Jarosław Kolasiński: Kuracja gazem
Na urzędowstręt nagminny cierpię od niepamiętnych czasów. Nie, nie zaraziłem się od nikogo – to schorzenie nabyte w trakcie lektury wiadomej powieści Tadeusza Brezy, parę lat później dodatkowo zainfekował mnie Franz Kafka, aż wreszcie do gry weszła autopsja – to zadecydowało. Już pierwsza moja wizyta w urzędzie zaowocowała traumą, jako że kartę rowerową wystawiono mi na Mirosława. Wielokrotne próby naprawienia sytuacji niczego nie dały, co popchnęło mnie na drogę przestępstwa – za pomocą żyletki oraz pióra „zenith” wróciłem do prawdziwych personaliów. Wyliczanie kolejnych (i wciąż trwających) potyczek z rodzimą biurokracją zanudziłoby nawet w sztok pijanego koalę, więc sobie daruję. Od jedenastu lat pocieszało mnie jedno – z gromady wpędzających mnie w chorobę urzędników mam z głowy „gazowych”. W zajmowanym przeze mnie (wraz z rodziną) mieszkaniu funkcjonuje się bez gazu. Swoisty luksus i o jeden toksyczny urząd mniej. Czyż mogłem przypuszczać, że kiedykolwiek zatęsknię za gazem, a tym bardziej za dystrybującym go urzędem? A jednak!
Kilkanaście dni temu zmuszony byłem „wyprostować” gazowo-urzędowe sprawy mojej matki.
Pół nocy nie śpię, domowy zapas relanium łykam aż do wyczerpania, popijając melisą. Rano prysznic i półprzytomna (wszak po „prochach”) jazda do urzędu. Tu standardowo: w biurach na Tęczowej dowiaduję się, że trzeba mi na Ziębicką. Zaciskam zęby i po 35 minutach „już” docieram na miejsce. W eleganckim biurowcu, do którego – o, naiwny ty, naiwny… – kieruję się na początek, dowiaduję się, że interesantów obsługuje się „o, tam z tyłu, pan widzi”. Z lekko już podniesionym ciśnieniem truchtam do tyleż właściwego, co nijakiego budynku. Wchodzę i co widzę? To co powinienem – kolejkę.
Dawno już minęły czasy, kiedy ochotniczo zgłaszałem się „na zakupy”, by móc spokojnie sobie poczytać, czekając na towar, którego i tak niejednokrotnie zabrakło. Dziś na wijący się kliencki ogonek reaguję alergicznie. Z reguły na sam widok kolejki jeszcze nie dostaję palpitacji, ale już świadomość, że będę w niej sterczał powoduje, że zionę ogniem. Tak jest i tym razem.
– Kto z państwa ostatni? – pytam przez zaciśnięte zęby.
– Ten starszy gość, tam na krześle. On tu za mną stoi, ale teraz musiał usiąść.
– Jasne – cedzę i przechodzę do ataku na złogi biurokratyczne – Szkoda, że tylko on musi siedzieć. Tamci powinni musieć, a nie muszą!
Połowa okienek zieje pustką. Wskazuję je głową, a współkolejkowicze potakują zespołowo. Koniec dyskusji – stoimy. Mija kwadrans. Ogonek nie ulega skróceniu nawet o jednego interesanta – urzędnicy skrupulatnie wypełniają najdłuższe formularze świata. W okienku naprzeciw mnie siedzi „gazowy” mężczyzna (+/- pięćdziesiąt) o zastanawiająco ironicznym, aczkolwiek niezłośliwym uśmiechu. Jego twarz dziwacznie kontrastuje z naszymi męczeńsko znudzonymi obliczami. Właśnie jeden z nieszczęsnych interesantów, którego „Ironiczny” obsługuje, wykłada w pośpiechu z teczki na biurko kolejne pliki dokumentów. Układa stertę wysoką niczym papierową wieżę Eiffla. Stoimy niedaleko, więc rozmowę słychać doskonale.
– Bardzo mi się śpieszy, jutro rano wyjeżdżam – liczy na cud interesant.
– Naprawdę jest pan pewien, że dzisiaj pan wszystko załatwi do końca? – cedzi z uśmiechem urzędnik i brzmi to lekko bezczelnie. Już mam coś dorzucić do pieca, ale chwilowo nie mogę – uzupełniam płyny.
– A dlaczego nie? Czemu mam nie załatwić?
– Ma pan przy sobie świadectwa szczepień?
Wciąż w Polsce wszechobecny duch Stanisława Barei unoszący się pod sufitem biura przy Ziębickiej, każe nam nastawić uszu.
– Proszę?!
– Świadectwa szczepień.
Czy ja śnię? Statystuję w jakiejś komedii? Kolejka łamie szyk – wymieniamy niespokojne spojrzenia, nikt przecie z nas nie ma przy sobie żadnego świadectwa, z nerwów przydeptujemy sobie wzajemnie pięty, lecz znikąd pomocy.
– Jakich szczepień?!
– Jakichkolwiek. Ma pan?
– Nie, skąd.
– No widzi pan… A nie mówiłem? Ale to nic nie szkodzi, nie są do niczego potrzebne. Byłem tylko ciekaw, czy pan takie rzeczy nosi ze sobą. Tyle pan papieru trzyma w tej teczce…
Jedyną w całym biurez obsługi klienta osobą o kamiennej twarzy pozostaje zainteresowany szczepieniami urzędnik. Rechocze cała kolejka, parska śmiechem posiadacz papierów, aż formularze wypadają mu z dłoni i suną po podłodze. I mnie opanowuje radość, rżę jak nigdy w urzędzie. Histeria?
A to dopiero początek. Im dalej w gazowniczy las, tym ze śmiechu trudniej jest ustać na nogach.
– Zerknijmy teraz – kontynuuje benefis pracownik PGNiG – na prognozę zużycia gazu. Oj, coś słabo widzę… Momencik.
Sięga do szuflady po okulary ze szkłami typu denka od butelek pepsi, nakłada je na nos i z odległości kilku centymetrów usiłuje coś odczytać z wydruku. Nic z tego, za to kolejka kwiczy. Tadeusz Kucharski (jak się potem dowiedziałem) udaje obojętnego i przeprowadza z krztuszącym się interesantem wywiad.
– Czy pan jest żonaty?
– Tak prawie, już niedługo będę. Za tydzień.
– A przyszła pańska małżonka dobrze gotuje?
– Bardzo dobrze.
– Oj, to nie mam dla pana dobrych wieści – zużycie gazu będzie duże. Niezmiernie mi przykro.
– To może zadeklaruję – błyskawicznie dostosowuje się interesant – że to ja będę gotował. Wcale nie umiem, tylko jajecznicę. Zużycie będzie minimalne.
– Przykro mi, ale pierwsza odpowiedź się liczy.
W kolejce rozpoczynają się przetasowania. Pewien mężczyzna przepuszcza stojącą za nim babcię, byle tylko trafić do pana Kucharskiego. Udaje mu się, ale następna osoba już się nie zgadza – odstąpić komuś taki kabaret? O, nie! Teraz już śmiejemy się z samych siebie. Tymczasem przy okienku sprawy posuwają się naprzód.
– Jakiej muzyki życzy pan sobie wysłuchać w czasie podpisywania z nami umowy?
– Może walca?
– Niestety, walca nie ma w ofercie. Co by tu panu… – martwi się pan Kucharski. Wkrótce znajduje na służbowym komputerze coś odpowiedniego. W sam raz na kryzysowe czasy – piosenkę z nieśmiertelnej „Wojny domowej”, tę z egzystencjalnym refrenem „Tak mi źle, tak mi źle, tak mi szaro. Każdy dzień ciągnie się jak makaron”.
Melodia ta, również z uwagi na okoliczności, rozbawia wszystkich kolejkowiczów jak i obsługę pozostałych okienek prawie do łez. Zresztą jesteśmy już w stanie, w którym przysłowiowy palec mógłby pobudzić do rechotu. Skręcamy się i zwijamy, a tymczasem niepostrzeżenie wszystkie bakcyle urzędowstrętów oraz dokuczliwa kolejkofobia rozpełzają się bez śladu. Z bolącym brzuchem trafiam wreszcie – hurra! – do pana Kucharskiego. Niestety – moja sprawa jest obrzydliwie nieskomplikowana, dwie minuty i jest po wszystkim. Nawet nie mogę sobie wybrać melodii, omija mnie też gwóźdź programu – uroczysty finał procesu podpisywania umowy z wrocławskim oddziałem PGNiG. I tego żal mi najbardziej – tych oklasków oraz mini-serenady na sylwestrowej piszczałce, jaką w takich okolicznościach niezawodny Tadeusz Kucharski ma w repertuarze.
Żegnam się i wychodzę. Wychodzę niezrezygnowany, niewściekły, a w znakomitym humorze – z urzędu! Coś takiego w całym dotychczasowym życiu mnie nie spotyka. W drodze do auta kombinuję, jak żonę nakłonić do montażu w mieszkaniu instalacji gazowej (choć między bogiem a prawdą konieczna nie jest) i jak rzecz całą rozegrać tak, bym pełnomocnictwo rodzinne d/s gazowych miał na wyłączność. Nie zależy mi, by w kwestii formalności na Ziębickiej ktoś mnie wyręczał – wręcz przeciwnie.
Jarosław Kolasiński