Jacek Gulanowski: Wyzwolenie mężczyzn

18 maja 2011 10:020 komentarzy

Steve Biddulph
Męskość
tyt. oryg.: Manhood
tłum.: Agnieszka Jacewicz
Rebis, Poznań 2011

Problem wyzwalania z ucisku stanowił jeden z leitmotivów zachodniej kontrkultury w drugiej połowie XX wieku. Przewijał się wielokrotnie w filmach, książkach, tekstach piosenek czy podczas niekończących się dysput prowadzonych nad skrętem dzielonym przez uczestników okupacyjnego strajku studenckiego lub fanów zgromadzonych na koncercie jednej z licznych (najczęściej zapomnianych) około-hipisowskich kapel. Wyzwalano z tyranii kapitalizmu, imperializmu, państwa policyjnego, faszyzmu, teokracji, patriarchatu, konsumpcjonizmu, struktur grzechu… A kogo wyzwalano? Oczywiście mniejszości – etniczne, religijne, polityczne, ekonomiczne, ale także najliczniejszą mniejszość: kobiety. Łatwo się teraz naśmiewać z tego wyzwalania, jak i z całej minionej kontrkultury, zwłaszcza pamiętając o jesieni, która przyszła po lecie miłości, czy wiedząc o infiltracji określonych środowisk przez inne określone środowiska. Jednak coś było na rzeczy – w kontrkulturowym bełkocie pojawiały się ciekawe tematy i ważne problemy, a wielu „wyzwalaczy” miało dobre serca i szlachetne intencje.

Ciekawym wątkiem ówczesnej kontrkultury były poszukiwania duchowe, próba wyjścia poza materializm (co było dość paradoksalne – biorąc pod uwagę stopień przesiąknięcia kontrkultury marksizmem), odnalezienie duchowego wymiaru życia. Można tu przywołać Mriceę Eliadego, który zwrócił uwagę na ten wymiar ruchów kontestacyjnych i wskazał, iż jest to odpowiedź na naturalne dla człowieka zapotrzebowanie przeżycia świętości czy religijności. Inna rzecz – te metafizyczne peregrynacje z reguły ograniczały się do brania LSD i spłycania frazesów zasłyszanych na temat wschodnich religii. Jednak pojawiły się też poważniejsze próby ponownego odkrycia tego co archaiczne i ponadczasowe. Najczęściej posiłkowano się przy tym Jungowską i jungowską psychologią czy niematerialistycznymi nurtami w religioznawstwie. I przynosiło to ciekawe efekty: wystarczy wspomnieć takie filmy jak Gwiezdne wojny czy Czas apokalipsy, w których mityczne motywy zostały wykorzystany w efektowny i efektywny sposób.

Z tego zainteresowania duchowością i potrzeby wyzwalania mniejszości wyrósł (choć dopiero po przejściu głównej fali kontestacji) men’s movement (ruch mężczyzn) i jego uduchowiony odłam mythopoetic men’s movement (mitopoetyczny ruch mężczyzn). Punktem wyjścia była konstatacja, iż o ile dobrze opisano formy ucisku i metody wyzwolenia mniejszości różnego typu (w tym kobiet), to nie poświęcono wystarczającej uwagi pewnej dość licznej grupie – mężczyznom. Nawet jeśli pisano o nich – to w kontekście negatywnym. Mężczyzn (zwłaszcza białych, heteroseksualnych, z klasy średniej) postrzegano jako filar i narzędzie patriarchatu/kapitalizmu/imperializmu/itd. To właśnie mężczyźni mieli czerpać najwięcej korzyści z istnienia tego systemu. Kilku autorów postanowiło spojrzeć na sprawę z innej perspektywy – nie tylko policzyć, ilu mężczyzn zasiada w parlamentach, radach nadzorczych, sprawuję urzędy państwowe i kościelne, ale także ilu siedzi w więzieniach, pada ofiarą przestępstw, nałogów, chorób czy samobójstw. Efektem takiej odmiennej analizy były nowatorskie wnioski – otóż mężczyźni stanowią jedną z mniejszości uciskanych przez system i także ich trzeba wyzwolić. O ile men’s movement skupił się na praktycznym i teoretycznym rozpracowywaniu konkretnych zagadnień (prawo rodzinne, przemoc, nałogi, zdrowie fizyczne), to jego „mitopoetyczne” odgałęzienie zajęło się pracą nad obszarami z pogranicza psychologii i mitologii. Postanowiono odpowiedzieć na pytanie, czym jest męskość i  kim jest mężczyzna, nie tylko na poziomie prawnym i fizycznym, ale także w archetypicznym czy metafizycznym ujęciu.

Oprócz wspomnianego już Carla Gustava Junga duży wpływ na ruch mężczyzn miały książki Josepha Campbella. Jest to wyraźnie widoczne w najważniejszym dziele najważniejszego autora ruchu – Żelaznym Janie (Iron John) Roberta Bly’a. W Polsce do tego nurtu odwoływał się Wojciech Eichelberger w onegdaj głośnym Zdradzonym przez ojca.

Steve Biddulph także zalicza się do grona przedstawicieli ruchu mężczyzn. Ten australijski autor jest nie tylko pisarzem, ale także aktywistą. Otrzymał nawet tytuł Australijskiego Ojca Roku w 2000 r., także można go określić jako znanego i uznanego.

Jak według Biddulpha ma się to wyzwolenie mężczyzn odbyć? Przede wszystkim należy na nowo zdefiniować mężczyznę i męskość. Trzeba zerwać z jednej strony z machizmem, materializmem, mieszczańskim wzorcem, zgodnie z którym miejsce mężczyzny jest w pracy, a jego zadaniem przynoszenie pieniędzy do domu i spędzanie w nim jak najmniejszej ilości czasu. Z drugiej – z poglądem, iż mężczyźni i kobiety niczym się od siebie nie różnią, a przekonanie o odmienności mężczyzn jest patriarchalnym mitem, który należy zwalczyć poprzez zmuszanie mężczyzn do odkrywania swojej kobiecej strony. Mężczyzna nie może być ani wbitą w garnitur maszynką do zarabiania pieniędzy, ani zdradzającym żonę macho, ani wykastrowanym mięczakiem. Powinien wziąć to, co najlepsze z istniejącej do dziś męskiej tradycji, znanej między innymi z przekazów mitologicznych i skorzystać z okazji, która stwarza mu ponowoczesny świat – zrzucić kajdany patriarchatu, czy inaczej: systemu.

W tym wyzwoleniu i odrodzeniu mężczyzn kluczową rolę gra ojciec. Przede wszystkim mężczyzna, który naprawdę chce stać się mężczyzną, musi naprawić swoje relacje z ojcem. Niezależnie od tego, jaki ten ojciec był i od tego, czy jeszcze żyje, czy już odszedł z tego świata. Po drugie – mężczyzna sam powinien zostać ojcem. Według Biddulpha należy zerwać z egoistycznym wiecznym chłopięctwem i podjąć się realizacji prawdziwych wyzwań. Według niego dobry ojciec jest o wiele ważniejszy niż dobry pracownik. Poprzez odkrycie roli ojca można odkryć swoją prawdziwą męskość.

Mężczyzna powinien również pogodzić się sam ze sobą i zaakceptować swoje uczucia. Musi także odkryć w sobie wolnego ducha. Należy również nauczyć się szacunku do kobiet, w oparciu o to zadbać o swoje relacje z nimi oraz swoje życie seksualne, wziąć się za wychowywanie chłopców na prawdziwych mężczyzn, pielęgnować przyjaźń między mężczyznami i wziąć się za pracę, której można poświęcić się całym sercem. Biddulph nie tylko jasno prowadzi swój wywód i argumentuje, czemu postuluje akurat takie rozwiązania, ale przedstawia również autorskie recepty na osiągnięcie tych celów.

Wywód Biddulpha – jak i książka w ogóle – ma swoje słabe strony. Jak wielu autorów poruszających się w centrum i na obrzeżach głównego nurtu psychologizującej samopomocy, ignoruje znaczenie czynników społecznych i ekonomicznych. Wykazuje zbyt wiele wiary w zdolność człowieka do pokonania swoich słabości. Słychać tu wyraźne echa anglosaskiego selfmademan. Co jest o tyle ciekawe, że Biddulph postuluje wyzwolenie mężczyzn właśnie z tej post-protestanckiej kultury sukcesu. Ignoruje też czynniki ekonomiczne, a raczej patrzy na nie z perspektywy przedstawiciela zamożnej kultury zachodu. Wykonywanie pracy, której można się oddać z sercem – jestem za, ale nie wolno zapomnieć, że (nie tylko w Polsce) wybór wygląda inaczej: wykonywanie źle płatnej nudnej pracy, albo bezrobocie, niekoniecznie „zasiłkowe”. O ile w przypadku „wolnego ducha” taka perspektywa nie jest taka straszna, to dla odpowiedzialnego za rodzinę mężczyzny jest już o wiele gorzej. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Biddulphowi, że mocno dowartościowuje małe grupy samopomocy, które w końcu okazały się niezwykle skuteczne przy rozwiązywaniu trudnych problemów, czego dowodem jest ruch AA. Wydaje mi się również, że Biddulph przecenia położenie kobiet we współczesnym świecie. Nigdy nie byłem kobietą, ale obawiam się, że sytuacja wcale nie jest tak kolorowa, jak przedstawia ją Biddulph. O ile kobietom niewątpliwie łatwiej przychodzi rozmowa o swoich uczuciach czy problemach osobistych, nie znaczy to wcale, iż faktycznie tym sposobem są w stanie lepiej radzić sobie z trudnymi sytuacjami. Mam też sporo wątpliwości co do Biddulphowskiego rozumienia męskości. Odpowiedzialność, dojrzałość, pewność siebie, odwaga w podejmowaniu wyzwań – z tym łatwo się zgodzić, ale w tym obrazie pojawia się wiele pochwał optymizmu, ekstrawersji i dobrego samopoczucia, co wbrew pozorom jest dość kontrowersyjne. Co więcej – Biddulph wyrzuca wszelkie formy przemocy poza nawias męskości. Od tego poglądu czuć już na milę pacyfistyczną i wykastrowaną wizję świata, w której każde użycie siły przeciw drugiemu człowiekowi postrzegana jest jako zło. Tymczasem przemoc była stałym elementem tradycyjnego świata mężczyzn, na który powołuje się niejednokrotnie autor.  Być może naczytałem się zbyt dużo Thorgala, ale byłem i jestem przekonany, że gotowość do ranienia czy zabijania ludzi w obronie chociażby swojej rodziny, jest czymś męskim, szlachetnym i słusznym. Ten problem bardzo ciekawie zanalizował Chuck Palahniuk w słynnej powieści Fight Club, w której (chyba niezamierzenie) pojawia się sugestia, iż to właśnie przemoc jest w stanie być skuteczną odpowiedzią na kryzys ojcostwa i wynikające z niego kryzysy męskości i wartości. Zamiast nośnego i płaskiego edukacyjnego hasła Violence solves nothing aktywiście Project Mayhem mówią: Violence solves everything. I dochodzimy tu do największego paradoksu tez Biddulpha. Z jednej strony chce on dowartościowania męskości i powrotu „zdrowej” tradycji, z drugiej pozostaje pacyfistą uznającym euro-amerykańsko-australijską „demokrację” za najlepszy z dotychczasowych ustrojów (choć wymagający reform). Obawiam się, że z „demokracją” i tradycją jest jak ze Stalinem i chlebem z masłem ze znanego onegdaj dowcipu. Nie można mieć jednego i drugiego. Ostatnim problemem jest wizja postulowanego przez Biddulpha świata. Jak i inni naprawiacze-wyzwalacze postuluje całkowitą przemianę człowieka i społeczeństwa. Gdy zaczyna snuć marzenia o postkapitalistycznym społeczeństwie dobrobytu, wpada w najsłabszą część książki, będącą najwyraźniej żalami podstarzałego hipisa o to, że przedstawiciele pokolenia ’68 pozakładali garnitury. Pewnym minusem książki może być również zbyt wierny przekład. Plastyczny i „wyluzowany” język Biddulpha sprawdza się w oryginale, ale polska wersja może razić co czulsze uszy anglicyzmami.

Jednak sam trzon wywodu – analiza kryzysu męskości i poszukiwanie sposobu na jego przezwyciężenie – jest niezwykle interesująca i godna uwagi. Ciekawe są chociażby konstatacje autora na temat męskiej przyjaźni, która zamieniła się w parodię samej siebie. Uciekanie w puste rozmowy, nieumiejętność okazywania uczuć, poruszania życiowych problemów, wspólnego przezwyciężania trudności czy chociażby okazywania sobie przyjaźni to problemy, które jest w stanie zauważyć nawet amatorski obserwator. Nieobecność męskich wzorców w życiu chłopców to również ważny temat. Zwłaszcza w przypadku dzieci wychowujących się bez ojca. Tutaj ujawnia się bezsilność szkoły, która akurat przy rozwiązywaniu tego problemu mogłaby okazać się pomocna. Intrygujące jest postawienie sprawy przez Biddulpha – skoro uważa się, że parytety są w stanie polepszyć sytuację kobiet, co z parytetami dla mężczyzn? W tym wypadku należałoby skupić się nie na radach nadzorczych czy parlamentach, ale szkolnych etatach czy rezerwowanych miejscach na studiach pedagogicznych oraz specjalizacjach nauczycielskich. Biddulph wydaje się też być przeciwnikiem koedukacji i zwolennikiem tworzenia zróżnicowanych programów nauczania. Krytyka męskiej hiperkonsumpcji i materialistycznego narcyzmu to również ciekawy obszar rozważań. Mania zakupowa zawładnęła umysłami zwłaszcza przedstawicieli młodego pokolenia – niezależnie od płci.

Szczerze powiedziawszy nie zgadzam się z wieloma tezami Biddulpha, a momentami książka naprawdę mnie drażniła. Ale jak już pisałem – dotyka wielu ciekawych problemów, które niestety często pozostają przemilczane, zwłaszcza w polskim głównoobiegowym dyskursie medialnym. Poza tym jest żywo napisana, wywód Biddulpha jest intrygujący, więc całość szybko się czyta, a dużo wątków zostaje w głowie i daje do myślenia. I – co najważniejsze – nie podzielam optymistycznego usposobienia autora, jego poglądów na większość spraw społecznych oraz duchowych i nie uważam, żeby samorealizacja i szczęście były najważniejszymi celami do osiągnięcia w życiu. Nawet wprost przeciwnie. Ale z tego co widzę, takie podejście podziela większość żyjących współcześnie na tzw. „zachodzie” ludzi, więc z pewnością Męskość im się spodoba. Co więcej men’s movement (podobnie jak feminizm) jest na tyle ciekawym zjawiskiem, że warto choć odrobinę go poznać, niekoniecznie w pełni akceptując. Koniec końców – Męskość Biddulpha można spokojnie polecić wszystkim, którzy tego nurtu jeszcze nie znają, a jeszcze bardziej tym, którzy są jego entuzjastami.

 

Jacek Gulanowski

Tags:

Zostaw odpowiedź