Wywiad Netkultury: Probaltica – od morza do morza
Festiwal Muzyki i Sztuki Krajów Bałtyckich „Probaltica” odbył się już po raz 19, w tym roku pod hasłem „Od morza do morza”. Znaczy to, że oprócz naszych nadbałtyckich sąsiadów, pojawili się także goście z Ukrainy. Koncerty odbywały się od 1 do 13 maja, a festiwalowi towarzyszyła wystawa malarstwa Aleksandra Franko i jego synów.
Z Henrykiem Gizą, pomysłodawcą i dyrektorem festiwalu Probaltica, dla Netkultury rozmawia Małgorzata Maciejewska.
Małgorzata Maciejewska: W tym roku Festiwal Probaltica odbył się po raz dziewiętnasty i wciąż zachowuje swój charakter. Jak doszło do tego, że postanowił Pan zorganizować imprezę poświęconą muzyce krajów bałtyckich? Nie ma chyba bezpośredniego związku między Toruniem a Bałtykiem…
Henryk Giza: Wszyscy tak mówili. Ja się ciągle staram wszystkim wytłumaczyć – nie wiem na ile mi się to udaje – że jest. To właśnie w Toruniu znajdowała się pierwsza polska Oficerska Szkoła Marynarki Wojennej (obecnie Hotel Bulwar), która wyszkoliła część załogi, pływającej później na ORP „Orzeł”. To w Toruniu ponad 90 lat temu powstał Instytut Bałtycki, a w średniowieczu był tu port morski.
MM: Flisak więc pewnie nieprzypadkowo stał się statuetką Festiwalu?
HG: Jest na Rynku pomnik skrzypka, kiedy to zobaczyłem, pomyślałem, że ktoś nieprzypadkowo go postawił. Kiedy się przeniosłem do Torunia, nie mogłem zrozumieć, dlaczego to jeszcze nie jest miasto muzyczne. I już od pierwszego dnia Festiwalu w 1994 roku Flisak stał się jego oficjalnym logo.
MM: Probaltica odbywa się w maju. Dlaczego wtedy, a nie na przykład w wakacje, kiedy Toruń pełen jest turystów?
HG: Jakąś datę trzeba było obrać, a ponieważ moje urodziny są pierwszego maja, pomyślałem sobie, że to Święto Pracy, więc trzeba pracować, nie świętować… ale mam też satysfakcję, że dobre zespoły grają na moich urodzinach.
MM: Dlaczego właściwie impreza ma odrębną nazwę, a nie po prostu Festiwal Muzyki i Sztuki Krajów Bałtyckich? Przecież nie ma drugiego takiego wydarzenia w promieniu wielu kilometrów.
HG: Na początku impreza nazywała się Festiwal Muzyki Kameralnej, bez nazwy Probaltica, ale to była dosyć długa nazwa i chodziło mi po głowie, żeby ją skrócić. Myślałem, że nikt jej nie zapamięta. Ars Baltica to z kolei organizacja międzynarodowa, zrzeszająca ministerstwa kultury, a więc to nie – no i powstała nazwa Probaltica, pisana z błędem, czyli razem (tak samo jak Multicamerata, też z błędem). Probaltica to słowo, do którego wszyscy szybko się przyzwyczaili. Podobna nazwa nie może się powtórzyć nigdzie w Europie. I o dziwo, faktyczne nie ma takiego drugiego festiwalu w Europie. Są po prostu festiwale międzynarodowe. A ja Probalticę nazywam festiwalem regionalnym z tego powodu, że zespoły, które przyjeżdżają, są nieznane albo występują w ogóle po raz pierwszy w Polsce. O dziwo, ze względu na zestaw instrumentów i muzykę, którą prezentują, tutaj nikt ich nie słyszał – i to jest zaskoczenie, bo przecież koncertują nie tylko w Europie, ale tez w Australii, w Japonii. A do Polski, która jest bardzo blisko, nie zawitali. Stąd jest jeszcze tyle pracy do zrobienia, tyle do pokazania.
MM: Pod względem programu Festiwal jest bardzo ciekawy, każdy znajdzie coś dla siebie. Jak wygląda układanie programu? Czym się Pan kieruje przy doborze muzyków?
HG: Chodzi mi o to, żeby była różnorodność. Nie chcę powielać koncertów, więc jeśli w danym roku będzie grał jeden kwartet, to nie może być od razu pięć następnych, chyba, że zaprezentują coś odkrywczego. A to jest proste do sprawdzenia. Znam część muzyków dzięki podróżom i koncertom za granicą. Niektórych po prostu się wyszukuje, przesłuchuje się po pewnym czasie – i jeśli się okazuje, że nawiązuje się kontakt i muzycy są zainteresowani, współpracujemy. Niektórym się po prostu mówi, żeby zagrali coś konkretnego, ale nie wszyscy się godzą na proponowany repertuar, więc czasem szuka się dalej. Wielu jest muzyków nastawionych na współpracę i na propozycje, jakie się przedstawia. Skoro Probaltica to festiwal regionalny, staram się, żeby zagrała zawsze jedna, dwie osoby z każdego kraju, nawet jeżeli nie reprezentują go jako zespół. Na przykład w zeszłym roku mieliśmy Duńczyków. Oprócz dwóch Walijczyków, w składzie zespołu był też artysta z Finlandii. Muszę więc wiedzieć od razu, z jakich krajów są muzycy, którzy grają w zespołach. Jest przecież jeszcze wiele do pokazania, wiele do zagrania.
MM: Pomimo doświadczeń w tej dziedzinie, organizowanie takiego Festiwalu jak Probaltica w stosunkowo niedużym mieście na pewno nie jest łatwe. Jak przebiega współpraca z instytucjami wspierającymi Festiwal?
HG: Gościnne warunki dla artystów muszę stworzyć ja. Współpracuję z tymi instytucjami, o których wiem, że mnie nie zawiodą. Na przykład Helios Mercure jest hotelem festiwalowym od 18 lat. Nie mamy żadnych problemów bez względu na to czy zwiększyły się koszta, czy jest recesja, czy kryzys. Hotel się rozwija, jest na wysokim poziomie. I tak powinno być ze wszystkimi instytucjami – ze współpracą z Dworem Artusa, z Ratuszem… Dobrze współpracuje nam się też z Toruńską Orkiestrą Symfoniczną. Choć pomimo wszystko kontakt nie zawsze jest łatwy. Pewne instytucje nie są otwarte, boją się współpracy. A ja traktuję to inaczej – wiem, że wspólnie można stworzyć coś większego i ciekawszego. Dlatego współpracuję raczej z poważnymi instytucjami za granicą. Na przykład dyrektorzy orkiestr narodowych to są zwykle świetni partnerzy do współpracy. Wiem też, że gdy wyjeżdżam do ich krajów, można razem coś ciekawego zorganizować. W Polsce nie ma zespołu kameralnego podobnego do Multicameraty, który byłby dobrym partnerem, z którym można zorganizować coś takiego jak Probaltica.
MM: Rozumiem, że Festiwal Probaltica jest znany za granicą?
HG: Tak, Festiwal jest znany. Nie wszyscy mieszkańcy krajów bałtyckich go znają, ale Probaltica to już pewna marka. Ministerstwo Kultury pomimo wszystko przez wiele lat konsekwentnie nas finansuje, a wielu imprez nie – niektóre odpadają w konkursach o dofinansowanie, a Probaltica wciąż jest. Raz dostaje mniej, raz więcej, ale przecież Festiwal nie jest instytucją, która podlega pod ministerstwo, miasto czy Urząd Marszałkowski. To jest pewna bolączka, ale z drugiej strony moje koszty są wielokrotnie niższe, niż gdyby zrobiła to instytucja państwowa. Sekret tkwi też w tym, jak zabiegam o artystów – nie rozmawiam z managerami tylko bezpośrednio z artystami.
MM: A kwestia promocji, reklamy?
HG: Jeśli chodzi o reklamę, to raczej muszę walczyć żeby postawić słup z plakatami Festiwalu. I to nie powinno się zdarzać, bo plakaty są wykonane naprawdę na bardzo wysokim poziomie. Ja jako jedyny robię plakaty tak duże, że cały słup wygląda estetycznie. Ale często pojawiają się problemy. Jeżeli stawia się jakieś budki i one przeszkadzają w komunikacji – na przykład autobus czy pogotowie chce wjechać albo wóz strażacki i nie może – nie stanowi to większego problemu, bo budki przynoszą zysk. Natomiast słup ogłoszeniowy, estetyczny, który nawet mógłby stać z boku – zwykle nie może, bo szpeci miasto. Warto więc się zastanowić czy w mieście mogą być tylko piwiarnie i ogródki, czy miejsce dla imprezy też. A kultura to nie tylko kultura picia, ale picia i na przykład słuchania, jedno i drugie, a nie jedno albo drugie. Nie wszyscy zdają sobie sprawę ze swej funkcji – pracownicy instytucji związanych z kulturą powinni ją za wszelka cenę wspierać, rozwijać, a nie zatrzymywać, bo to spowoduje po jakimś czasie, że człowiek się odwróci na pięcie i będzie realizował projekty gdzie indziej. Bo ludzi się docenia dopiero, gdy odejdą.
MM: Ale nie planuje Pan wyprowadzki w najbliższym czasie?
HG: Nie, na razie jestem tu, w Toruniu, nie powiedziałem, że się wyprowadzam… tak samo jak kiedyś nie przypuszczałem, że akurat będę mieszkał i pracował w Toruniu…
MM: Faktycznie, oprócz zajmowania się Probalitcą, jest Pan między innymi założycielem kwintetu smyczkowego Multicamerata. Doświadczenia związane z zespołem pomagają przy organizacji Probaltiki? Czy może traktuje Pan zespół jak coś odrębnego?
HG: Będąc już w Toruniu, założyłem zespół Multicamerata, który w tym roku kończy 20 lat. Kwintet jest jak pięcioosobowa rodzina – kontrabas, wiolonczela, altówka i dwoje skrzypiec, choć oczywiście zespół się zmieniał jeśli chodzi o artystów, którzy w nim grali. Po jakimś czasie jednak, jeśli zespół nie jest na przykład „na garnuszku” miasta, musi gdzieś koncertować. Jeśli nie ma finansowanej sali, jego status jest zupełnie inny niż zespołu „miejskiego”. Gdy jest się w ten sposób wolnym, ma się też swobodę działania, ale pociąga to za sobą różnego rodzaju problemy. Trzeba być operatywnym, nawiązać jak najszerszą współpracę międzynarodową. Zaczęliśmy więc koncertować za granicą. Pierwsza poważna trasa koncertowa odbyła się w 1993 roku. Poświęciłem ją Mikołajowi Kopernikowi i zorganizowałem tournée po Polsce i Włoszech – to było pierwsze prawdziwe wyzwanie. Potem był koncert w Bazylice św. Piotra w Watykanie. Takie zadania są o tyle ciekawe, że po zakończeniu zaraz wchodzi się w następne. Tak jak u niektórych jest sprawa alkoholu czy palenia papierosów, tak z organizowaniem jest u mnie. Być może mnie też się powinno leczyć, jeśli chodzi o organizowanie imprez…
MM: Jako muzyk i organizator, jest Pan bardzo mocno związany z Toruniem, a jednocześnie – wiele podróżuje… Żeby zorganizować tak duży Festiwal, na miarę europejską, trzeba mieć pomysł i świadomość własnych możliwości, ale przede wszystkim chęci, zapał…
HG: Jako muzyk często wyjeżdżałem do Europy. Będąc muzykiem, już na studiach jeździłem na różne festiwale międzynarodowe propagując kulturę i muzykę polską, która zawsze stała wysoko. Poza tym, uczelnie, które kształciły muzyków w obozie postkomunistycznym, zawsze były na wysokim poziomie, czy to była Polska, czy Rosja, czy – jeszcze wtedy – Czechosłowacja. Nie mieliśmy kompleksów, jeśli chodzi o poziom muzyków, artystów; nie czuliśmy się źle na Zachodzie. Przyjeżdżając potem do Torunia byłem już związany z powstałą tutaj orkiestrą. Żonie też się Toruń spodobał i tak zostaliśmy… Ja zawsze się rozwijałem, bez względu na to gdzie byłem… Studia nie mogą zatrzymać, właściwie dają początek… wielu młodych ludzi musi sobie z tego zdawać sprawę, że otrzymanie tytułu magistra nie gwarantuje tego, że już – o! mam etat, więc etap edukacji zakończony. To powinien być dopiero początek rozwoju u każdego człowieka. I tak samo jest w muzyce – do końca życia trzeba poszukiwać, coś robić, działać.
MM: Dziękuję za rozmowę.
Małgorzata Maciejewska