Wywiad Netkultury: Paweł Czado – O śląskim Buenos i blogowych zdumieniach

15 listopada 2011 19:0013 komentarzy

Paweł Czado (ur. 1972) – dziennikarz, bloger, od 2001 szef działu sportowego katowickiej GW. Autor i współautor siedmiu książek o tematyce piłkarskiej. Współautor głośnego cyklu tekstów o korupcji w polskim futbolu, za które był nominowany do Grand Press w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne oraz do nagrody im. Woyciechowskiego (2005).

 

 

 

 

 

 

 

O śląskim Buenos i blogowych zdumieniach

 z Pawłem Czado dla Netkultury.pl rozmawia z-m-p


Z-M-P: Dlaczego ty nie jesteś gwiazdą?

Paweł Czado: Zaskakujesz mnie. A dlaczego miałbym być gwiazdą? W jakim kontekście?

Z-M-P: Hmmm… Moim – i nie tylko moim – zdaniem, gdy ludzie zaczynają wymieniać polskich dziennikarzy sportowych, nazwisko Paweł Czado powinno być najniżej na piątym miejscu. A rzadko kiedy bywa. Dlaczego?

PC: Wiesz, z jednej strony jestem dość skromny, z drugiej znam swoją wartość. Jestem zadowolony z tego, co robię. Pewnie po części wynika to z tego, że zajmuję się raczej niszowymi tematami…

Z-M-P: Zaraz, jakimi niszowymi tematami? Zajmujesz się futbolem. W trzymilionowej konurbacji, gdzie jest fafnaście klubów piłkarskich. Nisza jak się patrzy.

PC: No dobrze. Może więc chodzi o to, że ja – choć to oklepane – lubię to, co robię. Ja tak naprawdę nie pracuję. Życie prywatne miesza mi się z pracą. Mam ochotę pisać rano – piszę rano. Mam ochotę wieczorem – piszę wieczorem. Mam ochotę się z kimś spotkać, to się spotykam. Jedyne, co mnie jakoś tam trzyma, to gazetowy deadline. Przy czym deadline’y mamy o pierwszej w nocy. Pozwala mi to na organizowanie swojej pracy z dużą dozą dowolności i mocno wpływa na komfort.

Z-M-P: W porządku. A wracając do niszowości – jakkolwiek ta nisza jest faktycznie ogromna, nie korciło cię nigdy, żeby wyjść z tym, co robisz, poza Śląsk?

PC: Wydaje mi się, że już wychodzę poza Śląsk. Dzieje się tak dzięki mojemu blogowi. Wcześniej nie miałem takich możliwości. Pisałem dużo tekstów, które ukazywały się tutaj, na Śląsku, a od czasu do czasu wychodziło coś w dużej Gazecie. Z reguły były to reportaże. Zauważyli w Gazecie, że mam do nich smykałkę. W ogóle od tego się zaczęło. Byłem nawet na trzymiesięcznym stażu w dziale reportażu w Gazecie Wyborczej. Wtedy, gdy był on naprawdę mocny, prowadziła go Małgorzata Szejnert. Dużo się tam nauczyłem od strony technicznej. Przy czym pisałem tam reportaże nie-sportowe, a to mnie nigdy przesadnie nie interesowało. Zawsze, tak naprawdę, chodziło o sport, to nim chciałem się zajmować. Mam to szczęście, że mogę to robić. Próbowano mnie kiedyś przerobić na dziennikarza policyjnego, wyciągnąć mnie ze sportu, ale odmówiłem natychmiast. W końcu dano mi spokój.

Z-M-P: Długo to już trwa?

PC: Ja, proszę pana, jestem w Gazecie od dziewięćdziesiątego trzeciego roku. Zaczynałem mając dwadzieścia jeden lat. Po pierwszym, czy drugim roku studiów przyszedłem i spytałem… Choć nie, nie tak. Ja najpierw byłem w radiu. Top się to radio nazywało. Jego szefem był młody, obiecujący dziennikarz nazwiskiem Kamil Durczok. Rządził tym radiem. Miał dwadzieścia parę lat, ale już było widać, że to wielka gwiazda. Co prawda nie miałem z nim kontaktu, bo on się zajmował ważnymi sprawami, a ja od początku chciałem do tego sportu. Tam potrafiły wychodzić tragiczne rzeczy. Powiedzmy wiadomości sportowe miały trwać trzy minuty, a mnie wysłali na jakiś mecz hokejowy do Spodka. Byłem kompletnym amatorem, bez żadnego pojęcia o czymś takim, jak ramówka. Totalnie nieskładnie zacząłem o tym meczu opowiadać. I po dziewięciu minutach sami mnie wyłączyli. Rozumiesz, dziękujemy panu, buch i koniec.
Będąc jako radiowiec na jakimś meczu spotkałem się z jednym z ówczesnych dziennikarzy sportowych Gazety. Porozmawialiśmy trochę, zapytał, czy nie chciałbym spróbować, odpowiedziałem, że chętnie przyjdę. To był właśnie dziewięćdziesiąty trzeci rok. Bezpośrednio po studiach dostałem stały etat i zostałem pełnoprawnym dziennikarzem sportowym. To był fajny okres. W zasadzie cały czas pisałem. Teraz, od dwutysięcznego pierwszego roku, jestem szefem naszego działu sportowego. Obowiązki redakcyjne są nieco inne od dziennikarskich. Z początku trochę mnie to dusiło, brakowało mi pisania. Dlatego uważam, że świetnym pomysłem jest blog. Zawsze lubiłem pisać, zawsze uważałem, że potrafię dotrzeć do ciekawych tematów. Dzięki blogowi mogę się po prostu wyżyć.

Z-M-P: No dobrze. A wspominałeś kiedyś, że byłeś związany ze szkołą…

PC: Jestem po studiach historycznych. Po historii można być albo archiwistą, albo nauczycielem. Ja akurat byłem na kierunku nauczycielskim. Po studiach poszedłem spróbować jak to jest w szkole, ale w zasadzie od początku wiedziałem, że to nie dla mnie.
Zresztą, to były tylko praktyki. To moje dziennikarstwo już się rozwijało i wiedziałem, że w szkole długo miejsca nie zagrzeję. Dodatkowo w pewnym momencie usłyszałem, że aby być dziennikarzem, muszę mieć ukończone studia dziennikarskie. Rozpocząłem więc drugi kierunek, ale po roku to rzuciłem. To naprawdę nie jest nikomu do niczego potrzebne.

Z-M-P: Ale uważasz, że nie jest to potrzebne formalnie, bo nie musisz mieć papierka, żeby pracować, czy praktycznie, bo nic Ci nie daje?

PC: To, co teraz powiem, może nie zostać zbyt dobrze odebrane, ale uważam, że lepiej dla dziennikarza, gdy nie ma wykształcenia dziennikarskiego. Sądzę, że tego fachu możesz nauczyć się tylko i wyłącznie w praktyce. Jeśli masz szczęście i trafisz na redaktora, który się tobą zajmie, będzie poprawiał ci teksty i generalnie prowadził za rękę, studia dziennikarskie nie są ci do niczego potrzebne. Ja takie szczęście miałem. Jeśli go nie masz, to studia ci go na pewno nie zastąpią. Wielu dziennikarzy, których znam, kończyło na przykład biologię, albo jakieś studia techniczne i świetnie sobie dają radę. Zawód inny, niż dziennikarstwo, pozwala jakby lepiej ogarnąć świat, lepiej się w niego wgryźć. Daje jakiś punkt zaczepienia, którego nie dają studia dziennikarskie. Żeby to ująć delikatnie, dziennikarz przychodzący do pracy po przygotowaniu teoretycznym nie ma żadnej przewagi nad kimś, kto tego przygotowania nie posiada.

Z-M-P: Wciąż trzymając się tematów dziennikarskich – co z kwestią „papier umiera”?

PC: Umiera. Sądzę, że nakład gazet raczej nie spadnie do zera, będą jakieś tam pojedyncze egzemplarze drukowane i składowane w bibliotekach, zresztą, tak już się chyba dzieje z tymi najstarszymi tytułami. Ja jestem człowiekiem gazet. Lubię je, kolekcjonuję, moszczę nimi swój pokój. I na zawsze pozostanę czytelnikiem gazet. Albo do śmierci ich, albo mojej. Ale patrząc realnie, uważam, że niestety wszystko przenosi się do sieci.

Z-M-P: Ale dlaczego „niestety”? Sam mówisz, że blog dał ci szansę wyjścia poza pewne ramy.

PC: Blog to tylko część całości. Uważam, że będąc czytelnikiem gazet jestem czytelnikiem bardziej uważnym. A przez to stać mnie na jakąś głębszą refleksję. Ludzie w internecie tylko ślizgają się po wierzchu. W jednym oknie czytają wiadomości, w innym oglądają film, odpisują coś na komunikatorze… Tymczasem z gazetą jest inaczej – kawka, cisza, spokój. Gazetę mogę też odłożyć. Na dzień, tydzień. A potem do niej wrócić. W sieci nie jest to takie proste. Wchodzisz na jakiś portal informacyjny, wychodzisz, wracasz, a on już jest inny.

Z-M-P: To skoro już jesteśmy przy sieci – jesteś jednym z bardzo nielicznych zawodowych blogerów, którzy rozmawiają ze swoimi czytelnikami. Dlaczego?

PC: Mogę mówić tylko za siebie. Ja lubię rozmawiać. Lubię kontakt z ludźmi i po prostu rozmawiam z nimi. Jak ktoś mnie zainteresuje, zdenerwuje, wywoła u mnie jakąkolwiek reakcję, to staram się dyskutować. Jestem nieuporządkowany i dosyć niechlujny, więc czasem dopiero poniewczasie okazuje się, że ktoś coś mi odpisał, a ja odpowiadam na przykład po pięciu dniach. Ale staram się jednak utrzymywać ten kontakt. Zawsze mogę się czegoś dowiedzieć, czymś zdumieć. Lubię się zdumiewać. Mogę się czasem pokłócić. To też jest fajne. Jestem kontaktowy, towarzyski i to lubię. Po prostu.
Mało tego. Uważam, że często to, co dzieje się pod wpisem na blogu, jest znacznie ciekawsze, niż sam wpis. Podoba mi się, gdy czytelnicy, nie zważając na mnie, wchodzą w interakcje ze sobą nawzajem.

Z-M-P: No dobrze, a czy w związku niejako z rozwojem mediów elektronicznych nie masz przeczucia, że w pewnym momencie stracisz pracę?

PC: Nie wydaje mi się. To znaczy ja może i stracę, ale jeśli mówimy o dziennikarstwie jako takim, że ono straci sens – nie. Dziennikarstwo obywatelskie nie jest w stanie całkowicie wyrzucić tego prawdziwego dziennikarstwa. Bo będzie nieprofesjonalne. Część ludzi nie będzie chciała czytać dziennikarstwa obywatelskiego z jakichś tam powodów. W sieci mogą pisać wszyscy. I są całkiem zdolni dziennikarze-amatorzy, ale są też całkowicie nieudaczni. Natomiast dziennikarstwo profesjonalne gwarantuje jakiś tam poziom, do którego można się odnieść.

Z-M-P: Schodząc bliżej boiska – zgodzisz się z opinią, że tutaj (rozmawialiśmy w Katowicach – przyp. z-m-p) jest polskie Buenos? Analogie w końcu nasuwają się same: Boca-River – Górnik-Ruch, Polonia-Szombierki – San Lorenzo-Huracan, można tego jeszcze znaleźć sporo…

PC: Cóż, chciałbym, żeby tak było (tu śmiech, chyba trochę rozmarzony). Tak naprawdę, aby odpowiedzieć na to pytanie, musiałbym być w Buenos, a jeszcze nie byłem. Ale i tak uważam, że mam masę niezasłużonego szczęścia mogąc być dziennikarzem sportowym zainteresowanym piłką nożną właśnie tutaj. Bo tu, biorąc pod uwagę Polskę, jest najciekawiej. Jest tyle splątanych ze sobą gałęzi, połączeń, co chwila jest jakiś ciekawy mecz. Gdzie indziej tego nie znajdziesz. W Warszawie masz dwa kluby, a w zasadzie obecnie półtora. W Krakowie dwa w porywach do trzech, Wrocław to w zasadzie monokultura… Nigdzie indziej nie da się połączyć zainteresowania historią i teraźniejszością i tak tego spleść, jak tutaj. Fenomenem jest też to, że praktycznie w ciągu każdej dekady wyskakuje ktoś zupełnie nowy. Pojawia się znikąd. To Odra Wodzisław. To Sokół Tychy, co może akurat nie za fajne było, ale był, grał. Teraz wraca Rybnik, choć to w sumie nie ten sam, co w latach siedemdziesiątych. Woda w kotle wciąż się podgrzewa i co i rusz jakiś nowy bąbelek wyskoczy. Oczywiście, te główne bąble pozostają, a ich rywalizacja też jest pasjonująca.
Nie rozumiem tylko tego, nawet trochę mnie to śmieszy, że można żyć jednym klubem, a nienawidzić innego. Nienawidzić w takim sensie, jaki niestety coraz częściej się tutaj spotyka. Tak, żeby drugiego człowieka wgnieść w ziemię. Podoba mi się raczej taki model, że OK., jestem za swoim klubem, całym swoim życiem, ale antagonizmy ograniczają się do przekomarzanek. Tymczasem okołopiłkarskie zacietrzewienie na Śląsku mnie przeraża.

Z-M-P: Trzymając się niejako tego tematu, jak Ty się zapatrujesz na realność przedsięwzięć pod hasłem SV Silesia?(prób – póki co, czysto teoretycznych – połączenia górnośląskich klubów w jeden, który miałby większe szanse w rywalizacji z ekipami „z Polski” – przyp. z-m-p)?

PC: Niemożliwe. To się nie uda. Ja jestem zwolennikiem tej różnorodności. Nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek z tych kibiców, którzy mają tu swój mały heimat, miał się w imię jakiejś wyimaginowanej idei dobra śląskiej piłki godzić na rezygnację z tego, co ma dotychczas. Tym bardziej, że największe „bąble” od razu chciałyby to zawłaszczyć. OK., ale nazywajmy się Ruch. OK., ale nazywajmy się Górnik. Także nie, to nie przejdzie.

Z-M-P: A na poziomie wyłącznie kibicowskim? Kilka lat temu pojawiła się idea Śląskiej Sztamy…

PC: Tutaj akurat nie mam zbyt wielu źródeł, nie utrzymuję kontaktów z ludźmi, którzy mogliby mi opowiedzieć o szczegółowych ustaleniach. Wiem tylko tyle, że pomiędzy bojówkami śląskich klubów zawiązane zostało coś na zasadzie paktu o nieagresji, o nie używaniu ciężkiego sprzętu podczas bijatyk.

Z-M-P: W porządku, wróćmy na boisko. Sam Górnik i sam Ruch to dwadzieścia osiem tytułów mistrzowskich. Jak oceniasz szanse na to, że w bliżej przewidywalnej przyszłości będą następne?

PC: Przykre pytanie. I to w zasadzie jest odpowiedź.
Ja mam taką teorię, że kto pierwszy wskoczy do pociągu, ten wygra ze wszystkimi pozostałymi. Jest tu miejsce tylko dla jednego silnego klubu. Czy ta teoria się sprawdzi – nie wiem. Wiem natomiast, że Śląsk musi gonić także pod względem infrastrukturalnym. Teraz dopiero okazuje się, że ta infrastruktura, to nie jest tylko goły stadion. Ona ma przyciągać ludzi. To banał, ale… kto by przypuszczał, że na jakąś – z całym szacunkiem – Lechię Gdańsk przyjdzie trzydzieści siedem tysięcy osób?

Z-M-P: Wiesz, znam takich, co przypuszczali. I teraz pewnie jeszcze zrzędzą, że mało.

PC: Nie no, super. Ja mówię z perspektywy człowieka stąd. We mnie akurat Lechia nie budzi absolutnie żadnych emocji, ani dobrych, ani złych. Ale cieszę się, że mają fajny, nowy stadion. A że za konkurencję mają tylko Arkę Gdynia, to mogą iść do przodu. Na nowy stadion przychodzą ludzie, zostawiają pieniądze. To wszystko są banały. Ale te banały się sprawdzają. Dlatego tutaj kto pierwszy się zbuduje, może przyciągnąć stałą widownię na poziomie powiedzmy dwudziestu-trzydziestu tysięcy ludzi.
Z drugiej strony, zostając przy architekturze stadionowej, zachwyca mnie to, co zrobiła Cracovia. Nieduży, kameralny obiekt. Właściwie nie notuje tzw. pustych przelotów, a nawet pięć tysięcy ludzi może na nim zrobić fantastyczną atmosferę. Podobnie zresztą jest w Lubinie.

Z-M-P: Wracając na Śląsk – nie sądzisz, że ta teoria o pierwszym zgarniającym cały pociąg jest jednak trochę naciągana? Tutaj mieszka mnóstwo ludzi. Jeśli trzydzieści tysięcy przyjdzie na Górnik, dlaczego inne trzydzieści nie miałoby przyjść na Ruch, czy dwadzieścia pięć na GKS?

PC: Wiesz, trudno mi sobie, póki co, wyobrazić dwadzieścia pięć tysięcy ludzi na GKS-ie, bo nigdy w historii tego klubu… a, nie. Przepraszam. Na Barcelonie w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym były tłumy.

Z-M-P: Przyszły na Barcelonę?

PC: Nie. To jest ciekawe, bo my, kibice, których wówczas nie było jeszcze na świecie, postrzegamy Barcelonę przez pryzmat tego, jaka ona jest teraz. A wtedy był to po prostu jeden z wielu klubów. Ludzie nie grzali się na zasadzie „ja pierdykam, przyjeżdża Barcelona!” i nie sypali jak z rękawa nazwiskami zawodników. Ale wtedy były tłumy. Potem jeszcze, w osiemdziesiątym ósmym, dwadzieścia pięć tysięcy było na meczu z Glasgow Rangers. Tyle, że wtedy sporą część stanowili kibice Ruchu – rzecz obecnie nie do pomyślenia – którzy krzyczeli „Glasgow Rangers!” Poza tym, trzynaście-czternaście tysięcy na tym stadionie to maks.
Oczywiście, kibice GKS-u krzyczą „tak, budujmy na trzydzieści tysięcy, bo to przyszłościowe!” Ale moim zdaniem lepiej jest postawić mniejszy obiekt, choćby taki, jak ma Cracovia, przyjrzeć się dobrze, jak to tam wygląda. A potem ewentualnie, jeśli przyjdą jakieś większe mecze, dlaczego nie grać na Śląskim? Śląski przyjąłby i Ruch, i Gieksę. OK., rozumiem, Cicha – świątynia, Bukowa – świątynia. Ale niestety trzeba patrzeć realnie. Po co miasto Chorzów ma pakować gigantyczne miliony w budowę Cichej na, powiedzmy, czterdzieści tysięcy, skoro dosłownie rzut beretem obok będzie Śląski, który skończony będzie miał pięćdziesiąt dwa, czy trzy tysiące pojemności? Żeby pogodzić przeszłość z teraźniejszością, najlepiej byłoby, gdyby oba te kluby – bo one akurat mają najbliżej – grały swoje zwykłe mecze odpowiednio na Cichej i Bukowej, a te wielkie na Śląskim.

Z-M-P: A co z tymi kibicami Ruchu, którzy przyszli na „Gieksę” dopingować Rangersów? Uważasz to za naturalne? Czy też raczej podczas gier w europejskich pucharach lokalne animozje powinny zostawać w szafie?

PC: Szczerze powiedziawszy, nie widzę nic złego w wyrażaniu sprzeciwu wobec gry największego rywala. To może zaskakujące, przecież niech oni lepiej grają, bo wtedy punkty do rankingu i w ogóle. Ale ja mam ranking gdzieś. Dopóki niechęć wyrażana jest w cywilizowany sposób, nie widzę problemu.

Z-M-P: Na koniec chciałbym cię spytać o rzecz, która – jako człowieka pisującego od czasu do czasu o sporcie – mocno mnie nurtuje. Czy prawdą jest, że trzeba oddać kibicowski szalik w zamian za pierwszą akredytację na mecz?

PC: Nie. Ja zawsze zostanę kibicem. W ogóle współczuję ludziom, którzy kibicami nie są. Choćby dlatego, że kibic nie musi bać się starości. Zawsze przecież jest następny sezon. A z nim nowe oczekiwania, wyzwania. Nowe nadzieje.

 rozmawiał  z-m-p

 

Katowice, sierpień 2011

Tags:

13 komentarzy

  • Ale, że niby Ruch to River a Górnik Boca? Raczej na odwrót:)

  • a co za różnica? serio pytam bo nie kumam kontrowersji

    • Po pierwsze, kolorystycznie bardziej pasuje. Granat Boca do niebieskości Ruchu i biel River do bieli Górnika. Oczywiście, pozostają nieścisłości (na strojach ekipy z Chorzowa trudno szukać złota obecnego u Xeneizes, z kolei Milionerzy alergicznie reagują na błękit występujący po trosze w barwach KSG), ale to drobnostki.

      Po drugie, Górnik całkiem niedawno zleciał z ligi, co trudno było w głowie zmieścić. W zeszłym sezonie ten sam smutny los spotkał River.

      Wreszcie, kol. Hanys, jak mniemam, kibic Ruchu, wolałby się chyba utożsamiać z Boca. Rozumiem. Z dwojga złego też bym wolał:)

  • :))))))))))))))
    Tu wszyscy siedzą! Przy temacie niszowym 😉
    Wuef 4h/tydzień
    Plastyka 0,5h/tydzień

    A wywiad bardzo ciekawy, bardzo (nawet dla tych co najpierw czytają o Zenku)

    • Te 4h to i tak o drugie 4 za mało. Nie piszę tego jako kibic, a jako eksnauczyciel wspominający nastoletnie pulpety i nadmorskie drzewka przechadzające się po gimnazjalnych korytarzach. Poza tym, jak zamierzasz utrzymać pędzel, albo w ogóle dłuto na plastyce bez odpowiedniej zaprawy kondycyjnej? 😉

      Ja też najpierw pobiegłem do Zenka. Warto było.

  • jaki wywiadowany (i wywiadowca) taki wywiad;) Troszkę mi jeno hanysowości brakuje, ale widac red Czado napływowy jest;)) Żartowałem? raczej tak. Ciekawa rzecz z tym SV. To by miało być coś na kształt Athletico Bilbao? No ok, juz widzę, że nie wypali, ale chyba nie tylko z uwagi na obstrukcję ruchów górników itp. Generalnie Silesia Sport Verein (dobrze rozkodowałem?) to byłby skandal na miarę prowokacji gliwickiej.Zaraz by sie okazało, że hans chce sie oderac i już mają antypolska reprezentację. A jak wiadomo, że najlepsi patrioci sa u nas teraz na stadionach i najgrubsze maja pały, to ja bym chyba nie chciał, żeby mi SIlesia SV przyjeżdżała na lige do wrocławia, jako ze zbyt blisko mieszkam stadionu i nie mam pozwolenia na kałacha.
    😉 Ale to oczywiscie dygresja.
    ps.
    w kwestii Zenka – wyszła jedna bardzo ciekawa rzecz przy okazji, ale to sie jutro wypowiem pod tamtym tekstem.
    Dobrej nocy państwu zyczę.

    • Z Bilbao to chyba błędny trop. Znaczy SVS mógłby pewnie mieć jakichś goroli w składzie (byle nie za wielu;) Chodziło raczej o posklejanie wszystkich, a przynajmniej kilku klubów z GOP w jedną całość. Też uważam, że nierealne.

      Co do Hansa – bez obaw. Przecież i tak profilaktycznie zamknęliby im stadion;)

      Plastykę w ogólniaku miałem. Po co? Bóg raczy wiedzieć. I może pan dyrektor, ale od tamtego czasu pewnie już zapomniał. Bo to taka plastyka czysto podstawówkowa była. Rozumiesz: macie, dzieciaki, kredki, farby i co tam jeszcze. Dziś rysujemy/malujemy zimę. Albo konie. Albo jeszcze co innego. Dla kogoś, kto – tak jak ja – w kolejce po zdolności plastyczne stał na szarym koniuszku – udręka. Dla (nielicznej;) reszty – nuda, bo oni i tak sobie rysowali, malowali i w ogóle. Tak hobbystycznie.

      Mieliśmy też historię sztuki. I to w wymiarze 2h/tydzień przez bodaj dwa lata. Też udręka, po prowadzący te zajęcia przychodził na nie jak na roboty publiczne. Puszczał nam w obieg jakiś album, żebyśmy sobie pooglądali. Potem drugi, trzeci… A sam w tym czasie czytał gazety.

      Co trochę zabawne, najwięcej jeśli chodzi o sztuki plastyczne nauczyłem się na filologicznych studiach. Bo tam pani dr od metodyki pokazała nam, jak rysować schematycznie. I teraz potrafię, od biedy, naskrobać coś, co przypomina kota, konia, psa… Że musiałem przeżyć dwadzieścia dwa lata, żeby ktoś mnie tego nauczył? Ot, paradoksik systemu edukacji.

  • plastyki to ja miałem w ogólniaku zero przez 4 lata. Moje dzieci również. Co wiem z historii sztui, to jeno z podstawówki i z książek.

  • http://wielkapolonia.pl/forum/viewtopic.php?f=2&t=10152&start=1225

    Zachęcam do lektury wypowiedzi oburzonych przygłupów:)
    kibice Polonii oburzyli się że PAweł Czado stwierdził, że w Warszawie jest półtora klubu – nie rozumieją barany, co to honor i że Polonia tak naprawdę warszawskim klubem nie jest w połowie, bo prawdziwa spadła z ligi i grała beznadziejnie w drugiej, dopóki nie przyszedł dyzma z kasą, który kupił Groclin i przeniósł klub do warszawy ale do . Sprzedawczyki „kibice” Polonii własne siostry by sprzedali do burdelu… na szczęście mistrzostwa kupić się nie da, nie wystarczy lożyć kasę, trzeba jeszcze z głową prowadzić klub czego idol polonistów niejaki dyzma Wojciechowski nigdy nie będzie potrafił

    • redaktor dyżurny

      powyższy wpis „czesia” wyjatkowo nie zostaje wymoderowany. Wypowiedź miałaby swój sens również z ominięciem kwestii sióstr sprzedawanych do burdelu. To tak Czesiowi pod rozwagę.
      Jeśli jest coś, co mnie odrzuca od bycia kibicem piłki nożnej, to własnie podobna poetyka wypowiedzi, któa sama w sobie jest dość zabawna (niby), ale z reguły często za językiem idą czyny i tu już poetyka ta (plemienna w swej istocie) zaczyna pełnić rolę podjudzacza. Podjudzacza świadomego , dodam, bo ktoś wysyłający cudze siostry do burdelu, doskonale wie, że siekiera by zareagował gdyby tam słać jego siostrę. Skoro zatem wysyła cudze, to w zw. określonym celu.
      Tak więc Czesiu – bardz chętnie poczytamy co masz do powiedzenia, bo jak widzę „siedzisz w temacie”, ale te siostry itp. daruj sobie, bo w przeciwnym wypadku będziesz pisał sobie a muzom.
      To pozdrawiam przy okazji.

    • Czesiu:

      1. Podpisuję się pod słowami RedProwa – więcej treści, mniej agresji.

      2. Co do metirum – ciekawe, że ci „oburzeni” (to ostatnio popularne;) bez pudła zgadli, że chodzi o nich:)

Zostaw odpowiedź