Jarosław Kolasiński: Tri studnicki łez (3) – Pečene koleno i inne pirohy
Studnička trzecia – Pečene koleno i inne pirohy
Niby już Bańska Bystrzyca za nami daleko, a wciąż się tam wraca.
Wchodzącego od południa na tamtejszy rynek, wita wysoki obelisk. Na jego czubku występuje arcylśniąca gwiazda, napisy jednoznacznie przypominają o wyzwalającej to przepiękne miasto Armii Czerwonej. Niby nic dziwnego – w końcu faktycznie miało to miejsce, ale od jakiegoś czasu w naszej części Europy liczba podobnych obiektów zdecydowanie zmalała. tendencja ta ominęła Słowację? Chyba tak. Występuje tu nadal dość sporo pomników, obelisków oraz tablic upamiętniających tamto wyzwolenie. Czyżby – jeszcze raz spytam – na Słowacji jeszcze się system nie zmienił mimo, że w euro tu się zarabia i płaci? A może Słowakom łatwiej pamiętać o tym, kto stąd kogo wypędził, jako że nie muszą zastanawiać się (jak wielu u nas w ciepłych kapciuszkach), co by było, gdyby, zamiast antyhitlerowsko krwawić poszli z Adolfem, na wrażą Moskwę? Hm… tak się składa, że nie w bajaniach, a mundurach realnie tam Słowacy poszli i niezbyt im to na zdrowie wyszło. A mogło być jeszcze gorzej niż było – gdyby nie antyhitlerowskie
powstanie
z 29 sierpnia 1944, które i tak kosztowało Słowaków wiele tysięcy zabitych i zamordowanych przez żołdaków eks-sojusznika. Ale wcale nie jest oczywiste, że gdyby nasi kuzyni z Południa dłużej przy III Rzeszy trwali, to straty ponieśliby mniejsze, choć pewne, że z innych rąk by je ponieśli. Przykład Węgier mówi tu wiele.
Z naszego punktu widzenia to powstanie było jakieś dziwaczne. Słowacy nie stanęli do niego by coś zademonstrować, by dać czemuś świadectwo, ale po to, by je wygrać. Szanse mieli nawet spore. Konspiracja w szeregach regularnej armii, partyzantka, słowackie dywizje trzymające front na Przełęczy Dukielskiej, które miały otworzyć go dla nadciągających Armii Czerwonej oraz Korpusu Czechosłowackiego… Własna artyleria, czołgi, magazyny amunicji, pułk lotniczy. Nadto coś, o czym marzyli powstańcy w Warszawie – desant Brygady Spadochronowej. Takie to argumenty mieli w rękach Słowacy, którzy powstali w porozumieniu z obiema stronami antyhitlerowskiej koalicji i nie mieli potem dylematu przeciw komu powstali „bardziej”.
Słowackie (ściślej – czechosłowackie) plany mogły się powieść, lecz spełzły na niczym – Niemcy zdołali rozbroić słowackie oddziały na Przełęczy Dukielskiej, obsadzili ją własnym wojskiem i nie dopuścili do wdarcia się pod Tatry Korpusu Czechosłowackiego oraz Armii Czerwonej. Zryw Słowaków musiał więc zakończyć się klęską wobec przewagi uzbrojenia i liczby Wehrmachtu i SS – i tu „zasłużył się” znany Polakom aż nazbyt dobrze Dirlewanger. Kończąc „wprowadzanie porządku” u stóp Tatr, naziści nie zapomnieli o zamordowaniu wojskowych dowódców powstania (gen. Goliana i Viesta), którzy oddali się do niewoli. Powstańcza stolica (Bańska Bystrzyca) padła 27 października, cztery dni później armia słowacka poddała się lub przeszła do działań partyzanckich, które trwały aż do momentu zajęcia Słowacji przez AC oraz Korpus Czechosłowacki. Walki, odwetowe mordy, pacyfikacje.
Wcześniej jednak prohitlerowski rząd słowacki zdążył odtrąbić zwycięstwo (wierne mu odziały hlinkowców i słowackich formacji SS oraz Abwehry brały czynny udział w rżnięciu rodaków). Triumf nad własnym narodem występujący w sutannie pan prezydent Tiso uczcił mszą dziękczynną. Uroczystość wielce była okazała, a w roli organisty wystąpił – to nie jest żaden czarny humor lecz fakt – prima sort wirtuoz nie tylko muzyczny: SS-Obergruppenführer Hermann Höfle. Nim zagrał na kościelnych organach, zdążył skutecznie dowodzić zgrupowaniem miażdżącym powstańców, a gdy już grał do mszy, akompaniował sobie pobrzękującym na piersi orderem dopiero co otrzymanym od księdza Tiso.
Bańska była powstańczą stolicą i z racji tego ucierpieć podczas powstania musiała. Zajmujący trzecie (po Bańskiej i Lewoczy) miejsce na naszej (niekompletnej i subiektywnej) liście uroczych słowackich miasteczek
Liptovský Mikulaš
również podczas wojny mocno okaleczony został. Najpierw powstanie, potem wielotygodniowe (już 1945r.) walki wokół niego i na jego ulicach. Wcześniej rzeź miejscowych Żydów (ok. 800 trupów). Poza tablicami i pomnikami ślad już po tych czasach nie został, chyba tylko w pamięci.
Obecnie to miasto niemałe, nieduże, nawet w ulewnym deszczu prezentujące się okazale. Tu pięknie odnowione występują kamieniczki, tam wyłączona z ruchu samochodowego uliczka, gdzie indziej zaułek, na którego końcu – jak to na Słowacji zwykle – występuje widok nieodległych gór. Zabytki, zabytkami, ale i nowoczesności, nienachlanej, również nie brak. Podobnie jak turystów, którzy rzut beretem (czepkiem prędzej) mają stąd do term i do Demänowskiej Doliny, dziurawej na skraju jaskiniami.
Z Mikulaša do
Ružomberoka
jest już dość daleko, chociaż bez przesady, ale skłamałbym, polecając go komuś, kogo lubię. W odróżnieniu od innych odwiedzonych przez nas tutejszych miejscowości jakoś tam nowobogactwem trąci na każdym prawie kroku, i techniawy posłuchać można (trzeba!) zupełnie jak u nas, i jakoś tam tak międzyzdrojsko dziwnie. Łatwo też wpaść w szpony pań z firmy Avon oraz ulicznie wstępujących ubezpieczycieli… Ale może jestem zbytnio uprzedzony? Pytanie jednak – dlaczego?
Jak wiadomo: do serca najbliżej przez żołądek. Skoro więc ružombersko droga ta słabo przetarta… Oprócz jednego lokalu (nazwy nie pomnę) w Demänowskiej, gdzie to kelner już na progu dał nam jasno do zrozumienia, że niechętnie nas widzi – najszczerzej wszystkim moim wrogom polecam pewną ružomberską restaurację. Pozostałym zalecałbym
szerokim łukiem omijanie
czegoś, co na szyldzie ma napis „rešt auracia Laverna – steak house & pizza”. Stek, to ewentualnie bzdur byłby, gdyby laurkę o tym lokal napisać. Nawet gdyby mi Janosik kozik do gardła przytknął, przez palce mi coś podobnego nie przejdzie. House? Tylko on wydoliłby zdiagnozować – dlaczego po wizycie w „Lavernie” pacjent wciąż jeszcze żyje.
Wystrój – standardowo-amerykański-z-trudnem-importowany, muzyczka takaż. W roli jedynej atrakcji występuje kibelek, gdyż przez jego okienko bez specjalnego wysilania głosu można pogawędzić z tymi, których się przy stoliku zostawiło na moment. A menu… A obsługa…
Występował kiedyś w I RP pewien książę, Radziwiłł. „Panie kochanku” mu było. Mając się za błyskotliwie dowcipnego, zaprosił raz do karczemnego stołu napotkanego szlachciurę. Kazał podać dwie miski polewki o raz jedną łyżkę, którą sam pochwycił i jeść zaczął. I wymamlał dowcipnie: – „Przednia polewka, kiep, kto jej nie zje!” Głodny jego „kompan” poprosił karczmarza o chleb, odkroił piętkę, miąższ zjadł, a chlebowym czerpakiem konsumować począł polewkę. Odegrał się na „dowcipnym” magnacie twierdząc: „Kiep, kto nie zje łyżki!”
W „Lavernie” książę „Panie kochanku” raczej nie bywał (milczą kroniki), ale kelnerki wyraźnie inne mają chyba zdanie w tej kwestii. Talerze, owszem, przynoszą dość szybko… Może nawet zbyt szybko, gdyż to zapewne pęd powietrza skutecznie studzi podawane dania, ale o sztućcach to już nie ma mowy. I siedzi człowiek. I duma, duma, duma… Nie protestuje w pierwszej chwili, widząc iż kelnerka cała w talerzach krąży miedzy stolikami. Zaraz przyniesie i sztućce – myśl naiwna się pojawia w skołatanej głowie. Jednak dobre 10 minut spędzone nad talerzem z rękoma związanymi brakiem stosownych narzędzi do zaspokajania głodu, każe dziewoję przywołać i poprosić o łyżki, noże a także widelce. Kelnerka najpierw chichocze (dla rozładowania atmosfery?), potem znika na kolejne minuty. Ponowienie interwencji skutkuje nadciągnięciem kelnerki nr 2, która sztućce przynosi. Czy można oskarżać kogoś tu o safandulstwo, nijakość, nieprofesjonalność? Niekoniecznie. A może nie dając sztućców dziewczyny wysyłały nam ostrzeżenie: – Ludzie! Wy tego nie jedzcie! Jeśli tak, to aż ochota występuje wycałować je obie, bo przecież tego, co „Lavernie” zamówiliśmy, to się jeść zupełnie nie daje. Flaki – zimne i jakieś nie z flaków, kapustnica – może z przydrożnego łopucha, pierogi z kapustą – w smaku jak pudding z plasteliny nadziewany pinezkami, szaszłyk o smaku a także twardości szyszaka, żeberka z grilla jak tłuste podeszwy, a do tego lody z gaszonego wapna oraz… Uciekamy. Po, niestety, astronomicznego uiszczeniu rachunku. Jak się mówi po słowacku: – niech ziemia tę cholerną knajpę pochłonie? Nie wiem. A szkoda.
By czym prędzej zapomnieć o „Lavernie” (na samo wspomnienie mam dreszcze) pędzimy co spalin w rurze do
Muzeum Wsi Liptowskiej
we wsi Pribylina. Młodostary to skansen (ale budynki mocno wiekowe), lat ma dopiero dziesięć, ale urokliwy. Chatki, chatynki, remiza z beczkowozami z epoki, mikroskopijna szkółka wiejska, trzy świątynie trzech wyznań i dwór. Ten ostatni mało jakiś dostatni, choć i tak kontrast z chałupami znaczący. Przed dworem nie żaden tam żelazny, ale piękny granitowy występuje pręgierz z kajdanami, w które na upartego można by się zakuć, ale jakoś nikt nie reflektuje. Nawet występujący tu Japończycy, bez których żadna turystyczna atrakcja świata obejść się przecież nie może.
Czyściutki, ten skansen, schludnie, ciekawy choć kryzys. Objawia się on głownie w postaci cięć na liście płac personelu, który składa się głównie z pewnej szybkobieżnej Słowaczki, która od budynku do budynku gania, jeden otwierając, drugi zamykając i tak w kółko. Do dworu, do kościoła i do ważniejszych chat udaje nam się idealnie trafiać na tyle precyzyjnie za późno, że nieszczęsna kobieta tuż po włożeniu klucza do zamka z niejakim podenerwowaniem czynność służbową przerywa i czeka. Posykując i ostentacyjnie zerkając na zegarek, nie może się doczekać, kiedy już wreszcie wyjdziemy. A przecież mógłby nas popilnować ten pan, który owce z zagrody wypuszcza, żeby mogły w panice uciekać przed goniącym je tłumem dzieciaków.
Oprócz nieszczęsnych owiec spotkamy osła, który jakoś nie kwapi się do nawiązywania z nami kontaktu. W takich chwilach człowiek się cieszy zawsze: – ot, swojego we mnie nie wyczuł. Zagrodę asinus dzieli z koniem, który jaki jest (huculski) każdy widzi i fotografuje.
Liptowski skansen jest też krynicą ludowych mądrości – można natknąć się na ludowe mądrości posiadające spore walory filozoficzne. O ile pierwsza z makatek rewolucji żadnej w nastrojach naszych nie wywołuje (Poletuje motýl z kvietočka na kvietok, šuhajko ty hladaš len velký majetok) to druga zasmuca i każe zwijać żagle (zahučaly hory zahučcaly lesy, kde ste sa podely moje mladé časy). Czas najwyższy – głodniśmy do tego stopnia, że prawie dajemy się skusić Cyganowi za raz za bramą skansenu sprzedającemu borowiki z koszyka. I to, że ma chłop w reku nóż długości ze 30 cm, nie ma nic do rzeczy.
Głodniśmy, a skoro tak, czas najwyższy zasiąść za stołem w kolibie
Tri Studnički
której w odróżnieniu od „Laverny” szkalować się tu nie będzie z braku ku temu powodów. Bo panujący tam nastrój… bo smakowitość potraw… bo jakość obsługi. Wbrew wszelkim pozorom reportaż ten nie jest, choć oczywiście powinien być sponsorowany przez kolibę „Tri Studnički”. Z drugiej zaś strony, trochę sponsorowany jest… „Ubytovując się” w Solum, autor i jego towarzysze posłowackiej podróży „na dzień dobry” zostali poinformowani, że mają w kolibie rabat 10%. I co z tego wynikło? Szanowna wycieczka zawija do Studniček codziennie, czasem i dwa razy na dobę. Je, pije, lulki pali i rachunki płaci. Po trzech upojno-biesiadnych dniach sielankowy nastrój niszczy kolibowy kelner brutalnym pytaniem: – czy wy ubytovani jesteście w Demänowskiej? Odpowiadamy, że i owszem, w „Solum”. Pada pytanie kolejne: – czy nie dostaliście tam rabatowego listka do koliby? – Dostaliśmy ale całkiem o nim zapomnieliśmy. Nevadi, ja już od wczoraj wam ten rabat naliczam…
Rabat, rabatem – równie pociągające są w kolibie okoliczności przyrody. O ile gdy deszcz, zimnica, grad, śnieg – siedzi się w niewielkiej, oszczędnie wyposażonej salce, to kiedy indziej warto zasiąść w ogródku. Posiadacze szczególnie długich nóg mogą tam bez wstawania od stolika zamoczyć stopy (no, może lekko przesadzam) w Demänovce przepływającej o rzut widelcem od talerza. Na papierosa idzie się na mostek, w oczekiwaniu zaś na jedzonko, kontempluje się mięsko w postaci jak najbardziej żywej, przy kolibie występuje bowiem ZOO. No, ściślej ZOOłko małe to jest, a wręcz maleńkie ZOOłeczko. Występuje w nim baran (względnie owca – nie zweryfikowano), koza (cap?) i takie śmieszne małe czarne świnki w ilości trudnej do ustalenia oraz dwa piękne śnieżnobiałe gołębie. Inne zwierzaki występują na talerzach.
Pokaż mi swój kibelek, a powiem ci kim jesteś! Studničkova toaleta nieco przypomina tę z „Laverny”. Łatwo się o tym przekonać, kiedy człowiek wypasie już ze trzy „Kamziki” i już musi. A skoro musi, to idzie. Skoro idzie, to dochodzi, dokąd chciał. Skoro już tam jest, to z ulgą staje przed pisuarem i po kilku sekundach może już spokojnie wzrok wznieść nieco wyżej… Wtedy właśnie widzi jak opuszczeni przez niego towarzysze biesiady machają doń zza stolika, rycząc ze śmiechu. I trudno im się dziwić, jako że osobnik przypisuarowy ze stolikowej perspektywy ewidentnie – widoczny w nadpisuarowym okienku – przypomina spikera telewizyjnego. Tylko dłonie i fonię diabli gdzieś wzięli. Kiedy do przypisuarowego osobnika dociera, że za bezręką pogodynkę jest TvWc, to w okamżiku, poprzez przykuc, ucieka z wizji. Skutkuje to rzecz jasna niejakimi perturbacjami, ale się o nich tu pisać nie będzie.
Ale nie dla kabaretowych walorów toalety się w kolibie występuje, lecz by uzupełnić płyny oraz utracone kalorie. Skupmy się więc na tym bo jest na czym. Choćby nad kolenem. Ale nie własnem, lecz tym pečenym przez studničkowego kucharza. Być może – z uwagi na rozmiar (patrz zdjęcie) – jest to koleno któregoś z mamutów, które w tej okolicy jakoś przetrwały do dziś. Koleno podaje się z wszelkimi szykanami: wnosząc je, obsługa przygasza światło dla lepszego efektu, a upieczony mamuci kąsek, dzięki polaniu go spirytusem pięknie płonie. Równie pięknie jak zazdrośnicy z innych stolików, zmuszeni okolicznościami do owacji, którą z pewnością wymieniliby na coś na ząb. Koleno popija się herbatą. Mocną. Nawet bardzo mocną. „Tatra Tea” bowiem zawiera w sobie 32, 52 lub 72% czystego spirytusu. I smakowita jest – tu by się przydały oklaski, póki jeszcze człowiek jest w stanie dłonią w dłoń trafić.
Równie zasługująca na standing ovation jest w Studnickach kapustnica, w której wszakże alkohol żaden nie występuje, niestety. Jest to słowacka wersja naszej kwaśnicy, wszelako mniej tłusta, a bardziej smaczna. Jeść ją można – sprawdzone! – przynajmniej raz dziennie, bez ryzyka potłuczenia kubków smakowych. Dokładnie to samo da się powiedzieć o černohorským rezeniu (do złudzenia przypominającym czeskie vepřové panenky, których nazwa od lat wprowadza mnie w stan bliski nirwanie. Inny przykład poezji z menu Studniček: zabíjačkový tanier. Co to? Jak widać: (klobása, zabíjačkove pirohy, tlačenka, pečena bravčova krkovička, kyslá kapusta, chren, horčica, obloha, baranie rohy, feferon, chleb).
Nie samym mięsem jednak człowiek tyje – przejdźmy więc do pirohów, najlepiej špenátovyh s kuracím mäsom, uczta! Same pirohy, to jeszcze żadna rewelacja ale skomponowane s dresingom kolibowej tajnej recepty – palce lizać! Oblizując je, wyraźnie się czuje w dresingu bryndzę, jakieś ziółka, śmietanę. Palce lizać aż do łokci
O reszcie menu pisać można jeszcze długo, ale z uwagi na brak skłonności maso (masochizmem jest przecież jedzenie na odległość kilkuset kilometrów od talerza) – poprzestanie się więc na tym, co już tu padło. Zresztą sił piszącemu brak, wzrok mu coraz częściej ku lodówce pomyka przez co nie sposób w klawisze trafiać. Doda się jeszcze tylko, że oczekiwanie na posiłek skraca sobie człowiek w Studničkach lekturą (tomiki leżą na wszystkich stołach) słowackich dowcipów (takich a la Masztalski). Ciekawe niektóre i zapewne śmieszne, może nawet bardziej niż te z gatunku „jak w ZSRR leczy się AIDS?”, ale występują niejakie problemy z rozkodowaniem humoru potomków Janosika (egzekucji na nim dokonano zresztą tuż obok, w Liptovskym Mikulašu – jakby ktoś nie wiedział). Ale przecież czy to ważne o co chodzi w dowcipie, kiedy się go czyta chórem wraz z kłusującymi po stole (a i już w głowach) licznymi „Kamzikami”? Nie.
Poczucie humoru dopisuje również autorowi kolbowego menu. Prawie przy każdej pozycji kilka słów od siebie dodaje takich, że u klienta występuje rechot. Podanie przy vypražaným syrze informacji, iż podczas konsumpcji bardzo się on ciąąąągnie i rekord koliby wynosi 80 cm – to tylko jeden z przykładów.
Czas już jednak wreszcie przełknąć kęs ostatni w tym roku, usta wytrzeć serwetką, ostatni wypad nad potok i do samochodu – wraca się do Polski, gdzie dzięcielina pała itp.
Najpierw autostradą, na której debile za kierownicą występują dużo rzadziej niż u nas, potem pośledniejszymi drogami bez dziur i poboczy „w pamięci”. Po drodze miasta, miasteczka, wioszczyny… Co ciekawe: wcale Słowacja futbolowych mistrzostw kontynentu nie organizuje, o orlikowych akcjach nikt tu nigdy nie słyszał, a w każdej (praktycznie każdej!) napotkanej wsi występują pięknie utrzymane boiska wyposażone w trybunki (częściowo pod dachem) oraz schludne toalety, szatnie dla zawodników… I co? I co tu jest grane? Czasu brak występuje na roztrząsanie tej kwestii – trzeba tu za rok wrócić i problem przebadać. Za rok. A przez ten czas kolena można sobie (każdy na własną hm.. rękę?) przypiec we własnym, naszym polskim, narodowym piekarniku. Może być z termoobiegiem.
Jarosław Kolasiński
– – – – – – – – – – – – – – – – –
Studniczka pierwsza
01:49
Ja bym tu proponował, aby Redakcja delegowała (no, tylko od czasu do czasu) Państwa Kolasińskich do zwiedzania krajów obcych. Też i należałoby przymusić ich do sfotografowania i opisania, co oni tam zwiedził, co zobaczyli.
I żeby potem powstały trzy, cztery odcinki.
Jak przeczytałem pierwszy, to myślałem, że już tam nie muszę jechać, bo wiem.
Po drugim, trzecim, myślenie się zmieniło – teraz wiem, że chciałbym tam pojechać.
Prędzej, czy później…
00:05
bardzo cenna propozycja z tym delegowaniem. Czym prędzej przekażę szefowi!
22:02
ja też tam kcem jechać