Jarosław Kolasiński: Tri studnički łez (2) – Provokatívna Kati

15 listopada 2011 19:022 komentarze

 

Studnička druga – Provokatívna Kati

 

     W żadnym zbiorze praw Murphy’ego nie występuje wytłumaczenie, a choćby zauważenie prostego faktu, iż jak by się daleko pod górę nie szło, to droga w dół, z górki, zawsze jest o połowę krótsza. O ile takie postawienie sprawy jeszcze w depresję nie wpędza, to kiedy zastosować wektor o zwrocie przeciwnym, okazuje się, że droga pod górę jest aż dwa (2!!!) razy dłuższa od tej w dół. I na samą myśl o tym nie sposób nie dostać zadyszki. Na Słowacji szczególnie. Na szczęście w zanadrzu turysty przewidującego występują

kijki

do Nordic Walking. Pomijając już nawet ich realne właściwości wspomagające, warto podkreślić walory terapeutyczne: osobnik zaopatrzony w nie również pod górę ma o połowę krócej. I nijak się to ma do Lavoisierowskiego (?) prawa zachowania długości trasy.
I tak też było w ten sierpniowy dzień…

     Słońce co sił przecierając zdumione oczy, widzi, jak zrywamy się skoro świt i tryskając zwykłą dla nas o tej porze energią, wyskakujemy z pieleszy. Wprawdzie nie o Małyszowy skok tu chodzi, a RobertoMatejowy kic – ale nie bądźmy małostkowi. Zaraz po telemarku  wybiegamy (nie jak Hussain Bolt, a jak Ryszard Kuć z LZS Przegibek) przed „Solum”.  Dłonie zaciśnięte na rękojeściach kijków, silniki poranną kawą rozgrzane, zatankowane śniadaniowymi: ovčí syr do pełna, pod sam korek. Jeszcze tylko skrócony kurs właściwego odpychania się i – jazda! Troszkę kijki dziwnie jakoś na początku przeszkadzają, miast wspierać – ale start! Start, mimo iż diabli wiedzą, czy ABS sprawny, czy kijkowe „kopytka” w wersji letniej, a może zimowej. Nie szkodzi.
Idziemy.

Wmawiamy sobie, że dzięki kijkom przemieszczamy się dużo szybciej i jakby kąt nachylenia drogi maleje. Co odbicie zdaje się, że pędzimy po płaskim. Połykające kolejne kilometry nogi jakby mniej bolą niż zwykle przy podobnych okazjach. Że nadgarstki drętwieją? Że w przedramionach kłuje? W barkach występuje mrowienie? Furda! Ważne, że do przodu, że szybko, że zdrowo. Ważne, że kierunek

Jaskinia Lodowa

do której niby wcale nie jest daleko. Nordicwalkującemu zdaje się początkowo, że napis „Demänovska l’adová jaskyňa 1800m” jest cokolwiek wart i skoro się raźnym krokiem mknie do celu – to zaraz  kres mordęgi. Niestety. Po wspomnianych 1800 metrach okazuje się, iż jeszcze „desat’ minŭt”. Jak dla kogo desat’, psia krew. „Najlepsze” dopiero się zacznie. I się zaczyna. Jak dla kogo. Podejście coraz ostrzejsze, ludzi coraz więcej na trasie występuje i ze wszystkich sił trzeba udawać, że jaka tam, panie, zadyszka! A skąd, wcale łydki z drewna nie są. Z mięsa, normalnie. Idzie się, kurczę, idzie! Pędzi, w zasadzie, gna nawet! I to na dodatek avec plaisir. Trochę nielogiczne wspinać się, skoro do jaskini trzeba zejść w dół – zupełnie jakby w wieżowcu jechać windą ku chmurom z wiaderkiem na ziemniaki, co kiełki puszczają w piwnicy. Ale pędzi się, pędzi, L’adová niby tuż, tuż – a człowiekowi wcale nie zimno. Wręcz przeciwnie – z każdym krokiem bardziej gorąco.

Demianowska jaskinia lodowa /fot.Anna Kolasińska/

 

Mrozem wieje dopiero przy kasach biletowych, okazuje się bowiem, że bilet wstępu kosztuje ojro marnych 7, ale za to fotografować można już za głupich 10. Po zsumowaniu i przemnożeniu, pot występujący na plecach osiąga temperaturę lodu, mimo że do jaskini jeszcze kilkanaście metrów. Jedno jest pewne – zaprezentowane słowackie podejście do cen daje pełną gwarancję, że w greckie tarapaty kraj ten raczej nie wpadnie – już dziś gromadzi zapasy na kryzys. Istnieje wszakże inne wytłumaczenie konieczności wysupłania prawie 70 złotych za fotografującą głowę – mrożący krew w żyłach cennik ma przyzwyczajać turystów do coraz niższych temperatur, by szok termiczny u nich nie wystąpił. I nie występuje.
Inna rzecz, że kogo to 10 fotoeuro mrozi, tego mrozi. Niektórzy z występujących w L’adovej jaskyňe

jaskiniowców

nader są na finansowe spadki temperatur odporni. Turyście z Polski łatwo się o tym przekonać, kiedy u wejścia do jaskini witając się z przewodnikiem użyje swojskiego „dzieńdobra” zamiast „dobridena”. Wówczas to młody Słowak uprzejmie (ciałem blokując wejście) poinformuje, „grupa z Polski za osem minŭt”. Tak z troski poinformuje, łotr. Trudno. Wpadliśmy.

Czekamy zatem na swój czas w grupie rodaków, za którymi jakże się człek stęsknił. Słuchamy mowy Mickiewicza w jej współczesno-zajebistym wydaniu [cytatów na wszelki wypadek nie będzie]. Stęsknionym okiem (już pięć dni poza krajem!) spozieramy na łydusie jak arbuzy wystające z białych cud-skarpet ginących w markowych adidaskach, a wyżej arbuzów wzrok napotyka barbakany kolanek, wyżej występują pudzian-udka, i wreszcie porciaki ni to ćwierć długie, ni ćwierć krótkie, w części górnej opinające coś na kształt rufy pancernika. To akurat intuicja podpowiada, jako że niczego nie widać spod frywolnie spływającej na to biało-czerwonej koszulki z napisem „Bulanda” przetłumaczonym na polski. Z braku karku (zużytego prawdopodobnie na potrzeby grill-culture), całość wieńczy niezmącona refleksją facjata, będąca elementem czaszki zdolnej wybić nowe wyjście z jaskini. Obrazu dopełnia fryzura z gatunku nienarzucających się, łatwych do wykonania dla każdego, kto w szkole za karę choć raz wiórkował parkiet. Obraz znajomy ten. Jedyne, co zaskakuje, bo zaskakiwać przecież musi, to fakt zwisania klondajkowego łańcucha z szyi, której przecież nie ma. To z czego on zwisa, skoro nie ma z czego? Pisać trzeba do Cooperfielda. Petera a nie Dawida. Ale potem: osem minŭt mija – wchodzimy.

     Na powitanie zimnica i taśma z prelekcją o jaskini. Wykład okazuje się dokładnie taki, jaki być powinien: słuchacz nie jest torturowany wiedzą, która za pięć minut mu spod czapki wyparuje, ale jednak się dowiaduje sporo. Wartość dodana występuje tu pod postacią kilku nie tyle buhajów, co milusio rozbrykanych byczków językowych w rodzaju „wejście do jaskini znajduje się na 740 metrów nadmorskiej wysokości”. Niestety – pani występująca z taśmy jest brutalna i totalitarnie godzi w prawa obywatelskie przytłaczającej części zwiedzających Polaków. Dwa razy bowiem przypomina, iż turysta, który nie zapłacił za możliwość fotografowania, czynić tego nie powinien. Jak to jednak oświadczył poeta Rymkiewicz „Musi to na Rusi (tu: niby Rusi Zakarpackiej?)” w domyśle pozostawiając „w Polsce jak kto chce”. Dokładnie tym właśnie idąc tropem, co najmniej połowa naszych pstrykających rodaków daje odpór słowackiemu fiskusowi. Przyciąga to uwagę przewodnika, który dziwnie nieśmiało zwraca uwagę na niestosowność oszczędnościowych poczynań. Efekt jest taki, że zganieni coraz bardziej przesuwają się na koniec pochodu i nadal robią swoje, analizując przy tym wrogie poczynania – „słowackiego gówniarza” – i tu przez litość koniec wystąpi cytatu. Cytować się też nie będzie (niezbyt licznych) napisów na ścianach. I o nie tylko z braku znajomości narzeczy słowackich, madziarskich i niemieckich, ale z podziwu, że pierwsze z nich pojawiły się już w XVIII wieku. A dzisiejsze bazgroły? Też za parę wieków występować będą w roli zabytków… literatury?!

     Poza zabytkowymi „grafitti” w L’adovej występują i inne obiekty warte zawieszenia na nich oka, a to stalagmity, stalaktyty, piękne wytwory wyobraźni matki natury spreparowane z lodu, intrygujących kształtów nacieki i przebarwienia, z których jedno – jak objaśnia występujący przed nami przewodnik – to Batman. Rzut oka – hm, ma chłop rację. Autor batmanowej ikonki musiał tu kiedyś być.

     Trzeba przyznać, że niektóre z walorów jaskini łatwo daje się przeoczyć, a to z dwóch powodów: po pierwsze przewodnik (kornak?) pilnuje, by spozierający na boki peleton zbytnio się nie rozciągał, przez co tempo zwiedzania iście jest amerykańskie. Po wtóre zaś przed każdym ciekawym obiektem ustawia się grupa rodaków i się pstryka. Wprawdzie arbuzy, karki i fioki dokładnie wszystko zasłaniają, ale zawsze potem można cioci Zuzi pokazać z komentarzem: Rychu w jaskini, Gośka występująca przed stalagmitem czy jakoś tak. To w Jaskini Lodowej. W Demianowskiej Jaskini Wolności zapewne nie inaczej i tym właśnie się kierując, a słysząc iż rodacy tam właśnie zmierzają – niżej podpisany wraz z kompanią trwożnie rezygnuje (tym razem) z odwiedzenia pozostałych podziemnych atrakcji tej części Słowacji, z obawy przed kolejnymi nakazami narodowościowego zwiedzania.

W jaskini dopada człowieka reumatyzm… /fot.Anna Kolasińska/

     Podjęta decyzja jest wielce bolesna. Prawie tak jak reumatyzm, którego w Lodowej nietrudno się nabawić i potem stawy człowiek ma poskręcane, a co za tym idzie resztę ciała. W przewodnikach o tym głucho, ale faktu tego ukryć nie sposób. Dowodnie o tym zaświadczają występujące obok fotografie ukazujące „zrezygnowanych” z Jaskini Wolności turystów, powyginanych bólem w ekstatycznych wygibasach – zaraz po wyjściu na powierzchnię. Czytelników uspokoić wypada, że widoczne na fotografiach osoby nie zostały odwiezione do psychiatryckiej nemocnice, a spokojnie donordciwalkingowały do samochodu, by następnie (słuchając, co logiczne, arii z włoskich oper) udać się do

Lewoczy

która ich w najmniejszym nawet stopniu nie rozczarowała. A mogła, skoro taka urokliwa? Nie mogła i nie rozczarowała. Nie za mała, za wielka również nie. Ot, w sam raz taka. Levoča leży sobie (z uwagi na jej błogo-senną atmosferę – określenie „leży” jest nader akuratne) w Dolnie Hornadzkiej. Leży sobie i odpoczywa, co warto by było zaordynować wielu miasteczkom środkowowschodniej Europy z uwagi na ich burzliwą historię. Z Lewoczą też kiedyś było podobnie, jako że  występuje na bardzo ważnym ongiś szlaku handlowym, a dziś na samym koniuszku odgałęzienia linii kolejowej wiodącej z Koszyc i Preszowa do Popradu. Nie kursują tu „srebrne strzały” ministra Grabarczyka, więc zapewne da się tu koleją dotrzeć. Może i nawet – ho ho ho! – punktualnie.

      W 1998 r. z pewnością w inny sposób dotarli tu na polityczne szczytowanie prezydenci 11 państw Europy środkowej. W jaki? A kogo to obchodzi? W każdym razie pojawili się tutaj na chwilę (błogą zapewne) i tradycyjnie niczego konkretnego nie ustalili. Żaden znaczący ślad po nich nie został, jeśli nie liczyć występującej w pobliżu renesansowego ratusza „klatki hańby” – tutejszego pręgierza. Przewodniki uparcie twierdzą, iż nie dla prezydentów ją tu przygotowano, gdyż stoi w Levoczy już od 1600 r. Być może to prawda, podobnie jak i to, że choć Praha stąd mocno daleko, to jednak udało się tu kiedyś wystąpić husytom. Paląc słowackie (wówczas całkiem saskie) miasto, jednoznacznie dali niemieckiemu królowi Węgier (czyli władcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego) jednoznacznie do zrozumienia, iż w Czechach i na Morawach nie jest mile widziany. W odróżnieniu od mistrza Pawła z Lewoczy, którego mile widziano by zapewne wszędzie, ale on wolał występować w Lewoczy. I to właśnie tutaj dłutem swym wyrzeźbił miasteczku stosowne miejsce na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Pytanie tylko, czyje to było dłuto? Dobrze, dobrze – mistrza Pawła, rzecz jasna. Ale jakiej on był nacji? Pewnie by się zdziwił, gdyby wiedział, że – w zależności od punktu narodowego siedzenia – na imię mu Pavol (z Levoče), (Lőcsei) Pál ewentualnie Paul (von Leutschau). Żeby było weselej, u nas się twierdzi, że artysta prawdopodobnie należał do krakowskiego cechu rzeźbiarzy, niewykluczone więc, że uczniem był naszego Wita Stwosza. Istnieje (wg niektórych) możliwość, że mistrz Paweł był rodakiem mistrza Wita. No… No… A mistrz Wit to przecież rodak Kopernika, czyli mistrz Paweł był… No, nasz był jak diabli… Rechot nie pozwala mi zakończyć wątku. Basta!

Lewoczańska uliczka z widokiem na sanktuarium /fot. Anna Kolasińska/

Na wszelki wypadek ucieknę do przodu zauważając, iż Paweł z Lewoczy twórcą jest pięknego, najwyższego gotyckiego ołtarza Europy, który podziwiać można za niewielkie pieniądze i w lewoczańskim kościele. Ołtarzowi niczego nie brakuje, mistrz Paweł spisał się na medal, ale i tak – naszym zdaniem – konkurencji z krakowskim arcydziełem Stwosza nie wytrzymuje.

     Do pracy mistrz Paweł daleko nie miał, jako że kamienica, w której mistrz mieszkał, stoi od kościoła o kroków kilkadziesiąt zaledwie. Mijając ją, łatwo się potknąć i wywrócić, jako że zamiast pod nogi patrzeć, pożera się wzrokiem występujący tu renesansowy ratusz. Jeśli jednak człowiek zająca nie złapie, może za chwilę z głównego placu zejść, skręcając w uliczki, przy których remontują sobie Słowacy piękne kamieniczki przebogatych kiedyś lewoczańskich kupców. Przy okazji nie zapominają o maleńkich domkach plebsu, które nie mniejszą stanowią dla zwiedzającego atrakcję. Po remoncie może nawet większą?  Na tyle dużą wszakże, że jest oczywiste, iż ominięcie Lewoczy podczas słowackiej peregrynacji zdaje się być zbrodnią, która tylko przez przeoczenie nie jest przez tutejsze sądy karana. A szkoda – klatka hańby nie byłaby jedynie zabytkiem lecz także budynkiem użyteczności publicznej. W każdym chyba europejskim mieście ze skrawkiem starówki w przeróżne dyby turyści się zakuwają i jeszcze płacą oprawcom. Tu by było można serio i darmo – warto rzecz przemyśleć.

Lewoczańska uliczka /fot. Anna Kolasińska/

 

Z myśleniem bez odpowiedniego wykształcenia bywa różnie, lepiej się zabezpieczyć. Tym zapewne się kierując, lewoczanie od wieków mają słynne liceum. Szkoła ta zapisała się w dziejach Słowaków złotymi zgłoskami i to nie tylko wykształceniem wielu znakomitych później postaci. To w tych murach po raz pierwszy wykonano pieśń Nad Tatrou sa blýska”, która jest dziś hymnem słowackiej republiki. Słuchającym go Polakom, nawet gdy mają po raz pierwszy ku temu okazję, zdaje się dziwnie znajomy. Niewiele mniej niż stary hymn Jugosławii, kraju równie górzystego, w którym jednak górale kapeluszy nie noszą. Na Słowacji owszem. Noszą, a czasem nimi rzucają i właśnie o rzut góralskim kapeluszem od Levoczy występuje

Spiski Podhradok

który, jak sama nazwa wskazuje, leży u stóp figurującego na liście UNESCO całkiem nieźle zachowanego średniowiecznego Spiskiego Zamku. Jednego z wielu, jakie występują na Słowacji może nie co krok, ale niewiele rzadziej. Kiedy się na fortecę spogląda, występując u jej podnóża, uświadomić sobie można, że w czasach, gdy nie była zabytkiem, a ośrodkiem władzy – wcale tak pięknie nie wyglądały te mury. Nie to, że gorzej się prezentowały, ale patrzący z dołu (społecznego również) innymi uczuciami pewnie był miotany, niż dzisiejszy turysta. Wtedy się tu na wycieczkę nie przyjeżdżało: człek mozolnie występował w swej chatce na podhradku i wydajnie się pocił, by Pan na Zamku rósł w siłę, a jego drużynie żyło się dostatniej, albo też wychodził z nerw i bunt podnosił. Tylko gdzie sens w krnąbrności, skoro zamek tak potężny? Co tu marzyć o zdobywaniu, rabowaniu, paleniu i gwałceniu – co w zawodzie buntownika jest przecież najlepsze? Nawet dziś podchodzącemu do fortecy bez żadnych rewolucyjnych zamiarów, towarzyszy jedynie rzężenie w płucach. A kiedy się już pod samym murem stanie (bełty nie śmigają, ni roztopiony ołów, ni wrząca smoła na głowę nie ciurczą!)…

Patrząc z podhradka... /fot. Anna Kolasińska/

 

Kiedy się tak stanie, to niektóre sceny z „Monty Pythoona i Świętego Graala” musza przestać śmieszyć. Gdy na murach występują złośliwi Francuzi, a na dole bezsilni biedacy – robi się ponuro. Tym bardziej, że królik trojański z reguły szali na naszą korzyść nie przeważa. Jeśli pomyśleć, że jest się w szturmowaniu absolutnym i wygłodzonym amatorem, pomiędzy blankami zaś krztuszą się ze śmiechu syci i opici profesjonaliści napinający kusze – pańszczyzna niezbywalnym „prawem” kmiecia. I szlus. No i głowa pęka, kiedy sobie człowiek przypomina, że raczej z czworaków a nie z dworku pochodzi. Lepiej wziąć nogi za pas. I prosto, potem trochę w lewo, na południe – do

Bańskiej Bystrzycy

do której wprawdzie daleko, ale jako że występuje tam swoisty klimat, zwany przez innych atmosferą, warto nieco się pomęczyć, tym bardziej, że widoki po drodze tak piękne, że się nawet o zagrożeniu autostradowymi wydrami zapomina (patrz Studnička pierwsza).

     W Bańskiej, podobnie jak w Levoczy, występuje mrowie zabytkowej i pięknie odrestaurowanej architektury. Podobnie, ale dużo więcej. Wyliczanka mijałaby się z celem, jako że koniec listy sytuowałby się gdzieś za horyzontem.

Rzut beretem od rybku /fot. Anna Kolasińska/

Co ciekawe, nawet stojąc na środku spadzistego (no, w końcu to jednak Słowacja) rynku ten horyzont widać. Ściślej występujące na nim góry, nie widać natomiast klocków z wielkiej płyty, które gdzieś nikną w dolinie pomiędzy starym centrum a górami. Trzeba powiedzieć, że pomysłowi ci Słowacy… A gdyby tak we Wrocławiu pogłębić okolice starówki i schować w sztucznych dolinach te nasze Nowe Dwory, Popowice i inne szkaradzieństwa? Każdemu wolno marzyć, a skoro drepcze bańsko-bystrzyckimi chodnikami – jest w pełni usprawiedliwiony.

W drodze na rynek /fot. Anna Kolasińska/

  W Bańskiej poza zabytkami głównie występuje spokój (nawet w niedzielę) i chyba nieco spowolnione tempo życia. Nikt tu (a przynajmniej łatwo coś wręcz przeciwnego przeoczyć) się specjalnie nie śpieszy. Stajemy na końcu opadającej w dół brukowanej uliczki, kadr jak marzenie, ale idzie facet. Człapie powoli. Z namaszczeniem nosi z samochodu do nieodległej knajpki skrzynki z piwem. Z kadru wyłazi, no to czekamy, aż wróci. A on przystaje za naszymi plecami, skrzynkę trzyma na brzuchu i – prosím, prosím, ja mám čas. I jak mu wytłumaczyć, że my też czekamy, aż jemu się śpieszyć zacznie? Nie sposób. Idzie nareszcie, więc trzaskamy. I też idziemy.

     Snujemy się z wolna uliczkami starego i nowszego miasta, zaglądając w przeróżne zakamarki. Ludzi mało, pogoda piękna, spokój, cisza, nic się nie dzieje. Aż się chce przede wszystkim chodzić na ulice słowackie. Motocykli z podniesionym kółkiem nie uświadczysz, nikt też mordy nie rozdziera – dopiero o zmroku nadziewamy się na podpitego łysego jełopa występującego z wuwuzelą, któremu niesamowitą frajdę sprawia pieprzenie tego wszystkiego. Wcześniej przez całe popołudnie i wieczór nic podobnego nie występuje.

... /fot. Anna Kolasińska/

     Występuje natomiast Oliverek – czteroletni Słowak mający równie cierpliwych jak on rodziców. Nie wiem, ile setek ujęć trzeba mu strzelić, by wreszcie spuścił ze stoickiego tonu, by rodzice odpędzili nachalnych fotografów.  By do tego nie doszło, snujemy się z powrotem na rynek, mijając a to divadlo, a to budynek, w którym pod koniec II wojny zainstalowały się władze słowackiego powstania, a to pięknie odnowiony pałac, który – o zgrozo! – okazuje się być państwowym szpitalem.

Stoik Oliverek wraz z rodzicami /fot. Anna Kolasińska/

Kiszki słowackiego marsza grają, pomagając nam wrócić na rynek. Z braku „Studniček” cumujemy w quasi-włoskiej przystani, gdzie nawet smacznie, a i widok się rozpościera cudny.

Jesień latem /fot. Anna Kolasińska/

Co rusz widelce wypadają z rąk chwytających aparaty. A jest co fotografować – siedzimy na wprost Urzędu stanu cywilnego, gdzie ślub bierze słynny serbski tenisista Novak Djoković. Albo ktoś do niego podobny, kopii się o to kruszyć nie będzie.

/fot. Anna Kolasińska/

     Im godzina późniejsza, tym więcej na rynku występuje ludzi. Przeważają Słowacy, ale nie brak też i postaci z Dzikiego Zachodu. Ciekawe, że na wschodzie leżąca Słowacja, zachodem będąca głownie dla Ukraińców, ewentualnie Rumunów, aż tak bardzo obfituje w kowbojów i Indian. Z Czech napłynęli czy wyewoluowali z tatrzańskich zbójników?

     Usiłując rozwikłać tę oto zagadkę, patrzymy, co robią. Ustawiają foliowy strumień, w którym można sobie wypłukać nieco złota. Reflektują głównie dzieci, co nie dziwi, jako że cała impreza jest dla nich. Dorośli zadowoleni, że mają usmarkane alibi, też zajmują krzesełka tuż pod sceną, z której płyną dźwięki obu gatunków muzyki: country i western. Czy Korneliusz Pacuda omdlałby z radości słysząc to, co my, czy też skoczyłoby mu ciśnienie – nie staramy się dociec, nie będąc koneserami żadnego z obu gatunków. Słuchamy ale i patrzymy, no bo też jest na co. Oj, jest. Samym światłem i dźwiękiem człowiek nie żyje, niezbędny jest ruch sceniczny. Więc i występuje.

     Granatowi jankesi strzelają do szarych wojaków z Wirginii, potem czas przychodzi na Pocahontas mówiącą z idealnym słowackim akcentem, co dowodzi, że tutejsi prędzej przybyli do Ameryki, niż nasi opanowali chicagowskie Jackowo. Niektóre maluchy boją się wystrzałów i wściekli rodzice tracą przez to piękny występ, musząc się wraz z nimi ewakuować w spokojniejsze miejsce. Gdyby wiedzieli, że pojawi się Kati – spraliby gówniarzy na kwaśne jabłka. Ale nie wiedzą.

     Występ Pocahontas przechodzi bez większego echa (przynajmniej wśród maluchów), na szczęście napięcie rośnie, jako że artystom pomysłów nie brakuje. Pojawia się, ku radości dzieci, klasycznie w trupa zalany Meksykanin w sombrero, ponczo oraz brudnych gatkach. Ale to dopiero początek. Łzy wzruszenia napływają mi do oczu, kiedy dostrzegam długowłosego mężczyznę w czymś, co z westernowej mody od dziecka mnie fascynuje. Mowa o kalesonowym wdzianku od szyi po kostki (zwanym dalej – kalesoniturem). Z frapującą klapką występującą na zadku, ech… I ta czerwień! Cudo! Szczególnie, że występująca w zestawie z butami, przy których podzwaniają ostrogi. Odkąd, dzieckiem będąc, pierwszy odcinek „Bonanzy” zobaczyłem, wciąż marzę o pasie z rewolwerami, kowbojskim kapeluszu i butach z ostrogami. Gwiazda szeryfa jest mi obojętna – każdą ich ilość wymieniłbym na kalesonitur. Nic więc dziwnego, że gdy patrzę na słowackich artystów łza wzruszenia mi w oku występuje. A może to jednak wina „Kamzika”? Jakież to ma znaczenie. Niestety, tłum jest taki, że ciężko się ku czerwonemu kalesoniturowi dopchać (może i lepiej, bo a nuż by chciał go skraść?) a wzruszenie tak silne, że zdjęcia mi nieco nie wychodzą. Nie szkodzi. W końcu wszystkie inne też robię beznadziejnie.

     Właścicielem czerwonego kalesonituru okazuje się niejaki Maverick zlý. A skoro jest zlý, to nie dziwota, że ide do bordelu, gdzie bezczelnie liczy na bezplatné služby (usługi za darmo). Na szczęście interweniuje dobry szeryf i złoczyńcę aresztuje – w sumie, psiakrew, za nic. Niczego on przecie jeszcze nie uczynił, bo takich burdeli, gdzie coś można zdziałać bezplatno, to nawet na scenie w Bańskiej nie ma. Aresztowany jeno za przestępczy zamiar, „nazajutrz” Maverick próbuje znowu. W sumie, to on by wcale nie próbował, gdyby nie prowokacja kobiety. Jak zwykle, panie, jak zwykle! W pełni kontrolowanej prowokacji dokonuje – orkiestra country and western: tusz!, a narrator ryczy do mikrofonu – Damy a pani, hazeny deti – Naše provokatívna Kati!

 

Zły Maverick wraz ze swym utrapieniem /nieudolnie fot. J. Kolasiński/

Jaka szkoda, że nie da się w piśmie zacytować owacji, jaką ją nagradzają widzowie płci wszelkich i bez względu na wiek. Zdaje się, że najgłośniej wiwatują mężczyźni w wieku mocno popoborowym. I słusznie: Kati je vel’mi provokatívna w dezabilu z epoki. Roznegliżowana femme fatale z saloonu. Jej miny, jej pozy, jej proseksualna napaść na Mavericka wzbudza entuzjazm zgromadzonych, przechodząc ich najśmielsze oczekiwania. Nieszczęsny mężczyzna atakowany jest a to biodrem, a to biustem, a to znów „smagany pejczem warkocza”. W końcu ulega, ale na czym dokładnie to polega – nie widać. Oboje znikają za sceną i tylko narrator „jasno daje do zrozumienia”, że coś tam się dzieje. Wracają szczęśliwi, objęci – publiczność szczytuje, niektóre z oklasków noszą niejakie znamiona zazdrości.

Niestety, jak bardzo pracownica saloonu by nie była provokatívna, to jednak bywa naiwna. Dopiero teraz okazuje się, że Maverick zlý płatnej miłości nie uznaje, woli tę czystą, niewinną. Kati nie wytrzymuje i przechodzi do ataku. Już mowy nie ma o bioderkowych sygnałach prokopulacyjnych, biustowych aluzjach. Biedna, wykorzystana za darmo (sic!) kobieta przechodzi do smagania Mavericka. Jednak już nie warkoczem, a za pomocą pięści, które z reguły bez pudła trafiają. Publiczność szaleje, kiedy Maverickowi nie udaje się próba ucieczki, jako że provokatívna Kati wskakuje mu na plecy, a on tak obciążony usiłuje galopować pomiędzy krzesełkami zasiedlonymi przez rozbawione Bańsko-Bystrzyckie dzieciątka oraz równie rozweselonych ich rodziców… Przepełnieni oburzeniem na upadek obyczajów na południe od Tatr – wycofujemy się.

Skandal obyczajowo-artystyczny w samym centrum Bańskiej Bystrzycy /fot. nieudolnie J. Kolasiński/

 

Z uwagi na karygodną i provokatívnou nečinnost’ tutejszej policji obyczajowej która zagrożenia dla moralności najmłodszego pokolenia z pasją ignoruje, a także z powodu zapadającego zmroku, ruszamy w drogę powrotną. I jest to pierwszy i jedyny wieczór, którego nie spędzamy w „Trzech Studniczkach”. Wracamy zbyt późno, ale nadrabiamy zaległości w dniach kolejnych, o czym mowa w szczegółach w odcinku następnym (netkultura nr 10).

Jarosław Kolasiński


Tags:

2 komentarze

Zostaw odpowiedź