieści. Nie tylko używa jej do porządkowania treści czy do lepszego, skuteczniejszego objęcia i przedstawienia opowieści, ale także wzbudza w czytelniku poczucie, że powieść faluje, opalizuje. Mieni się kolorami – strojów, sytuacji, wydarzeń. Rozdziały te, zresztą, po prostu podsycają ciekawość i niekiedy zaciemniają drogę do miejsca, do którego wydaje się ów rozdział zmierzać.
A fabuła? Można by ująć ją właśnie filmowo: pewnego dnia w niewielkiej miejscowości w jednym z ciekawszych i mniej znanych rejonów Stanów Zjednoczonych pojawia się dziennikarz, szukający nowego wyzwania. W miarę poszukiwać poznaje mieszkańców i odkrywa ich (niekiedy mroczne) sekrety… Jednak taki opis zupełnie nie oddaje uroku powieści. Owszem, wszystko się zgadza. Problem w tym, że Północ w ogrodzie dobra i zła to nie thriller i nie kryminał. To powieść z dreszczykiem, ale raczej zaciekawienia i zachwytu niż strachu. Ja na przykład, przyznam się bez bicia, czuję dreszczyk, czytając o pięknym Savannah, znanym mi już z Przeminęło z wiatrem, o którym zresztą autor wspomina. Ciarki na plecach wywołują mi informacje o kolejnych cackach, jakie wyszły spod ręki Fabergego i przewijają się przez ręce jednego z bohaterów. Wreszcie dreszcz oczekiwania i zadowolenia wywołuje przyjemny kontrast fabularny pomiędzy statyczną, nastrojową, histroczyno-turystyczną częścią pierwszą a dynamiczną, szybką, o pogłębiającym się stopniu dramatyzmu częścią drugą.
Wiele tajemnic skrywa w sobie ta niezwykła powieść. Nie dziwię się Clintowi Eastwoodowi, że postanowił ją zekranizować – czy dobrze, czy źle to już indywidualnie tylko można rozstrzygać. Sama chciałabym poznać dalsze losy bohaterów, dostać te opowieści jako obraz, zobaczyć, jak wyglądała rubaszna, lekko szalona, niezawodna Chablis, Serena czy Luter Driggers, a już szczególnie Minerwa – najchętniej w fartuszku służącej. Ich historie – bo każda z nich jest równoważna historii głównego bohatera – są pasjonujące i przy okazji tak sugestywne, i tak umiejętnie wywiedzione z faktów, że każdego, kogo dotyczą chciałoby się spotkać, zobaczyć, sprawdzić, czy dobrze się go wyobrażało. Nie mniej mocno chciałabym kiedyś zobaczyć tak czule, fachowo i barwnie pokazane Savannah, które jest jeszcze jednym, żywym, choć niemym, i czynnym uczestnikiem wydarzeń.
Dawno nie czytałam niczego tak dyskretnie napisanego dyskretnie i umiejętnie. Powieść faluje, płynie, roztacza przez czytelnikiem coraz szersze perspektywy i pochłania go całego, by już nigdy nie chcieć oddać. A ludzie? W miarę zbliżania się do końca wzmaga się poczucie, że to dalsza rodzina, a w najgorszym razie dobrzy, choć rzadko widywani znajomi.
Niewidoczny, ale zawsze dobrze dostosowany do postaci i okoliczności język dowodzi kunsztu i każe posądzać autora doświadczenia reportażowe czy właściwie dokumentaliście. Akcja – jednocześnie leniwa i wartka – składa się z symultanicznie prowadzonych historii, umożliwia spoglądanie na przeróżne zjawiska i tematy z różnych punktów widzenia. Świetnie łączy też zwyczajne życie i okazjonalną magię, to, co proste i to, co zagadkowe, nie odkryte i nie do odkrycia.
Ale przede wszystkim Północ w ogrodzie dobra i zła to wyznanie miłości i szacunku wobec miasta jako kombinacji budynków z przeszłością i licznych jego mieszkańców po przejściach. Wysmakowane, a przy tym wcale nie mozolnie wypracowane, ot, popełnione. Pozycja obowiązkowa. Satysfakcja gwarantowana.
Małgorzata Maciejewska
– – – – – –
* – JIMA, nie Johna, jak napisał ten, kto jest odpowiedzialny za teksty na tylnej stronie okładki. Widać za wiele słuchaj ścieżki z pierwszych części przygód Harry’ego Pottera lub z „Gwiezdnych wojen”. Ja w każdym razie nie przypominam sobie, żeby gdzieś w treści książki pojawiło się imię John w odniesieniu do właściciela Mecer Mouse – [MM].