GRAżyna Studzińska-Cavour: Branford Marsalis nad Odrą
Koncert „Branford Marsalis Quartet”
w ramach 48. Festiwalu Jazz nad Odrą
21 kwietnia 2012, Wrocław.
Loża komentatorów zamknięta. Zaszczytne miejsce obok Pawła Brodowskiego puste, pamiątkowe zdjęcia z jazzowego atelier fotograficznego Łukasza Gawrońskiego wykadrowane, łzy wzruszenia otarte. Całusy pożegnalne porozdawane… Czterdziesty ósmy festiwal Jazz nad Odrą, dnia dwudziestego drugiego o dwudziestej drugiej godzinie uważam za zakończony. I dobrze! Dawno się tak intensywnie nie nasłuchałam, a tylko dwa dni byłam przecież!
Wiozę teraz do domu sprasowany pakiet emocji, a po drodze na gaz naciska zamiast mnie Harley B. z solowej płyty Ścierańskiego (wiem, wiem, że to nie motor, tylko bas, ale skojarzenie samo się prosi).
W sobotę, dwudziestego pierwszego kwietnia wszystko zaczęło się od skarpetek. Czarnych. Potem napięcie rosło. Bez zbędnych słów prezentacji Tomasz Tłuczkiewicz zapowiedział po prostu: Branford Marsalis 4tet! A na scenie pojawili się, wraz z liderem: Joey Calderazzo (piano), Eric Revis (bass) i Justin Faulkner (drums).
Panowie od razu przeszli do rzeczy porywając nas w dźwiękowe zawirowania materiałem z najnowszego albumu Four MFs Playin’ Tunes.
Pierwszym, bardzo szybkim, energicznym utworem The Mighty Sword natychmiast wbito nas w Impartowskie fotele. Tak już zostało do końca koncertu. Temat jak z Chicka Corea, przywodził na myśl La Fiestę. Choć rytmika wewnątrz taktów była raczej skomplikowana, grę odmierzał równy, czytelny puls. Niesamowite skupienie, podziwu godna współpraca sceniczna, wirtuozeria… Słowa nie były potrzebne – mówiła muzyka. Oszczędna gra Branforda i sposób, w jaki wycofywał się po każdym solo, żeby wyraźnie zaznaczyć, że jest liderem, dla którego ważny jest przede wszystkim zespół, świadczyły o niezaprzeczalnej klasie artysty. Piękne, długie solo Calderazzo w utworze Maestra podparte zostało duchem basu o delikatnym, subtelnym, miękkim dźwięku. Coda Marsalisa zabrzmiała na tak długim wydechu, że normalnemu człowiekowi zabrakłoby pary już wpół drogi.
Zmiana nastroju – utwór Teo, w bardzo skocznym tempie, grą bębnów stylizowany na Mambo. Walking bas i swingująca miotełkami perkusja. Objawieniem był tu Justin Faulkner, który do składu dołączył niedawno. Naśladował na przykład wyraźnie słyszalny tętent konia, przechodzący ze stępa w kłus, a z kłusa w galop. Whiplash jak z bicza trzasł. Zdjęcia mi nie wyszły, bo cały rząd „chodził”, tupał, stukał i wymachiwał rękami. Eric Revis podśpiewywał sobie „pom pom” i „pam titi ti da dum”, a ja obserwowałam jak znamienite grono basistów po moich obu stronach, Paweł Brodowski z lewej, a Wojtek Pulcyn z prawej, przeżywało na wdechu jego cudowne solo czy też uderzenia drzewcem smyczka po strunach, tak, jakby sami stali na scenie.
W tle pobrzmiewała inspiracja Gershwinem, wielka orkiestra stroiła instrumenty w proscenium by wydobyć spokojne, melodyjne frazy polifonicznego fortepianu czy też hipnotyzującego głosu saksofonowego zaklinacza węży. Sopran brzmiał jak klarnet. Perkusja podkreślała baśniowy nastrój, w tło cicho wkradał się orientalny mrok…
Scenografia z rozpostartych żagli płynnie wyprowadziła kwartet na coraz szersze wody. Dryfowaliśmy i my. Raz flauta w kompozycji Calderazzo As Summer into Autumn Slips, raz szkwał w Endymion. Fortepianowe przebiegniki, morze się burzy, wiatr dmie, czteromasztowiec pruje fale. My, na pokładzie, jakby nigdy nic, jak nowojorscy, żydowscy emigranci, tańczymy foxtrota w Treat it gentle. Skrzypek przygrywa nam z dachu, choć skrzypiec w składzie nie przewidziano… I choć pot spływa już strumieniami z utrudzonej załogi, pod osłoną nocy zawijamy do upragnionego portu…
A Marsalis, jak to Marsalis – prawdziwy kapitan-gentleman, bardzo skąpymi środkami wyrazu, bez gwiazdorstwa opanował pokład od pierwszego do ostatniego dźwięku. Jak powiedział mi Joey Calderazzo w ubiegłorocznym wywiadzie dla Jazz Forum „Nasza muzyczna relacja polega na tym, że ja wiem, co się Branfordowi podoba. I robię, co mogę, żeby wypełnić jego wizję. Jest bowiem jedna rzecz, którą Branford potrafi wspaniale: otóż on potrafi grać pięknie. I to nie podlega dyskusji. Nie można zaprzeczyć, że jego muzyka jest piękna. I to mi się podoba. Branford kocha muzykę klasyczną i dlatego są na płycie kawałki, które się „same grają”. I mimo, że płytę poznałam wcześniej, muszę przyznać, że wersja live dystansuje ją w przedbiegach. Dopiero na koncercie widać było, że to muzyka, która potrafi rozgrzać publiczność jak kominek opalany dębiną. Do czerwoności.
Wyklaskany w standing ovation bis był ukłonem w kierunku tych słuchaczy, dla których program koncertu był odrobinę zbyt trudny. Popłynął standard Irvinga Berlina Cheek to Cheek, a ja poczułam… „Heaven… I’m in heaven”.
Dziękuję organizatorom 48. Festiwalu Jazz nad Odrą, szczególnie Agnieszce Perlik i Wojciechowi Cencnerowi za perfekcyjne podejście do festiwalowych wydarzeń, niezapomnianą atmosferę i pełen profesjonalizm. Dziękuję również Jackowi Pankowi za konsultację tekstu.
.
Grażyna Studzińska-Cavour