Wywiad Netkultury: Natalia Babina – Na własnych nogach i we własnych butach

8 stycznia 2011 16:096 komentarzy
   
 

 

Natalia Babina podczas promocji polskiego wydania "Miasta ryb" /fot. REBIS/

Z Natalią Babiną, białoruską pisarką, dziennikarką niezależnej „Naszej Niwy”, autorką wydanej przez Rebis powieści „Miasto ryb” dla IMA „Netkultura.pl” oraz „Notatnika Satyrycznego” rozmawia Jarosław Kolasiński. 

  

JK: Podobno najbogatsze w treści są te z rozmów, w których jedna ze stron ma drugiej coś do zarzucenia. Wychodząc z tego założenia oświadczam, że mam do pani pretensje o Siemiatycze.  

NB: O Siemiatycze? Dlaczego?! 

JK: Moi rodzice poznali się w tamtejszym liceum, historii uczył mój dziadek, a ja będąc dzieckiem spędzałem tam wakacje. Biorąc do ręki książkę „przez którą płynie Bug” miałem nadzieję, że przynajmniej jeden rozdział będzie o Siemiatyczach, tymczasem pada zaledwie jedno zdanie informacji, że jest tam skansen. 

NB: A w rzeczywistości wcale go tam nie ma. 

JK: Właśnie. Najgorsze jest jednak to, że o Siemiatyczach napisała pani stanowczo za mało. 

NB: Aha [śmiech]. Obiecuję poprawę w następnej książce. 

JK: Trzymam panią za słowo, a tymczasem przyznam, że pomimo siemiatyckich zaniechań, „Miasto ryb” przeczytałem z niemałą satysfakcją. Pani też jest z tej książki zadowolona? 

NB: Tak. Jestem zadowolona tak z niej samej, jak i z prostego faktu, że została wydana. Tej satysfakcji nie zmniejsza to, że czytelnikom zdarza się czasem w „Mieście ryb” odnajdywać co innego niż zakładałam. Bywa to wszakże interesujące, zdarzają się bowiem wśród nich interpretacje, z którymi mi po drodze. 

JK: A pojawiły się takie, z którymi się pani nie zgadza? 

NB: Jedna z moich czytelniczek z uwagi na to, że akcja mojej powieści toczy się w roku 2012 wyciągnęła daleko idące wnioski, wiążąc to z terminem końca świata. Absolutnie niczego takiego nie miałam na myśli. 

JK: Jedna z pani bohaterek wyjeżdża do Polski, by wypoczywać dokładnie pod drugiej stronie niezbyt przecież szerokiego Bugu. Aby skomunikować się z główną bohaterką organizuje białorusko-polski chór wczasowiczów, który nad rzeką śpiewa białoruski hymn. Z przeciwległego brzegu rozlega się odzew w postaci walenia łyżką w pustą miskę. Dopatrywanie się tu symboliki, to słuszna interpretacja? 

NB: [śmiech] A skądże! Nie ma tu żadnej symboliki. Sama realność. Nawiasem mówiąc jest to odzwierciedlenie osobistych moich doświadczeń: krzyczeliśmy do siebie kiedyś z moimi dziećmi przez nurt Bugu i doskonale było to dla obu stron słyszalne. To wszystko. Nie trzeba tu się doszukiwać żadnych odniesień do ekonomiki Białorusi. 

JK: Na wszelki wypadek zmienię temat. Polskie recenzje pani powieści są pozytywne. A białoruskie? 

NB: Na Białorusi „Miasto ryb” zostało opublikowane trzy lata temu. Z tego co mi wiadomo, czytelnicy uznali książkę za dobrą, ciekawą i cieszy mnie to. Natomiast sporym zaskoczeniem okazała się skala dociekliwości części z nich. Niektórzy potrafili wyśledzić pewne popełnione przeze mnie nieścisłości. Podam przykład: jest taki moment, kiedy główna bohaterka powieści jedzie schowana w cysternie napełnionej wodą, a rękę ma w gipsie. Zwrócono mi uwagę, że to niemożliwe, gdyż gips w wodzie rozmięka. Podobne „merytoryczne” uwagi z początku mnie irytowały, ale w końcu przypomniałam sobie „Robinsona Crusoe”. W powieści tej tytułowy bohater rozbiera się do naga, wskakuje do oceanu i płynie do zatopionego statku. Tam odnajduje skarb, którym… napycha sobie kieszenie! Nagus. Pomyślałam sobie, skoro szeroko znany na świecie Defoe taki błąd popełnił, to niech sobie moja bohaterka spokojnie moczy gips w cysternie pełnej wody. 

JK: Jaka była reakcja „czynników oficjalnych” na pani książkę. Biorąc pod uwagę ostrość oceny białoruskiej rzeczywistości na kartach powieści, nie przypuszczam, żeby w waszym ministerstwie kultury skakano z radości … 

NB: Nic mi nie wiadomo o żadnych podskokach [śmiech]. Zresztą kiedy powieść wychodziła, minister Łatuszka przebywał jeszcze w Polsce, pełniąc funkcje ambasadora. Mówiąc serio – nie wiem jaka była jego reakcja, ale nie ukrywam, że troszkę się obawiałam. Postaci w mojej książce posiadają swoje realne pierwowzory. Nie jest zatem wykluczone – być może „zainteresowani” jeszcze książki nie czytali – że kiedyś do jakichś negatywnych dla mnie reakcji może dojść. Jak do tej pory – mówiąc językiem mediów – czynniki oficjalne nie zajęły w mojej sprawie stanowiska. 

JK: Gdyby patrzeć na sytuację na Białorusi okiem polskich mediów, to powinna pani trafić do aresztu. Po tygodniu odsiadki za każdy rozdział. 

NB: [śmiech] Trochę się zabezpieczyłam. Przy postaciach autentycznych, a pojawiających się w „Mieście ryb” umieściłam przypisy wyjaśniające, że jest to postacie wymyślone. W wypadku instytucji podobnie – telewizja białoruska w rzeczywistości nazywa się przecież zupełnie inaczej, jest natomiast KGB, a nie powieściowe KBB. Podobne zabiegi mogą kogoś śmieszyć, ale przestają, kiedy zrozumie on sytuację niezależnej kultury na Białorusi. Funkcjonuje ona, ponieważ musi, niezależnie od struktur państwowych, niejako obok nich, w dużej mierze odwrócona plecami. Na przykładzie literatury wygląda to tak, że zdecydowana większość książek wydawanych przez istniejące u nas niezależne wydawnictwa nie jest przyjmowana do sprzedaży przez państwowe księgarnie. A rynek księgarski jest u nas niemal w stu procentach państwowy. 

 
 
 

  

Staruszka, pierwowzór jednej z głównych bohaterek w powieści swej wnuczki /fot. N. Babina/

 

JK: Jak więc dotarła pani ze swoją powieścią do czytelników? 

  

NB: Podobnie jak inni niezależni autorzy. Po prostu ładuje się książkę do bagażnika samochodu, jeździ po kraju, odbywa spotkania z czytelnikami, na które zresztą przychodzi sporo ludzi i tam się książki sprzedaje. Ponadto – ale to już w mniejszych ilościach – rozprowadza się je za pomocą Internetu, co nawet nieźle się udaje.  Jest też w Mińsku kilka niezależnych księgarni i tam „Miasto ryb” również udawało się sprzedawać, ale, co ciekawe, książka trafiła również do oficjalnego obiegu, gdzie jednak funkcjonuje bardzo specyficznie. Proszę sobie wyobrazić taką oto scenkę. Do państwowej księgarni wchodzi klient. Pyta: – czy jest książka Babinej? Ekspedientka spogląda na boki i jeśli uznaje moment za sprzyjający, bezpieczny – pochyla się i podaje egzemplarz spod lady. 

JK: „Nasza księgarnia tej książki nie posiada, aczkolwiek ją sprzedaje”. Sportretowany przez panią, ze sporą jednakże nieprzesadną dozą sentymentu, Bug – nie łączy Białorusinów, ale ich rozdziela. Jest to w książce wyraźnie podkreślone. 

NB: Uściślijmy, że to nie rzeka dzieli, ale ludzie. To oni posłużyli się Bugiem, czyniąc z niego w 1939 i 1944 roku granicę, ze wszelkimi tego konsekwencjami. Bug jest dla mnie rzeką magiczną. Moja rodzinna wioska stała na jego wschodnim brzegu i kiedy wytyczano granicę, nas wszystkich wysiedlono. W przypadku niektórych innych osad bywało jeszcze bardziej dramatycznie: jedna część takiej wioski pozostawała na brzegu polskim, a druga na wschodnim i tę często likwidowano, brutalnie przenoszono w inne miejsce. Dla ludzi to tragedia – ciężko żyć ze świadomością, że po drugiej stronie rzeki są mogiły przodków, że jest do nich całkiem blisko, a jednak bardzo daleko. Bywa, że te mogiły są na Białorusi, a i tak nie można do nich dotrzeć – są usytuowane w obrębie tysiącmetrowej zony, do której nie ma dostępu. Zabrania go drut kolczasty. 

JK: Jednym słowem, niewiele się w tej kwestii nad Bugiem zmieniło od upadku ZSRR. 

NB: Tak. Moim wielkim marzeniem jest, by jeszcze za mojego życia zona zniknęła. 

 
 

  

Jeden z efektów odsuwania wiosek od granicznej zony na Bugu /fot. N. Babina/

 

JK: Tylko co musiałby się wydarzyć? Albo ziemie polskie zamieszkane w części przez Białorusinów przyłączamy do Białorusi, albo całą Białoruś do Polski… 

  

NB: [śmiech] Sugerowałabym nieco mniej radykalne rozwiązanie. Moje marzenie może się spełnić, kiedy Polska i Białoruś będą w jednej Unii Europejskiej i granicy w typie zony już na Bugu nie będzie. Jak na Odrze między Polską i Niemcami. 

JK: To raczej bardzo odległa przyszłość, ale życzę, by nie musiała pani o tym tylko marzyć. W Polsce wiedza o pani ojczyźnie jest znikoma – w mediach mamy w zasadzie do czynienia tylko z polonicami albo z newsami z życia Łukaszenki. Kiedy mówi się o tzw. zwykłych Białorusinach, bywa to (coraz rzadziej wprawdzie) okraszane protekcjonalnym podważaniem ich tożsamości. Przypomina się, że jeszcze całkiem niedawno na pytanie o narodowość odpowiadali oni „my tutejsi”. Nie bardzo więc wiadomo czy ci Białorusini są, czy ich jednak nie ma. Czy Białorusini są Białorusinami? 

NB: No cóż. Jeśli nie wszyscy nimi są, to za to można podziękować również i Polakom, prawda? Za to, że Białorusini są „narodowo niepewni”. Wolę jednak nie cofać się, a patrzeć na teraźniejszość i myśleć o przyszłości. Mieszkając na Białorusi widzę, że pomimo wszelkich, niemałych, trudności proces identyfikacji narodowej na Białorusi postępuje. Nie można powiedzieć, że już się z pełnym sukcesem zakończył, ale postępy są widoczne. Dzisiaj trudno byłoby spotkać na Białorusi osobę, która zapytana „jakiej jesteś narodowości” odpowiedziałaby „ja tutejszy”. Wariantów odpowiedzi na tak postawione pytanie jest zresztą u nas sporo, jak przystało na kraj etnicznie i kulturowo polifoniczny. Tydzień temu w towarzystwie mińskich etnografów jeździłam po Grodzieńszczyźnie – badano wsie autentycznych autochtonów. Na pytanie „kim jesteście” odpowiadali po białorusku – „my Polacy”. Kiedy im tłumaczono, że mieszkając na Białorusi są Białorusinami, odpowiadali, że jednak są Polakami i tak mają zapisane w paszportach. Nawiasem mówiąc, wielu Białorusinów posługuje się na co dzień kilkoma językami. I niekoniecznie istnieje bezpośredni związek pomiędzy językiem a narodowością. 

JK: Akcja powieści toczy się głównie w Dobratyczach, a tam „rdzenni, których tu zresztą jest już coraz mniej, mówią po ukraińsku”. 

NB: Tak. Pierwowzorem Dobratycz, jest moja rodzinna Zakazanka, leżąca 20 km na południe od Brześcia i ludzie tam mówią po ukraińsku. Politycznie to Białorusini. U nas wszyscy, no prawie wszyscy, polityczne uważają się za Białorusinów, a etnicznie? Część na przykład uważa się za Ukraińców i – paradoksalnie – to im pomaga w białoruskiej samoidentyfikacji. 

JK: Białorusini w pani powieści jeżdżą na wypoczynek do Polski. Bardziej do Polski czy do mieszkających w niej rodaków? 

NB: Oczywiście, w Polsce żyją Białorusini, a Polacy na Białorusi. Kiedy jedziemy „za Bug „- wy na wschód, my na Zachód – każdy z nas wiezie ze sobą coś własnego. Ktoś wiezie w kanistrach benzynę lub alkohol, a ktoś – książki zapisane na nośnikach elektronicznych. I wy i my możemy na naszej drodze napotkać niezrozumienie lub chamstwo. Ja podchodzę do tego tak: trzeba spokojnie żyć i porozumiewać się. I wtedy stereotypy, których pełno w stosunkach miedzy narodami znikną. Zawsze jestem bardzo ciekawa, jak żyją dziś w Polsce moi rodacy, ale z takim samym zainteresowaniem obserwuję życie „polskiej większości”. Pewnie pan zwrócił uwagę na to, że w mojej powieści nie uściślam narodowości tych, do których jeżdżą moi bohaterowie. I czynię tak w pełni świadomie i celowo. 

 
 

  

Polski brzeg Bugu /fot. Daniel Ostapczuk/

 

JK: Jest pewien problem z – według Białorusinów – najsłynniejszym w dziejach Białorusinem. Mówię o Tadeuszu Kościuszce. Internetowe dyskusje i „dyskusje” na ten temat bywają ostre. Przywołuje się np. stare dowcipy z doby PRL i ZSRR o największym radzieckim matematyku – Pietii Gorasie. 

  

NB: Moim zdaniem, najlepiej w podobnych kwestiach nie zabierać głosu, jeśli się choć nie zabłądziło w pobliże wiedzy historycznej. Kto zabłądził, ten wie, że historia na tych terenach płynęła meandrami. Nie inaczej było więc w kwestiach biograficzno-etnicznych – pełna gama kolorów. Polacy powinni zrozumieć, że u nas się mówi Białorusin o Kościuszce, który urodził się w Mereczowszczyźnie. Czy to się kłóci z jego zasługami dla Polski? Nie. Kiedy Mickiewicz pisał „Litwo, ojczyzno moja”, to dobrze wiedział, co ma na myśli. Dzisiaj jest Białoruś, Polska i Litwa, wtedy też były, ale terminy te oznaczały coś innego. Trzeba na te sprawy patrzeć przez ówczesne okulary a nie dzisiejsze. Koniecznie w tym miejscu trzeba wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie problemu – o mitach narodowotwórczych. Białorusini są dziś na takim etapie budowania narodowej tożsamości, że takie mity są im niezbędne. Za jakiś czas ta potrzeba zaniknie. Trzeba jednak uważać, ponieważ istnienie mitów narodowych grozić może niebezpieczeństwem. Mogą ześliznąć się do poziomu ideologii, a to rodzi konflikty. Lepiej, moim zdaniem, szukać realnie istniejących korzeni, niż stawiać na mityczne. Warto dobrze poznać rzeczywistość historyczną naszych przodków, nie trzeba niczego na nowo tworzyć, ponieważ to wszystko już było. 

JK: Tu jednak pojawia się podstawowa trudność – trzeba znać własną historię w wersji najbliższej prawdzie historycznej, a nie pławić się w mitologii.  W Polsce chyba każdy (kiedy akurat ma dzień wolny jako ekonomista, politolog i lekarz) jest znakomitym historykiem. A na Białorusi? 

NB: [śmiech] Pod tym względem jesteśmy bardzo podobni – rysują się zatem wspaniałe perspektywy. U nas też wszyscy wszystko „dobrze wiedzą” o przeszłości. 

JK: Pani książka przepojona jest tęsknotą za białoruską przeszłością, również tą bardzo odległą w czasie. Z „sierot po I RP” Ukraińcy i Litwini niespecjalnie za nią tęsknią, Polacy i Białorusini – jak się zdaje – przeciwnie. O ile jest dla mnie zrozumiały sentyment polski (to w końcu my władaliśmy tą monarchią), to nie pojmuję waszych tęsknot.  

NB: One dotyczą czegoś innego, niż pan myśli. Nostalgia za przeszłościąą jest u mnie bardzo silna, ale nie powiedziałabym nigdy, że tęsknię za strukturami politycznymi, za ustrojem. Można natomiast mówić o nostalgii za ówczesną rzeczywistością, będącą przecież w pewnym oddaleniu od państwa. Tęsknię za kulturą, za cywilizacją przodków, które zostały utracone. Nie wiążę tego sentymentu z żadnym konkretnym państwem. To ponadczasowe i ponadustrojowe. 

JK: Występuje w pani powieści pewien osobnik, pozwolę sobie zacytować fragment „Miasta ryb”: „Miszyk Jarasz, poeta tak utalentowany, że słyszał o nim co dwudziesty ankietowany nie tylko w Europie, ale i na Białorusi. I to mimo, że Jarasz pisze po białorusku! No dobra, przeważnie po ukraińsku.” Da się rzecz ująć jeszcze bardziej sarkastycznie, czy to już niemożliwe? 

NB: To dobry moment, by wspomnieć o doskonałej pracy pani Małgorzaty Buhalik, która moją książkę tłumaczyła. Udało się jej w pełni oddać styl oryginału. Jak widzę, czytelnicy polscy odbierają książkę dokładne tak, jak chciałabym. A Miszyk? Zacytowany fragment odzwierciedla śmieszną i, jednocześnie, tragiczną sytuację w literaturze białoruskiej. Pisarze, którzy nie należą do reżimowego związku pisarzy białoruskich, nie mają dostępu do czytelników – jak już wspominałem. To się da przeżyć, ale najgorsze jest jednak to, że pisarze białoruscy gotują się we własnym sosie. Nas zapraszają do Polski, na Ukrainę, dalej na Zachód, ale o tym białoruscy czytelnicy nie wiedzą! I nie zwalajmy wszystkiego na władze. Myślę, że sami pisarze są tu winni. Gdyby pisali książki, które ludzie chcieliby czytać, to nikomu tej literatury nie udałoby się powstrzymać, schować przed odbiorcami. Błędem współczesnych białoruskich pisarzy jest, że łechcąc własne ambicje nurzają się w, za przeproszeniem, „głębiach literackich”, które atrakcyjne są dla nich samych i ich kolegów, a zapominają o czytelniku. Nie tworzą interesujących go dzieł. 

JK: Pani książka jest pierwszą białoruską, którą przeczytałem wiedząc od razu, że jest białoruska. Od dawna czytam znakomitą prozę Wasilija Bykowa, nie od razu jednak wiedziałem, że to Białorusin Wasil Bykau. 

NB: Kiedy Bykau pisał w czasach ZSRR traktowano go jako pisarza radzieckiego, w sytuacji powstania państwa białoruskiego oraz kiedy również w Polsce zmieniła się sytuacja, zaczęto wreszcie mówić, że to Białorusin. 

 
 

  

Rodzinny dom autorki posłużył za główne miejsce akcji powieści /fot. N. Babina/

 

JK: Wasza kultura do nas prawie nie dociera. Gdzie szukać przyczyn tej sytuacji: to my nie jesteśmy sprawą zainteresowani, czy może na Białorusi w kulturze nic się nie dzieje? 

  

NB: Nikt tu nie jest winien. Wszystko jest tak, jak być powinno, w sensie – inaczej być nie może. Mam nadzieję, że z czasem białoruska kultura, literatura, będą szerzej docierały do Polski, bo na przykład białoruska muzyka jest tu dość znana. 

JK: Pani swoją powieść napisała po białorusku, mimo że musiało być to dla pani jasne, iż z tego właśnie powodu krąg czytelniczy będzie mniejszy. Nie lepiej było pisać po rosyjsku? 

NB: Po białorusku myślę, czuję, więc po białorusku piszę. Nie istnieje dla mnie problem wyboru języka. Jest też inna ważna kwestia: jeśli ta napisana po białorusku książka choć kilku czytelników przywróci białoruskości, sprawi, że nasza mowa stanie się dla nich językiem numer jeden, to będę zadowolona szczególnie. Uważam, że dobra białoruskojęzyczna literatura jest w procesie budowania narodowej tożsamości o wiele bardziej konstruktywna niż standardowe biadolenie, że z tą tożsamością nie jest najlepiej. 

JK: Skoro pisze pani po białorusku, to prawdopodobnie największą grupę pani czytelników stanowią białoruscy Polacy. Zbadano narodowości zamieszkujące Białoruś „pod kątem językowym” i okazało się, że w domach najczęściej po białorusku rozmawiają Polacy – prawie 60 procent z nich. Deklarujący się jako Białorusini zaledwie w 41% mówią w domach w swoim ojczystym języku. Przyznam, że czegoś tu nie rozumiem. 

NB: No cóż, to trudno wytłumaczalna sytuacja, przy założeniu, że badania były uczciwe. Być może jest tak, że mieszkający na Białorusi Polacy, grupa o silnej identyfikacji narodowej, rozumieją jak ważne są tego typu badania dla Białorusinów i stąd takie a nie inne odpowiedzi. 

JK: Obawa przed skutkami szczerości czy „podlizywanie się” ankieterom? 

NB: Nie znam odpowiedzi na to pytanie, a nie chcę szerzyć stereotypów. Właśnie dzięki temu, że na nich nie bazujemy, stosunki między Białorusinami a Polakami na Białorusi są dobre. 

JK: Pani książka burzy współczesny polski stereotyp Białorusina, który albo jest zakochany w Łukaszence, albo też siedzi w areszcie jako aktywny opozycjonista. Pani pisze o innych ludziach (choć o tamtych również) – o takich, którzy żyją tak „po prostu”. Bez fanfar czy głośnych jęków, ale nie jest to żadna tylko i wyłącznie wegetacja w walonkach na nogach, w uszance na głowie. Jeśli obraz Białorusi w pani powieści jest prawdziwy, a odnoszę takie wrażenie, to nie da się uniknąć podejrzenia, że aby tam żyć normalnie, należy niejako odwrócić się od państwa plecami i „robić swoje”. 

NB: Myślę, że Białoruś jest bardzo zróżnicowana. O wiele bardziej, niż się poza jej granicami uważa. Jest u nas sporo osób, które potrafiły odnaleźć się w aktualnej rzeczywistości i żyje im się całkiem nieźle. Jest ich jednak mniejszość. Większość jest wobec polityki zdystansowana i trudno jednoznacznie rozsądzić, czy to dobrze, czy źle. Z jednej strony dobrze, bo jest to i tak postęp w stosunku do uniżoności wobec władzy, z drugiej jednak – jest złe, ponieważ sytuacja, moim zdaniem, dojrzała już do tego, by zaprotestować. Zdecydowanie zaprotestować przeciw chamstwu naszej władzy, oszustwom, przekrętom, niegodziwości państwa. Społeczeństwo powinno się obudzić i zareagować, a nie budzi się i nie reaguje. Nie potrafię sama sobie wytłumaczyć, czy ta bierność ograniczająca się do odwrócenia plecami to aż życiowa mądrość, czy tylko duchowe lenistwo. 

JK: Pojawia się w pani książce osobnik będący skrzyżowaniem powiązanego z władzami biznesmena z mafioso. Na pytanie bohaterki dlaczego zastrzelił psa pilnującego jej podwórza odpowiada, że chciał wejść a pies szczekał. Jeśli ta postać to nie wyjątek a reguła, to nie tak prosto jest nie być „duchowo leniwym”.  

NB:  Ta sytuacja jest po prostu wpisana we współczesność białoruską. Niestety. 

JK: Pojawia się w pani powieści intrygująca fraza w opisie szosy, którą jedzie bohaterka: „sanacyjny bruk zalany sowieckim asfaltem”. Z historycznego punktu widzenia – można to chyba rozumieć metaforycznie. Takim właśnie sowieckim asfaltem, kryjącym pod spodem sanacyjny bruk podążają współcześni Białorusini ku tożsamości, ku demokracji? Nadinterpretuję?
NB: Ja naprawdę wierzę, że tą drogą dojdziemy do celu, na własnych nogach i we własnych butach. Ale nie wiem dokładnie – jak i kiedy. 

 

JK: Biorąc do ręki pani powieść, oczekiwałem czegoś w rodzaju „Wiejskiego Sherlocka Holmesa” Wila Lipatowa. I faktycznie, odnalazłem fragmenty klimatem podobne, ale dużo łatwiej jest w mieście ryb napotkać ironię, sarkazm, czarny humor. Myślę zresztą, że to między innymi dlatego pani książkę czyta się tak dobrze, „mimo” iż pisze pani o sprawach – często – bardzo poważnych. Na Białorusi jest według pani bardziej „śmieszno” czy „straszno”? 

NB: Raczej – cudownie! Życie jest czymś wspaniałym. Oczywiście, i śmieszne aspekty, i tragiczne posiada, ale dlatego właśnie jest wspaniałe. Nie należy sądzić, że Białoruś, to depresyjny, szary, płaski kraj. Życie tu aż kipi. Ludzie tutaj i żyją, i kochają się… I to właśnie jest życie prawdziwe, jakkolwiek by to paradoksalnie nie zabrzmiało. To wszystko pozostaje w minimalnym związku z tym, jakie ugrupowanie jest obecnie przy władzy. 

JK: Polscy Białorusini związani są bardziej z oficjalnymi władzami pani kraju czy z opozycją? 

NB: Wydaje się, że takie pytanie lepiej zadać polskim Białorusinom. Powiem tylko, że ja nie wiem jak wyglądają ich stosunki z władzami Białorusi. Nie przypominam sobie też żadnych publikacji prasowych na ten temat. Jeśli zaś chodzi o związki – nazwijmy to – niezależnej części białoruskiego społeczeństwa z rodakami za granicą, są one bardzo silne i głębokie. 

JK: „Miasto ryb”, czego aż po ostatnie stronice nie sposób się spodziewać, kończy się happy endem. Bardzo szczególnym, gdyż przybierającym postać zbawiennego kataklizmu. Jest to intrygująco skonstruowana groteska i można by się śmiać do rozpuku gdyby nie fakt, że śmiech ten musi zamrzeć na ustach, jeśli sobie uświadomić, że jedyny – w przewidywalnej przyszłości – pozytywny scenariusz rozwoju wypadków na Białorusi, to czysta literacka fikcja.  

NB:  Są sprawy poruszone w książce, które, gdy powstawała, były fikcją, ale zmaterializowały się od chwili jej wydania do dzisiaj. Niewykluczone zatem [śmiech], że 19 grudnia w dzień wyborów będzie miała miejsce wielka nawałnica. Ogólnie rzecz biorąc i już serio, nie jestem w stanie przewidzieć rozwoju wypadków na Białorusi, ale mam wrażenie, że coś się stanie. Że do jakichś zmian dojdzie. 

JK: Skoro mówimy o groteskowej rzeczywistości, to białoruska podróż polskich i niemieckich dyplomatów znakomicie nadawałaby się do pani książki. Już sam fakt rozmowy z Łukaszenką, który zapewnia, że wybory będą uczciwe a dyplomaci udają, że choć częściowo, to jednak mu wierzą… 

NB: [śmiech] Tyle oni wierzyli w to co on mówi, co on w swoje własne słowa. Zresztą szesnaście długich lat rządów Łukaszenki spowodowało, że nasze społeczeństwo nauczyło się politykom nie ufać. Optymistycznie to wszystko nie nastraja, bo nie może tak nastrajać. 

JK: Optymistką to pani nie jest, jak to można łączyć z pracą w opozycyjnej prasie? 

NB: Myślę, że jednak jestem optymistką. Chyba dlatego [śmiech], że nic mi więcej nie pozostaje, jak nią być. A bardziej serio: wierze w triumf dobra. Wierzę w to, że dobrych ludzi na Białorusi i na całym świecie jest więcej. Wierzę, że do nich należy przyszłość, że dobro zwycięży. Dlatego właśnie pracuję w niezależnej gazecie i piszę to, co uważam za potrzebne. W gazecie państwowej, z jej cenzurą, autocenzurą i nieszczerością, po prostu nie mogłabym pracować. Siła białoruskiej opozycji tkwi w jej morale. Tam i wtedy, kiedy opozycja opiera się na moralności, etyce – wygrywa. Natomiast jeśli w grę wchodzą intrygi, przebiegłość, spryt (wszystko to z arsenału władzy) dochodzi do paraliżu sprzeciwu. Myślę więc, że idee opozycji mogą mieć większe poparcie wśród ludzi – tylko dlatego, że społeczeństwo, ogólnie rzecz biorąc, jest moralne. Inna sprawa, że obecny rząd robi wszystko, że ludzie o istnieniu opozycji po prostu nie wiedzieli. Scharakteryzowałabym obecny reżim na Białorusi, jak ochlokrację – władzę najgorszych. Być może dla polskiego ucha brzmi to dziwnie, ale uważam, że walka „władza – opozycja” trwa obecnie na Białorusi w postaci „walki dobra ze złem”. 

JK: Cóż, pozostaje mi, dziękując pani za rozmowę, życzyć potężnej nawałnicy i wysokiej fali powodziowej na Bugu. 

NB:  [śmiech] A dziękuję. Z utęsknieniem tej nawałnicy czekam.* 

Białoruski brzeg Bugu /fot. N. Babina/

 

tłumaczyła Jolanta Śmiałowska 

Warszawa, 04.11.2010 

–  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  – 

* Życie dopisało znamienną pointę do publikowanej wyżej rozmowy – gorzkim półżartem przywołana  w niej, a w „Mieście ryb” opisana, nawałnica zmaterializowała się 19 grudnia 2010 r.. O ile jednak powieściowy kataklizm zaowocował w zbawienne politycznie skutki, ten realny – wręcz przeciwnie. Każdy chyba zetknął się z relacjami z Mińska, gdzie brutalnie rozpędzono wiec kwestionującej uczciwość wyborów opozycji. Pobito manifestantów, aresztowano ponad sześć setek ludzi (w tym kontrkandydatów Łukaszenki). Wszystko to tworzy mocno ponury kontrast z nadziejami autorki wyrażonymi w rozmowie z Netkulturą. Okazały się płonne, przynajmniej dzisiaj, jak będzie dalej – czas pokaże. W okresie przedwyborczym, a jeszcze bardziej zaraz po 19 grudnia kontakt z Natalią Babiną mieliśmy utrudniony – maile dość często ginęły gdzieś po drodze, co musiało niepokoić i zastanawiać. Kiedy polskie media przedrukowały apel białoruskich opozycjonistów o uwolnienie Uładzimira Niaklajeua**, pod którym N. Babina się podpisała jako jedna z pierwszych, kiedy jej macierzysta gazeta „Nasza Niwa” w normalnej formie stała się w Internecie niedostępna, kiedy opublikowano zdjęcia milicjantów wynoszących z pomieszczeń redakcji komputery oraz informację o konfiskacie redaktorowi naczelnemu NN osobistego laptopa – przerwy w łączności ostatecznie przestały nas dziwić.

 Strona internetowa „Naszej Niwy”

       Jest dziś 14 stycznia, mija prawie miesiąc od białoruskich wyborów prezydenckich, UE jeszcze nie zdołała niczego w tej kwestii postanowić. Może kiedyś? Oby. Ze swej strony dołożymy starań, by tematyka białoruska była na naszych łamach obecna nie tylko wówczas, gdy tamtejszy satrapa potrząśnie pięścią. W naszym przekonaniu Białorusini (i ci, będący naszymi sąsiadami przez Bug, i ci, będący współobywatelami naszego państwa) w pełni zasługują na coś więcej, niż okazyjno-wygodne uronienie łzy, kiedy się w kapciach siedzi przed telewizorem. 

Redakcja 

–  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  – 

** obszerne fragmenty apelu w sprawie Uładzimira Niaklajeua – podajemy za „Gazetą Wyborczą”: 

„Jesteśmy do głębi oburzeni okrutnym pobiciem i aresztowaniem naszego kolegi, wybitnego poety, lidera ruchu społecznego „Mów Prawdę”, kandydata na prezydenta Białorusi Uładzimira Niaklajeua. Obecnie chodzi o ocalenie jego życia. Uładzimir Niaklajeu powinien przebywać nie w więzieniu śledczym, lecz w szpitalu pod troskliwą opieką medyczną. Żądamy natychmiastowego zapewnienia Uładzimirowi Niaklajeuowi niezbędnej pomocy medycznej i jego bezzwłocznego uwolnienia […] Pisarze, ludzie kultury i po prostu przyzwoici ludzie z różnych krajów, dołączcie do nas!” 

Pod cytowanym apelem podpisali się (stan na 28.12.10): 

W. Akudowicz (filozof, eseista, poeta), S. Aleksijewicz (wybitny prozaik, publicystka, laureatka m.in. Nagrody im. Kurta Tucholskiego, M. Andrasiuk (prozaik), U. Arłou (prozaik, poeta, laureat Gdańskiej Nagrody „Europejski Poeta Wolności” 2009), N. Babina (prozaik, publicystka), R. Baradulin (wybitny poeta, powszechnie uznany mistrz poezji białoruskiej), L. Barszczeuski (tłumacz, publicysta, pedagog, działacz społeczny i polityczny), A. Bacharewicz (prozaik), H. Buraukin (poeta), L. Wolski (poeta, rockman), A. Wiarcinski (poeta, dramaturg, tłumacz), N. Hiłewicz (poeta), S. Dubawiec (publicysta, założyciel i redaktor gazet „Nasza Niwa” i „Swaboda”), A. Dyńko (publicysta, redaktor naczelny tygodnika „Nasza Niwa”, członek redakcja czasopisma „Arche”), W. Żybul (poeta, historyk literatury), S. Zakonnikau (poeta, dziennikarz), W. Kaźko (prozaik), M. Martysiewicz (poetka, prozaik, tłumaczka), W. Marcinowicz (prozaik, historyk sztuki, publicysta), A. Paszkiewicz (prozaik, historyk literatury, prezes Związku Pisarzy Białoruskich), J. Pisarenka; B. Piatrowicz (prozaik, redaktor naczelny czasopisma „Dziejasłou”); A. Razanau (wybitny poeta, laureat m.in. Nagrody im. Herdera); M. Skobła (poeta, publicysta, twórca programu „Wolne studio” w białoruskim radiu Swoboda); A. Skurko (publicysta, redaktor naczelny tygodnika „Nasza Niwa”); W. Siamaszka (krytyk muzyczny, dziennikarz, muzyk); W. Taras (dziennikarz, publicysta); A. Chadanowicz (poeta, prezes białoruskiego Pen Clubu)”. 

 

 

Tags:

6 komentarzy

  • Andrzej Tchórzewski

    Wywiad interesujący,rozmówczyni mniej,chyba zanadto upraszcza i zbyt optymistycznie widzi losy opozycji.
    Z”podpisowiczów” znam Ryhora Baradulina(a nie Baraduina),
    Chadanowicza i Anatolija Wiarcinskiego,chyba mam nawet jakieś niepublikowane przekłady R.B i A.W. Z 10lat temu Chadanowicz mieszkał w Moskwie. Spotkaliśmy się na Festiwalu Poezjiw Strudze.O ile wiem jest dość popularny w Mecedonii i Serbii.
    Pozdrawiam Redakcję.
    PS. Herbert o naszych „podpisowiczach”,tych sprzed lat nie był najlepszego zdania .O „moralnych ” zwycięstwach też.
    Wydaje mi się,że to są jakies stałe,które niczego nie zmieniają

    • Dziękuję za korektę w nazwisku Baradulina – naniesiono. W kwestii uproszczeń i zbytniego optymizmu pani Babinej… Mam tu odmienne zdanie. Jedyna doza optymizmu jaki dostrzegam w wywiadzie (i zaobserwowałem podczas rozmowy) to raczej nadzieją, że coś się uda. W książce optymizmu jeszcze mniej – co to za optymizm, skoro jedyna szansa na zmianę władzy, to zjawisko meteorologiczne, które spowoduje, że nikt nie idzie ani na wybory ani na konferencję prasową „zwycięzców”? Ja tu widzę nader gorzką ironię. W kwestii „nadziejowej” się nie wypowiem, bo i co tu można rzec? Bez jakichkolwiek nadziei w białoruskiej sytuacji to chyba tylko zwariować można… Uproszczenia – jasne, że są. Zarówno w tak a nie inaczej postawionych pytaniach, jak i odpowiedziach. Nie wypaczają jednak one moim zdaniem „sensownego sensu” całości. Powiem, że na swój sposób są one naturalne zarówno z uwagi na formę wypowiedzi (nie jest to esej), jak i pewne tzw. trudności obiektywne: niestety nie znam białoruskiego i rozmowa była tłumaczona (bardzo dobrze, zresztą, przez panią J. Śmiałowską). Więcej grzechów nie pamiętam.;) Tematykę białoruską będziemy kontynuować – będzie znakomita okazja do polemiki, na co – jak widzę – się zanosi. I bardzo dobrze;)

  • helena Szmarko

    Bardzo sympatyczna ta pani. Wywiad bardziej zachęca do lektury książki, niż wasza recenzja. Z pewnością po „Miasto ryb” sięgnę. Czy redakcja coś wie jakie są obecne losy pani Babiny? O tej Niwie głośno teraz, a to w krajach jak łukaszenkoland bywa niebezpieczne.

  • Jola Sztejka

    wywiad bardzo sympatyczny, chyba też sięgnę po te książkę

  • Do finału Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus (za 2010 rok) zakwalifikowało się tym razem 7 tytułów.

    Jury zakwalifikowało 7 książek do finału Literackiej Nagrody Europy Środkowej ANGELUS za 2010 rok:

    1.Swietłana Aleksijewicz, „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” /Czarne/ Białoruś, przekład Jerzy Czech
    2.Natalka Babina, „Miasto ryb” /Rebis/ Białoruś, przekład Małgorzata Buchalik
    3.Jenny Erpenbeck, „Klucz do ogrodu” /W.A.B./ Niemcy, przekład Eliza Borg
    4.Drago Jančar, „Katarina, paw i jezuita” /Pogranicze/ Słowenia, przekład Joanna Pomorska
    5.Ismail Kadare, „Ślepy ferman”, /Pogranicze/ Albania, przekład Dorota Horodyska
    6.Maria Matios, „Słodka Darusia” /Wydawnictwo „Andrzej Bihun”/ Ukraina, przekład Anna Korzeniowska-Bihun
    7.Wojciech Tochman, „Dzisiaj narysujemy śmierć” /Czarne/
    Zwycięzcę poznamy podczas uroczystej Gali, która odbędzie się 3 grudnia 2011

    trzymamy kciuki!

  • Gratuluję Autorce już samego dojścia do finału. I dalej trzymam kciuki.

Zostaw odpowiedź