Z-M-P: Puchar naprawdę Sześciu Narodów
Zaczęło się z przytupem. I to takim solidnym. 5go lutego 2000 reprezentacja Włoch w rugby pokonała na Stadio Flaminio w Rzymie Szkocję 34-20. Był to pierwszy mecz Azzurrich w nieoficjalnych mistrzostwach Europy, a zarazem początek nowej ery w tych rozgrywkach – Six Nations. Wcześniej turniej nazywał się Home Nations i uczestniczyły w nim wyłącznie drużyny brytyjskie (Anglia, Walia, Szkocja oraz reprezentacja wyspy – wyspy, nie Republiki! – Irlandii), do których z czasem doszlusowała Francja, co spowodowało zmianę nazwy na Five Nations. Włączeniu Italii do tego elitarnego grona towarzyszyły spore kontrowersje, które dodatkowo przybrały na sile, gdy okazało się, że ów inauguracyjny triumf Włochów (dodajmy: nad ówczesnym obrońcą tytułu!) to były miłe złego początki. Azzurri przegrali wszystkie pozostałe cztery spotkania Six Nations 2000, z czego trzy naprawdę dotkliwie. Kompletem porażek zakończyły się także ich występy w edycjach 2001 i 2002. Po zakończeniu tej ostatniej pewien angielski znajomy (przy okazji, R.I.P., Sam) werbalizując dość powszechną opinię zadał mi mejlowo retoryczne pytanie: kto jest komu bardziej niepotrzebny – Włochy Five Nations, czy Five Nations Włochom?
Bo i rzeczywiście, co na elitarnym z natury turnieju robi zespół, który w piętnastu spotkaniach doznaje czternastu porażek, czasem naprawdę upokarzających (13-60 z Irlandią, 23-80 i 9-45 z Anglią)? A z drugiej strony, po co Włochom to rugby? Przecież Italia jest tradycyjną potęgą w takich dyscyplinach, jak futbol, czy siatkówka. Co więcej, mieszkańcy Buta szaleją na punkcie kolarstwa, a także przeróżnych sportów motorowych, z Formułą 1 na czele.
Co prawda, w latach 2003-4 Azzurri nieco poprawili swoje osiągnięcia, wygrywając 30-22 z Walią (15.2.2003, Rzym) i 20-14 ze Szkocją (6.3.2004, też Rzym). Na dodatek te dwa zwycięstwa pomogły im w uniknięciu Drewnianej Łyżki („nagroda” dla ostatniego zespołu w końcowej tabeli) w obu odnośnych edycjach. Niemniej, lata 2005-6 to powrót do seryjnych porażek (jeden remis w dziesięciu meczach), a wraz z nimi – do wątpliwości. Oczywiście, można było podkreślać, że boiskowa postawa Azzurrich jest znacznie lepsza od wyników, a nawet te wyniki – choć wciąż jeszcze niekorzystne – utrzymywane są na przyzwoitym poziomie. Jednakże przecież właśnie w 2006tym piłkarska reprezentacja Włoch zdobyła Mistrzostwo Świata. Calcio triumfowało i zdać się mogło, że Stadio Flaminio – na którym i tak kibice przyjezdni często miewali liczebną przewagę nad miejscowymi – podczas meczów włoskich rugbistów świecić będzie pustkami.
Paradoksalnie to właśnie calcio, choć raczej niechcący, wyciągnęło pomocną dłoń do rugby. Puchar Świata Pucharem Świata, ale przecież 2006ty to także rok apogeum calciopoli. Handel punktami, tytułami, manipulacje nawet w telewizyjnym studio, opadający z roku na rok poziom Serie A przy jednoczesnej eskalacji kibicowskiego bandytyzmu – to wszystko spowodowało, że trybuny na piłkarskich stadionach Italii znacząco wyłysiały, a zainteresowanie futbolem w tym kraju osiągnęło nie notowaną nigdy wcześniej bessę. Rugby potrafiło skrzętnie z tego skorzystać.
Sei Nazioni 2007 rozpoczęły się słabo, od 3-39 z Francją (3.2.2007, Rzym). Następnie było jeszcze 7-20 z Anglią (10.2.2007, Londyn), ale już to spotkanie, wygrane dopiero po zażartej walce przez zespół, który kilka miesięcy później osiągnie finał Pucharu Świata, w żadnym wypadku nie przyniosło Azzurrim wstydu. A potem zaczęły się dziać rzeczy niesamowite. 24go w Edynburgu nie minęło nawet dziesięć minut gry, a już Włosi prowadzili ze Szkotami 21-0! Skończyło się na 37-17. Dwa tygodnie później do Rzymu zjechała reprezentacja Walii. I wróciła do domu bez punktów, przegrawszy po ciężkiej walce 20-23. Na Murrayfield Azzurri odnieśli pierwsze w historii swych występów w Six Nations wyjazdowe zwycięstwo. Na Stadio Flaminio po raz pierwszy wygrali drugie spotkanie z rzędu. A co najciekawsze, po wiktorii nad Walijczykami mieli – przynajmniej matematyczne – szanse na końcowy triumf w całych rozgrywkach! „Wystarczyło” wysoko wygrać z Irlandią i liczyć na korzystne rezultaty w pozostałych meczach. Niestety, już pierwszy warunek nie został spełniony. Goście z Zielonej Wyspy zaprezentowali się z bardzo dobrej strony i zwyciężyli 51-24 (17.3.2007, Rzym). Mimo tej porażki, dającej ostatecznie Azzurrim 4te – najwyższe w historii – miejsce w tabeli, włoskie media odniosły się do występów swych rugbistów z ogromnym entuzjazmem, który jak najbardziej udzielił się także kibicom. Wszystko wskazywało na to, że w kolejnych sezonach Włosi dostarczą dalszych dowodów na to, iż miejsce w kontynentalnej elicie zwyczajnie im się należy.
Pozornie nic takiego nie nastąpiło. Przeciwnie, następne trzy edycje to znów zaledwie dwa zwycięstwa w piętnastu spotkaniach i kolejne trzy Drewniane Łyżki do kolekcji. Tyle, że te seryjne porażki zaczęły wreszcie wynikać nie ze sportowych niedomagań Azzurrich, a często z pecha, bądź kontuzji kluczowych graczy. Nawet w 2009tym, gdy Włosi aż cztery spotkania przegrali różnicą minimum dwudziestu punktów (Walijczyków udało się utrzymać na 15-20, ale też z Francją było 8-50), nikt nie kwestionował ich obecności w elicie. Rok temu, po wyraźnej porażce na inaugurację z Irlandią (11-29, 6.2.2010, Dublin) przyszedł zupełnie niezły, choć też przegrany, mecz na Stadio Flaminio z Anglikami (12-17, 14.2.2010, Rzym) i wreszcie zwycięstwo ze Szkocją 16-12 (27.2.2010, też Rzym). I gdy wydawało się, że Włosi znów mogą włączyć się do walki o coś więcej, niźli tylko uniknięcie łyżki, nastąpiła klęska z najgorętszym rywalem, Francją (20-46, 14.3.2010, Paryż), a potem, również wyjazdowa, przegrana z Walią 10-33 (20.3.2010, Cardiff). Niemniej jednak, forma zaprezentowana przez Azzurrich w tamtej edycji znów pozwalała mieć nadzieje na przyszłość.
Tegoroczne Sei Nazioni rozpoczęły się od niezwykle emocjonującego spotkania z Irlandia w Rzymie. Na pięć minut przed końcem Luke McLean (swoją drogą, bardzo ciekawa postać, pół-Włoch, pół-Australijczyk) zdobył przyłożenie i Azzurri prowadzili 11-10. Niestety, Mirco Bergamasco spudłował podwyższenie, a po kolejnych trzech minutach drop goal Ronana O’Gary zapewnił gościom zwycięstwo 13-11 (5.2.2011, Rzym). Tydzień później Włosi zmierzyli się z Anglią na Twickenham i polegli 13-59 (12.2.2011, Londyn). Nie, ten mecz wcale nie był taki zły. Za to Chris Ashton był absolutnie fantastyczny. Cztery przyłożenia (jedyny, jak do tej pory, taki przypadek w jedenastoletniej historii Six Nations) – to naprawdę był wyczyn dwudziestoczterolatka z Northampton. Potem przyszła jeszcze dość pechowa przegrana z Walią (16-24, 26.2.2011, Rzym). Jednak mimo wciąż zerowego konta zdobyczy w tegorocznej edycji turnieju, we włoskim świecie rugby czuło się oczekiwanie na coś wielkiego.
I coś wielkiego rzeczywiście nastąpiło. 12go marca br. na Stadio Flaminio pojawiła się ekipa Trójkolorowych. Le XV de France, obrońca tytułu i Wielkiego Szlema (zwycięstwo we wszystkich meczach danej edycji) sprzed roku, była murowanym faworytem spotkania. Zwłaszcza, że wciąż jeszcze zachowywała szanse na końcowy triumf. Do przerwy Francuzi prowadzili zaledwie 8:6, ale w pierwszych dziesięciu minutach po zmianie stron rozszalał się Morgan Parra. Skuteczny rzut karny, przyłożenie, podwyższenie – i dzięki zawodnikowi Clermont wynik w 50tej minucie spotkania brzmiał 6-18. Czyli co, pozamiatane, można gasić światło? Gdzie tam! Po kolejnych dziewięciu minutach Andrea Masi przykłada, Mirco Bergamasco podwyższa, a potem jeszcze egzekwuje trzy skuteczne karne. Co prawda, Parra jeszcze raz odpowiedział swoim karnym, ale i tak sensacja stała się faktem. Ku dzikiej radości na Stadio Flaminio, przy akompaniamencie zgrzytu zębów bukmacherów, Italia pokonała Francję 22-21. Z co najmniej dwóch powodów było to wydarzenie historyczne. Po pierwsze, Azzurri nigdy wcześniej nie zdobyli Trofeo Garibaldi (wewnętrzna nagroda Six Nations, przyznawana zwycięzcy spotkania drużyn niebrytyjskich wewnątrz turnieju). Po drugie zaś, był to ostatni – przynajmniej na razie – mecz Sei Nazioni na Stadio Flaminio. W związku ze wzrostem popularności rugby w Italii, trzydziestodwutysięczna rzymska arena zrobiła się po prostu za mała. Nic dziwnego. Pojemność pozostałych obiektów europejskiej elity waha się od nieco ponad pięćdziesięciu tysięcy (Aviva Stadium, Dublin), do ponad osiemdziesięciu tysięcy (Stade de France, St. Denis/Paryż; Twickenham, Londyn) miejsc. Początkowo istniały – a nawet zostały publicznie ogłoszone – plany rozbudowy Flaminio. Kiedy jednak okazały się one niewykonalne, Federazione Italiana Rugby zdecydowała, iż od następnego sezonu Azzurri grać będą domowe mecze na niespełna pięćdziesięciotysięcznym Stadio Artemio Franchi we Florencji.
Historyczny triumf nad sąsiadami zza miedzy podniósł we Włoszech oczekiwania co do ostatniego spotkania tegorocznego Sei Nazioni. Niestety, głównie dzięki fantastycznej drugiej połowie, Szkoci odarli Azzurrich ze wszelkich złudzeń, wygrywając 21-8 (19.3.2011, Edynburg). Czwarta z kolei, a dziewiąta na jedenaście możliwych, Drewniana Łyżka dla Italii, stała się faktem. Pozornie należałoby usiąść i płakać. A najlepiej się z tych Sześciu Narodów najzwyczajniej w świecie wycofać, aby nie przysparzać sobie dalszych upokorzeń. Jednak boiskowe postępy Azzurrich, choć wciąż nie do końca przekładają się na wyniki, znów pozwalają wierzyć w lepsze jutro.
Prawdziwym testem dla tej wiary będzie tegoroczny Puchar Świata w Nowej Zelandii. Włosi – jako jedyna ekipa spośród wszystkich uczestniczących w Six Nations – jeszcze nigdy na światowym czempionacie nie wyszli z grupy. Patrząc na przeciwników, jakich tym razem los przydzielił Azzurrim, wreszcie może się udać. Australia pozostaje raczej poza zasięgiem, za to Amerykanie i (zwłaszcza) Rosjanie powinni być jak najbardziej do ogrania. W tym świetle kluczowe wydaje się spotkanie z dobrymi znajomymi z Sei Nazioni, Irlandczykami, drugiego października na Forsyth Barr Stadium w Dunedin. Jeśli się uda, selekcjoner Włochów, Afrykaner Nick Mallett, będzie niewątpliwie jednym z głównych ojców sukcesu.
A nawet, jeśli nie, i tak będzie można patrzeć z nadzieją na Sei Nazioni 2012. Bo mimo tych czterech drewnianych łyżek, mimo wciąż zdarzających się klęsk Azzurrich, trudno mieć wątpliwości, że nieoficjalne mistrzostwa Europy w rugby można bez cienia przesady nazywać Pucharem Sześciu Narodów.
z-m-p
Brak komentarzy