Jacek Gulanowski: Bułgarskie impresje i ekspresje – cz. 2
/pierwsza część „Bułgarskich impresji i ekspresji” -> tutaj/
Bułgarzy pozytywnie reagują na wiadomość, że jesteśmy z Polski. W Warnie reakcje są wręcz entuzjastyczne. Starszy pan opowiada nam po polsku o Wrocławiu, że „zerówka” jeździ dookoła miasta itp. Wszystko się zgadza – poza nazwami ulic, które zmieniono razem z ustrojem. W Stambule podchodzi do nas siwy Turek i zagaduje po polsku. Nie chce niczego sprzedawać, raczej namawia nas na przywożenie towaru tutaj i zacieśnianie przyjaźni polsko-tureckiej. Porównujemy tureckie i polskie salony optyczne. Sprzedawca podchodzi, opowiada o swoim biznesie, żonie z Ukrainy. Zaprasza na wieczór na kawę, ale niestety do tego czasu będziemy już w drodze do Bułgarii. Wracamy do Polski. Ucieka nam pociąg. Nie można się dogadać z kasjerką na katowickim dworcu, nie działa głośnik. Pierwszy sklep we Wrocławiu. Sprzedawczyni burczy na nas, jak to, nie widać ile kosztuje pietruszka? Być może to kwestia klimatu.
Nie przepadam za upałem. Wolę, jak jest za zimno, niż za gorąco. Z drugiej strony dość szybko się aklimatyzuje, więc już po dwóch dniach nieźle znosiłem bułgarski lipiec. Ale tylko za dnia. Wysoka temperatura w nocy oznacza dla mnie płytki sen i wiercenie się z boku na bok. Pewnym wyjściem jest klimatyzacja, ale od niej schnie w gardle. Poza tym monotonny szum klimatyzatora drażni w równym stopniu co upał. Nie ma wyjścia – trzeba się pogodzić z półsennymi nocami. Przewalam się z boku na bok. Muszę się nakryć, ale prześcieradło już kilku minutach jest przepocone, przykleja się do skóry. Zamieniam strony równie przepoconej poduszki. Zza okna dochodzą odgłosy imprezy. Polskie, bułgarskie, rosyjskie, angielskie słowa. Potem języki, których nie potrafię rozpoznać. Imprezy się kończą albo przenoszą do centrum kurortu i na plażę. Zasypiam. Po chwili budzą mnie hałasy sprzed pobliskiego hotelu. Wracający młodzi turyści postanowili wyszaleć się przed spoczynkiem. Głośno komentują po angielsku najpierw picie, potem rzyganie do basenu. Wyzwiska i szarpanina z wczasowiczami z sąsiadującego apartamentowca. Potem spokój. Słońce już wschodzi, wraz z nim powraca dzienny upał, zasypiam jeszcze na chwilę. Jednak wkrótce budzi mnie gwar. Zresztą i tak trzeba już schodzić na śniadanie. Słoneczny Brzeg wstał i będzie gwarzył, handlował, pił, wypoczywał, pływał i szalał do późnej nocy, z dwugodzinną przerwą na regenerację sił.
Prawdziwy luksus na jaki można sobie pozwolić: chwila megalomanii. W samo południe żar leje się z nieba, piję wino prosto z butelki na ruinach klasztoru i myślę o tych, którzy w tym samym miejscu kontemplowali ruiny chanatu, Bizancjum, Rzymu, Imperium Ottomańskiego i Republiki Ludowej. Myślę też o wszystkich, którzy żyją z przekonaniem o przemijalności istniejących ustrojów i o nadchodzącej śmieszności opowiastek o końcu historii i wiecznym pokoju – jak teraz śmieszne są wszystkie wieczne królestwa, największe imperia, królowie świata, tysiącletnie rzesze, sojusze robotniczo-chłopskie.
Szybki spacer po Stambulskim Hipodromie. Trafiamy na Wężową Kolumnę. Już od kilku lat chciałem ją zobaczyć, a nie pamiętałem, że stoi w dawnej stolicy Bizancjum. Däniken twierdził, że przywieźli ją kosmici – grecka teoria wydaje się bardziej prawdopodobna. Do głowy przychodzi Robert Howard i jego opowiadanie o Conanie i wieży węża. Z głowami na pewno wyglądałaby okazalej, ale i tak robi wrażenie. Obłupane obeliski. Resztki murów Konstantynopola. Sterta głazów z łuku tryumfalnego. Sic transit gloria mundi. Ciekawe za ile pokoleń tak będą pisać o ruinach Parlamentu Europejskiego albo siedziby Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
Jako mały chłopak oczywiście pasjonowałem się wojną i wojskiem. Zresztą – który chłopak się nie pasjonuje? Więc jeśli już znalazłem się na wybrzeżu Bułgarii, Warna stanowiła żelazny punkt wycieczki. Mauzoleum Warneńczyka zaznaczone jest na każdym turystycznym planie miasta. Miasto sprawia wrażenie, jakby projektowali ją młodzi Polacy – główna arteria komunikacyjna nosi imię naszego króla, do mauzoleum trzeba jechać ulicą Jana Hunyadiego. Mauzoleum z początku niepozorne, ale po chwili robi wrażenie. Kopiec w miejscu śmierci Władysława Warneńczyka, przerobiony tracki kurhan, na szczycie krzyż, z tyłu kopca tablica pamiątkowa postawiona jeszcze przed II wojną światową. Kawałek dalej pomnik Hunyadiego, kopiec w miejscu, gdzie znajdował się punkt dowodzenia sułtana, kamienne herby krajów koalicji antytureckiej. Rewelacyjne muzeum, pracownicy mówią po polsku, dają do ręki polskojęzyczne przewodniki. Mapki, obrazy, dioramy, repliki, oryginały… Człowiek szybko młodnieje. Tylko ten zakaz robienia zdjęć… A tak chciałoby się uwiecznić – nie tylko polskich i węgierskich dobrze znanych rycerzy, ale też zaciężne tabory husytów albo dzikich Wołochów, przedstawianych jako górscy barbarzyńcy.
Pracownik muzeum idzie otworzyć tylko dla nas mauzoleum w kurhanie. Przy sarkofagu leżą uschnięte wieńce z szarfami w polskich i węgierskich barwach narodowych. Od razu przypomina się lektura Warny 1444 Karola Bunscha. Człowiek dorastał, poznawał fakty, nie legendy, ale jakoś z politowaniem słuchał o tym, że gówniarz, wariat, bezsensowna wyprawa, bohaterszczyzna, homoseksualizm… Na jakimś poziomie dalej jest się dumnym, że nasz bohater, nie z amerykańskiego filmu, że król z boskiego namaszczenia, nie prezydent z wyboru, że urządził wyprawę, nie negocjował na szczycie gospodarczym, że prawie wygrał, prawie dopadł… Wszystko mogło potoczyć się inaczej. Dobrze wiedzieć, że nad Morzem Czarnym też o tym pamiętają i gdzieś w głębi nie śmieszą ich opowieści o straceńczej wyprawie i królu, który wcale nie zginął, tylko wstąpił do klasztoru czy błąkał się po Bałkanach. A jeszcze lepiej wiedzieć, że pamiętają i o drugim bohaterze, być może nawet i większym, Hunyadym, który przeżył i kontynuował walkę. Polsko-węgiersko-bułgarsko-serbsko-chorwacko-rumuńsko-wołosko-czesko-słowacko-mołdawsko-ruscy bohaterowie. Wschodnioeuropejska wielokulturowość. Sny o potędze. Na zachodzie tego nie zrozumieją.
Co uderza w Bułgarii to ilość różnego rodzaju prostej pracy wykonywanej przez ludzi, nie przez maszyny. Na każdym placyku siedzi parkingowy, albo raczej grupka, podtatusiałych czy poddziadziusiałych panów, popijają herbatę, grają w karty, głośno dyskutują. Co jakiś czas któryś wstanie i sprzeda bilety. Przed każdym barem naganiacz. Przed hotelem ochroniarz przysypiający na plastikowym krzesełku, albo oglądający się za skąpo ubranymi dziewczynami. Pewnie wychodzi to taniej (odwrotnie niż – od niedawna – w Polsce) niż stawianie automatów albo montowanie kamer. Szczerze mówiąc, jeśli idzie o zapobieganie kradzieży czy dewastacji, bardziej liczyłbym na parkingowego, niż automat. W autobusach oprócz kierowcy siedzi bileterka (trafialiśmy na same kobiety w średnim wieku – pełna feminizacja zawodu), podchodzi do pasażera, sprzedaje i od razu kasuje bilet. Widać, że mają dużo do czynienia z turystami, można się z nimi dogadać i po angielsku, i po rosyjsku, i po niemiecku, czasem po polsku. Podpowiadają, gdzie wysiąść, jak trafić, w co się przesiąść, dają znać, jak zbliża się właściwy przystanek. We Wrocławiu trafiam na nowoczesne automaty biletowe w każdym autobusie. Brudny ekran dotykowy. Nie czyta karty. Zmieniona trasa.
Stoisko z koszulkami w Warnie. Oprócz spotykanych wszędzie liści marihuany, okładek Iron Maiden, herbów FC Barcelony, miejscowy design: podobizny historycznych władców Bułgarii, bułgarski alfabet i – szczególnie przykuwające wzrok – „Byłgarija na tri moreta”, czyli „Bułgaria na trzy morza”. W tej kwestii kupiony w Polsce przewodnik nie myli się. Popularne wśród Bułgarów hasło, choć raczej traktowane sentymentalnie. Sprzedawca, który zresztą zna nieźle Polskę i bardzo dobrze Wrocław, sprawnie mówi po polsku, przekonuje mnie, że Bułgaria to jak Polska, też kiedyś miała więcej niż jedno morze. Podpory zbiorowej tożsamości: pamięć o podkoloryzowanej przeszłości i marzenia mocno na wyrost… Ale jak pisał Staff – następnym razem budując zaczniemy od dymu z komina. Bułgarzy chyba mocniej wierzą w te swoje trzy morza. „Polska od morza do morza” to raczej ciekawostka, umieszczana zwykle w dość ironizujących kontekstach. Tymczasem w Bułgarii hasło trafia na gadżety. Po I wojnie światowej Bułgarzy rozmyślali nawet nad flagą czarno-biało-błekitną symbolizująco właśnie trzy morza: Czarne, Egejskie, Adriatyckie. Ostatecznie wybrali inną – chyba dobrze, bo tych marzeń nie udało się zrealizować. Zostaliby tylko z ambitnym sztandarem. W Polsce zgooglowałem slogan i trafiłem na rockowy utwór „Na tri moreta” zilustrowany slajdami z hasłami „Swoboda ili smyrt”, „Byłgarija nad wsiczko” czy oficjalnymi „S nami Bog” i „Syedinenieto prawi siłata”. Pojawia się też taka sama jak na wspomnianej koszulce mapa „Byłgariji na tri moreta” – paradoksalnie niemiecka, podpisana z dołu „Bulgarisches Reich”. Tak nowoczesność miesza się z ponowoczesnością.
W każdym antykwariacie podobny zestaw: ikony, Stalin i Hitler. Przeszłe i teraźniejsze sacrum i profanum. Do tego różne pozostałości po demoludach i caracie. I zawsze podobne informacje: zakaz dotykania towaru i zakaz robienia zdjęć.
W sklepie z koszulkami i różnymi subkulturowymi gadżetami niespotykana w Polsce symetria: obok t-shirtów z Che Guevarą i zapalniczek z sierpem i młotem, bluzy z krzyżem celtyckim i kolczyki w kształcie swastyki. Można się gorszyć ekstremizmem, można się cieszyć z wolności słowa – a raczej wolności gadżeciarskiej symboliki.
Gdy mówimy Bułgarom, że jesteśmy z Polski, reagują niezwykle pozytywnie. „Znamy”, „duży kraj”. Z kolei spotkani Anglicy mówią, że „coś słyszeli”, „taki mały kraj na wschodzie”. Gdy Turek na bazarze w Stambule uparcie zagaduje do mnie po rosyjsku, a ja kolejny raz tłumaczę, że Polska to nie Rosja, w końcu nie wytrzymuję i po angielsku wyjaśniam, że Polska prowadziła tyle wojen z Rosją co – powiedzmy – Turcja. Szczerze zdziwiony ucicha i już nie zagaduje. Niewiele traci – nie planowaliśmy kupować części do odkurzaczy, ani robotów kuchennych, a w tym się specjalizuje.
Dzień przed wyjazdem z Polski czytałem wywiad z zachodnią znawczynią turystyki. Mówiła o tym, żeby nie korzystać z samolotów, nie spać w hotelach, nie kupować dużych sklepach, nie korzystać z biur podróży. Pieniądze zostają na zachodzie. Wyzysk. Bieda. Wykorzystywanie. Tym ludziom wcale nie jest wesoło. Niektóre uwagi słuszne. Niektóre nie. Niektóre niewykonalne. Niektóre śmieszne. Mówi na przykład, żeby poważnie traktować miejscowych sprzedawców i nie targować się z nimi, przecież turystów stać na te towary. Zwłaszcza na targowiskach w krajach arabskich (czy innych islamskich, czy innych o dużej kulturze targu). Zbijanie kilkustronnie zawyżonej ceny to właśnie objaw poważnego traktowania. Bez targowania się człowiek wyjdzie na chama albo idiotę. Zastanawiająca historia z tą turystyką, podobna do jedzenia. Onegdaj zamożni uważali się za lepszych, bo jedli białą mąkę i inne przysmaki, a nie pełne ziarno jak biedacy. Potem biała mąka się spauperyzowała i teraz zamożni obnoszą się ze swoim drogim, pełnoziarnistym pieczywem, podśmiewując z nieoświeconego bydła karmionego zwykłym chlebem. Historia powtarza się jako farsa. Hotele, biura podróży i samoloty się spauperyzowały, więc bogata zachodnia klasa średnia może jeździć pociągami i pouczać nieuświadomione masy. Proste przyjemności płynące z ratowania globalnego południa.
Mało komu Bułgaria kojarzy się z heavy metalem, ale to właśnie tam klasyk gatunku, amerykańskie Manowar, cieszy się ogromną popularnością. To w Bułgarii zagrali też najdłuższy koncert metalowy na świecie, a w hołdzie dla wiernych bułgarskich fanów, na koncertach wykonują Miła Rodino czyli bułgarski hymn państwowy. Widocznie quasi-wagnerowskie riffy, podniosłe aranżacje, teksty o wojnie i pompatyczne okładki znajdują duży oddźwięk wśród przedstawicieli tego wschodnioeuropejskiego narodu, gdzie opowieści o tragicznej śmierci podczas walk o wyzwolenie i klasycyzujące pomniki ku pamięci bohaterów są równie na porządku dziennym, co w Polsce. W praktycznie każdym sklepie muzycznym, do którego wchodziłem, były na półkach płyty i koszulki Manowar, a sprzedawcy znali ten (zresztą jeden z najlepszych, jeśli chodzi o epicki metal) zespół.
Dwie młode Bułgarki opalające się obok nas słuchają muzyki ze smartphona. Oczywiście nie przez słuchawki, ale przez głośnik, próbując zagłuszyć dobiegające z barów obok dźwięki. Na playliście, oprócz przebojów minionego lata, mają też Megadeth – Symphony of Destruction. Za tzw. moich czasów, czyli przełomu wieków, raczej nie do pomyślenia byłoby takie wymieszanie gatunkowe. Ciężka muzyka była raczej hermetyczna i postrzegana jako – nomen omen – ciężka. Widocznie i muzyka popularna się spostmodernizowała. Zresztą z przejeżdżających Słonecznym Brzegiem taksówek dobiegają dźwięki nie tylko amerykańskiego popu, bułgarskiego hip-hopu, ale też Metallici czy mniej popularnego i przyjaznego uszom Slayera. „We dance like marionettes swaying to the symphony of destruction” miesza się z “tonight I’m fucking you”.
Stambuł – nie tyle metropolis co megalopolis, przy którym Warszawa wydaje się zagubionym w lasach miasteczkiem. Około 14 milionów mieszkańców. Natężenie ruchu ulicznego nie do wyobrażenia. Zwykły odstęp między samochodami, ok. pół metra, należy do rzadkości. Taką okazję wykorzystują piesi, którzy przeciskają się, niezależnie od pasów i świateł, między jadącymi samochodami. Kierowcy nie zatrzymują się, gdy ktoś wejdzie na jezdnię, tylko głośnym trąbieniem dają wyraz swojej frustracji, więc widać ludzi stojących na liniach oddzielających pasy, czekających na okazję do przebiegnięcia pozostającej do chodnika połowy ulicy. Autobusy jeżdżą z otwartymi drzwiami, nierzadko ktoś wsiada albo wysiada w trakcie jazdy. Gorąco i duszno. Przechodnie nie ustępują drogi. Powszechny zwyczaj wyrzucania śmieci gdzie popadnie.
W nadmorskich bułgarskich miasteczkach mało księgarni. W Nesebarze trafiamy do jednej, niezbyt dobrze zaopatrzonej. Raczej literatura popularna, bułgarskie przekłady zachodnich kryminałów, romansów i fantastyk. Kod Da Vinci itp. Sporo też konspirologii – nie było lądowania na Księżycu, Atlantyda, UFO… W Polsce tego typu pozycje raczej spotyka się w większych księgarniach. Na półkach leżą też rosyjskojęzyczne powieści o gierojach specnazu. Księgarnie i uliczni handlarze używanych książek co krok spotykani w Warnie, ale goni nas czas, więc odpuszczamy. Gdzieniegdzie plakaty o dniach książki, niestety dopiero za kilka dni. W Stambule na bazarze trafiamy na całą alejkę z książkowymi stoiskami. Dużo starych wydawnictw zachodnich. Korany: zdobione, ogromne, codzienne, kieszonkowe… I znów konspirologia – tym razem turecka. Powiązania masonów, żydów i satanistów, syjonistyczny spisek, spisek bankierów, spisek NATO… Liczne publikacje o III Rzeszy i powiązaniach niemiecko-tureckich. Turcy w Hitlerjugend, niemiecki wywiad w Turcji, sojusz swastyki i półksiężyca. Turecka germanofilia, to obszerny temat. Sama za siebie mówi fontanna Wilhelma II Hohenzollerna, podarowana przez cesarza sułtanowi, ku chwale Türkisch-Germanisch Kameradschaft, ozdobiona imperialnymi monogramami – pruskim i tureckim. Na tabliczkach informacyjnych przy grobowcach sułtanów pojawiają się informacje: „wielki przyjaciel Niemiec”, „miłośnik niemieckiej kultury”, „wymienił serię listów z cesarzem Niemiec”, „zasięgał rady u cesarza Niemiec”, „wprowadzał reformy na wzór niemiecki”. Pisał o tym i Mackiewicz w Kontrze, o powiązaniach nie tylko Turków, ale także Arabów i innych muzułmanów z Niemcami w czasie II w. św. ukazało się ostatnio kilka publikacji. Można też przypomnieć owianego (mocno na wyrost) złą sławą Rudolfa von Sebottendorfa (a właściwie Adama Glauera) z mrocznego i złowrogiego (również na wyrost) Thule-Gesselschaft, praktykującego, nie kanapowego turkofila. Równie dużo można pisać o rusofilii Bułgarów. Odniosłem wrażenie, że praktycznie każdy oficer biorący udział w wojnie rosyjsko-tureckiej został w jakiś sposób uhonorowany, czy to nazwą ulicy, pomnikiem czy chociaż pamiątkową tabliczką. Dobry temat do przemyśleń dla geopolityków.
Jeszcze będąc „tam”, projektowałem sobie, co napiszę „tu” na temat rodaków na wakacjach. To zresztą jeden z obowiązkowych punktów Polaków wspomnień z wyjazdu. Białe skarpety do czarnych klapków, nieznajomość języków obcych… Ale też niektórzy są sympatyczni, wymieniamy się wskazówkami, jak tu sobie lepiej poradzić w ciepłych krajach. Można powiedzieć: „wszystko było”. Dużo piwa, narzekania, kłótni, specyficznej lekkomyślności. Ale popatrzyłem na (zwłaszcza młodych) Niemców, Anglików (których rozmowy miałem wątpliwe szczęście rozumieć), Szkotów, Holendrów – i muszę przyznać, że Polacy (jak i inni zza tzw. „żelaznej kurtyny”) wypadają na wczasach całkiem dobre.
Koniec
tekst: Jacek Gulanowski
fotografie: Agnieszka i Jacek Gulanowscy