Jarosław Kolasiński: Morowe stulecia

15 kwietnia 2012 14:470 komentarzy

Szymon Wrzesiński
Epidemie w dawnej Polsce
Replika, Zakrzewo 2011

 

     Gdybym napisał iż to książka makabryczna, skłamałbym, jest to książka bardzo dobra o makabrycznej tematyce. I dziś epidemie – ich przebieg oraz tragiczne skutki – to nie temat do dowcipów, a co dopiero powiedzieć o czasach, gdy walka z nimi (w wykonaniu „służby zdrowia”) polegała jedynie na obserwowaniu czy „pacjent” przetrzyma, czy po prostu umrze? O takich właśnie czasach opowiada autor, a wcale nie tak znowu dawno minęły, skoro jeszcze w oświeconym wieku XVIII stosowano metody nie lepsze niż tysiąc lat przedtem.

      O stanie ówczesnej higieny strach szczegółowo mówić – tylko w hollywoodzkich bredniach średniowieczna Europa tryska zdrowiem z lic i pachnie dezodorantem. W rzeczywistości była zupełnie inna, co musiało „owocować” licznymi epidemiami. Dżuma, tyfus, ospa we wszelkich możliwych odmianach grasowały na naszych ziemiach (jakkolwiek je post fatum opasywać granicami) bez opamiętania. Dość powiedzieć, że tylko na Śląsku od schyłku XIII wieku aż po rok 1772 naliczono (mowa o tym, co się zachowało w źródłach) 45 przypadków tak czy inaczej definiowanej zarazy. Niektóre (jak dżuma 1411-1416) trwały zatrważająco długo. Ofiar bywało makabrycznie wiele, jak np. w niezbyt wielkiej Wschowie, gdzie w roku 1656 zmarło 1350 osób, a w prowincjonalnym Kłodzku (24 lata później) aż 1478. Bywało, że wymierały całe wsie, a w miasteczkach było w stanie dotrwać końca zarazy ledwie kilkanaście dusz.

      Książka Wrzesińskiego to nie wyliczanka poniesionych strat, choć autor podchodzi do problemu rzeczowo i systematycznie, w oparciu o źródła. Czyta się go przy tym dobrze z uwagi na pióro, którego wielu mu powinno zazdrościć (co zapewne ma miejsce).

      W rozdziale pierwszym „Strach ma chore oczy” mowa o tym, jak ówcześni usiłowali zrozumieć tak naturę, jak przyczyn epidemii. Jeśli mogę sobie pozwolić na ponury żart, to łatwo można by wytłumaczyć zapaść współczesnej służby zdrowia dokładnie w ten sam sposób, jak wtedy. A od Wrzesińskiego można się dowiedzieć, iż winne były (jakże często) komety. Dziś prawie nikt by w podobne banialuki nie uwierzył ( choć pewności nie mam), wówczas największe autorytety rozpisywały się o morze ciągnionym za sobą przez tajemnicze ciała niebieskie i zarażaniem przez to całych połaci kraju.

    Można się z pobłażaniem uśmiechać nad kondycją średniowiecznej medycyny, ale uśmiech ten musi zgasnąć, kiedy Wrzesiński wskazuje, że część z „naukowych analiz” (często cytowanych przez Długosza) rodem jest ze światłego antyku – prosto od Hipokratesa, a i później, w dobie oświecenia niewiele więcej medycyna miała do dodania. I wtedy ciarki przechodzą po czytelniczych plecach.

     Nie inaczej, kiedy czytać opisy stosowanych w danej Polsce kuracji, z których jednymi z bardziej popularnych były pogromy Żydów. Ktoś przecież winien być musiał, a skoro sobory laterańskie jasno się w kwestii żydowskiej wypowiedziały, a św. Tomasz z Akwinu wprost stwierdził, iż mienie żydowskie należeć winno do kościoła… Co szkodziło połączyć „przyjemne z pożytecznym”? Ściślej: prozdrowotne z ekonomicznym. Zaraz za Żydami na liście potencjalnie winnych zapisywano kobiety (idealny materiał na czarownice rozsypujące na progach domostw proszek wywołujący zarazę) oraz grabarzy (jak by im mało było). Bywało że winni dżumie bywali Tatarzy (z tych osiadłych u nas) czy po prostu innowiercy – takich zawsze w końcu zdiagnozować najłatwiej.

      Oczywiście prócz szukania winnych, próbowano też leczyć, o ile termin jest tu na miejscu, bo mowa m. in. o procesjach, zanurzaniu w zimnej wodzie, pojeniu miksturami od których i zdrowy by umarł… Usiłowano też walczyć z zarazami administracyjnie: izolując, wyganiając, organizując specjalnego typu pochówki (często napotykając opór krewnych). Nie skutkowało dosłownie nic. I cóż? Jak trwoga, to do Boga, ale niekoniecznie tradycyjną drogą. O okresach epidemii – jak twierdzi autor – autorytet kościoła standardowo upadał, jako że zakonnicy i purpuraci wzorem pozostałych uciekali z zarażonych miejsc aż się za nimi ( i tłumem świeckich) kurzyło. Jednak i ta metoda nie gwarantowała sukcesu w walce ze straszliwymi chorobami, choć była nader popularna (vide choćby „Dekameron”). Przed śmiercią od morowego powietrza ucieczki po prostu nie było. Kult św. Sebastiana też nie pomagał w niczym, podobnie jak biczownicze korowody. Trzeba jasno powiedzieć: książka Wrzesińskiego opowiada o straszliwych czasach, kiedy to przed śmiercią żadnej nie było ucieczki, żadnego też nikt nie znał na nią skutecznego lekarstwa, choć niejeden zbił majątek na handlu amuletami, świętymi obrazkami oraz „lekami”. O wszystkim tym autor donosi, posiłkując się fragmentami dokumentów i memurarów z epok, którymi się zajmuje. Ale zarazy dotykały nie tylko zwykłych ludzi.

      Nie zapomina o tym Wrzesiński: na konkretnych (kompletnie mi nieznanych) przykładach pokazuje, jak bardzo epidemie wpływały na życie organizmów państwowych. Dziś myśląc o tamtych czasach, przebiegając rozpędzonym wzrokiem po lakonicznych wzmiankach o „woysku, co na dyzenteryę zachorzało” rzadko zdajemy sobie sprawę z tego, jak zakaźne i śmiertelne choroby wpływały na losy całych państw. Choćby Władysław Jagiełło, któremu Długosz często niejaką gnuśność wytyka, musiał kiedyś wręcz tułać się po kraju i uciekać przed zarazą wraz z dworem na Litwę. I jak tu nie być „gnuśnym” i skutecznie rządzić? Ba! Jak być wiecznie zwycięskim Fryderykiem Barbarossą, kiedy biegunka armię trzebi bez pardonu? Nie da się. Trzeba ustąpić przed chorobą, która tym razem występuje w służbie Bolesława Kędzierzawego. Bywało też inaczej, jak wówczas, gdy z namiotów podkomendnych Sobieskiego dobiegały jęki dogorywających. Skala wpływu zaraz na wszelkie sfery dawnego życia, nieubłagana i nieogarniana ówczesnymi umysłami groza – opisana przez Wrzesińskiego na przykładzie Polski – musi przerażać. Ale nie z tego powodu tę książkę gorąco polecam, lecz dlatego że jest po prostu bardzo dobra.

Jarosław Kolasiński

Tags:

Zostaw odpowiedź