Jarosław Kolasiński: Nie herosi w walonkach, a „walonka” w herosach
Na odtrutkę po całym sezonie transmisji oraz pożalsięboże-transmisji ze zmagań tytanów narciarskich tras biegowych – coś na ząb dla sport ten uprawiających tak dla siebie.
Dla frajdy, zdrowia i zabawy.
Bohaterowie tego reportażu z pewnością marzli w tłumie, który na jakuszyckich trasach dopingował Justynę Kowalczyk. To od święta. W dni powszednie biegają sami. Ba! Na tej samej trasie, na której męczyli się w tym roku zawodowcy. O Biegu Piastów wie cała Europa, o Biegu Izerskich jeszcze nie cała. Czas z tym skończyć! Czy warto? Przeczytajcie… Autor relacjonuje VII Bieg Retro towarzyszący XIII Biegowi Izerskiemu. Były kolejne, równie ekscytujące i na nich nie koniec. Warto więc za rok posmarować deski i udać się pod „Orle”. Jesteśmy więcej niż pewni, że publikowany poniżej reportaż będzie ku temu znakomitą zachętą.
Wasz reporter – z założenia – zimą w górach nie bywa, ponieważ ośnieżone stoki bez nart pod stopami żadna to dla niego atrakcja, wręcz budzą w nim wstręt. Dlaczego? W wyniku feralnej awarii kolana już nie może, ale kiedyś (od drugiej klasy podstawówki, aż po połowę lat osiemdziesiątych) każde ferie zimowe oznaczały dlań dwa tygodnie szusowania na deskach, chrapanie w schronisku, tyleż dni darcia rękawic na wyrwirączkach. W każdą zimową niedzielę telepał się kombinackim autobusem do Szklarskiej, cierpiał katusze w wyciągowym ogonku, by wreszcie wjechać na górę zdezelowanym „krzesłem” (słynny „kielecko-dworcowy” słup nr 21 mając po drodze) i napić się herbaty z rumem [już trzeciej klasie podstawówki!] na szczycie Szrenicy. Potem trawersem pod Łabski i jazda do połamania desek (raz nawet dosłownie). Od dwudziestu kilku lat reporter kontaktu z nartami nie posiada, co go niezwykle frustruje – zimą więc góry omija szeroookim łukiem. Albo szerszym.
20 marca Anno Domini 2010 nieoczekiwanie dla siebie samego przełamuje się i (w roli szofera oraz tragarza sprzętu) jedzie do Jakuszyc. Ściślej biorąc – przełamuje go kilkoro wrocławskich fotografów, których na eskapadę w Izery namówił ich bliźniak w manii pstrykania, w cywilu członek Towarzystwa Izerskiego – Andrzej Woźniak.
W czarną godzinę namawiają reportera na ten wypad – jakiegoś wirusa łapie: odkąd z niego do domu wrócił, po kryjomu analizuje w internecie ceny biegówek. Teraz epoka zupełnie inna, ale kto pamięta (czynnie, narciarsko) lata siedemdziesiąte, ten rozumie, że łatwiej było wówczas w polskich górach o plażę nudystów, niż o osobnika na biegówkach. Lata Biegów Piastów, Gwarków i inne tego typu imprezy, nie mówiąc już o fascynacji wyczynami Justyny Kowalczyk zrobiły jednak swoje. Tylu biegających, śmigających czy po prostu dostojnie zmieniających miejsce tymczasowego pobytu za pomocą dwóch cienkich niedrewnianych desek nigdy wcześniej reporter nie widział. 20 marca ma ich na wyciągnięcie ręki. Ściślej biorąc – tuż obok, bo jadąc na oklep saniami służącymi do transportu m.in. piwa, tak kurczowo ucapia się metalowej poręczy, że za żadne skarby ręki nie wyciąga do nikogo podczas jazdy iście szaleńczej.

Pośpieszny kolejarz w rozmowie z P. Skowronem, zwycięzcą XIII Biegu Izerskiego - /fot. A. Kolasińska/
Po dotarciu do „Orla” reporter czuje się nieco nieswojo. Dobrze choć, że za fotowielbłąda robi, objuczony markowym sprzętem, przez co biorą go za fotografa, bo jakoś dziwacznie się prezentuje pośród tłumu narciarzy. Mieszczuch w długiej zimowej kurtałce, nart pozbawiony, do tego dwadzieścia kilo starszy. Lata temu, na sam widok takich indywiduów reporter mełł w ustach przekleństwa, postrzegając w nich pasożyty z gatunku stonki wyciągowej, co to na górę krzesłem, herbatka i tymże krzesłem w dół. Teraz – tfu! – sam jest stonką, choć nikt go w Izery z samolotu nie zrzucił. Sam przyjeżdża. Z własnej przymuszonej woli.
Na początku jest jajecznica, rozcieńczana przez część ekipy miejscowym piwem, czego swym towarzyszom podróży reporter po dni swych kres nie daruje, bo sam musi poprzestać na kawie. W końcu, by na kufle nie patrzeć, rejteruje do sieni, gdzie snuje się znany mu, cholera jasna, z dzieciństwa dym z zabytkowego piecyka. W nos łechce, a i serce, i w duszę narciarską abstynencją obolałą. Nie dziwota, że tęsknić poczyna za jakimś małym, nawet półpłaskim stoczkiem, oślą łączką chociażby, ale cóż…
W sieni coraz tłoczniej, więc by nie wadzić wpisującym się na listy startowe reporter wykonuje odwrót na z góry upatrzoną pozycję – przed schronisko. I dopiero go diabli biorą całkiem: z rusztów wabią kiełbaski, karkóweczki, pieczareczki, cebulka, kartofelki, goloneczki… Reporter rejteruje na polankę zastanawiając się, którego z parademarschen jego kischken grają tak głośno, że aż czeska kapela „Sešlost” z Liberca nie może zestroić instrumentów. Ciekawe, że niżej podpisany od dzieciństwa fascynacji Korneliusza Pacudy nie rozumiał, ale pod „Orlem” „wszystkie gatunki muzyki: country and western” wydają mu się całkiem na miejscu, choć i tak tęskni za starym, dobrym dixielandem. Z drugiej strony patrząc – śpiewane w języku Komensky’ego piosenki o krowach na bezkresnej prerii stanowią istotną wartość dodaną programu artystycznego. Kto pamięta Winnetou witającego Old Shaterhanda po niemiecku, doskonale wie, w czym rzecz. Tuż za metą usadawia się druga czeska orkiestra „Jablonečanka” z Jablonca nad Nisou. Grajkowie pełni ochoty do gry, rozgrzani, na głowach cudnie odblaskowe czapeczki. Czy jest na sali Hrabal? „Święto przebiśniegu” w wersji zimowej.
Na starcie gromadzą się zawodnicy gotowi do VII Biegu Retro. Wyśmienity nań pomysł narodził się przy piwie. Raczący się nim polscy górale izerscy byli pod świeżym wrażeniem wspaniałej prezencji sąsiada zza miedzy: Petra Rykra odzianego w strój z czasów dość zamierzchłych, poruszającego się na drewnianych deskach, przy pomocy bambusowych kijów. Wspomniane wizualne doznania, wspomożone improwizowanym wykładem miejscowego historyka dr Przemysława Wiatera na temat dziejów narciarstwa w Izerach, zapłodniły zgromadzonych koncepcyjnie i stąd już siódmy raz tłum „Rykrów” biega po trasach wokół „Orla”.
Zgodnie z regulaminem zawodów: na dystansie 3,5 km startuje się tylko na nartach drewnianych, w butach, których w sklepach brak od lat kilkudziesięciu. Wiązania oraz stroje również obowiązkowo „z epoki”, a kije z bambusa. Jedyny dopuszczalny styl pokonywania trasy – klasyczny (daleki krewny norweskiego z Rødøy sprzed 4,5 tys. lat). Reporter łamie sobie głowę, skąd oni biorą te deski, te kije a przede wszystkim wiązania?! Oni – w 2010 roku aż 69 biegaczy i przemieszczaczy.
Nikogo z WADA w pobliżu nie widać, jest natomiast prezes Towarzystwa Izerskiego St. Kornafel i przystępuje do tankowania zawodników. Nie benzyną czy dieslowskim paliwem. Z pękatego szklanego dystrybutora nalewa każdemu po naparstku „walonki izerskiej”, jak wieść głosi: domowej proweniencji cytrynówki na miodzie i spirytusie, z chronionymi tajemnicą dodatkami. Biegowi herosi piją ze skutkiem przeróżnym: jednych trzeba powstrzymywać, tak się po (w konsekwencji?) degustacji rwą do walki, inni wyraźnie mają ochotę na porcję kolejną – za nic im zaszczyty, medale, skoro środek dopingujący tak przedniego smaku. Pojawia się na tym tle wyraźna różnica stanowisk pomiędzy sportowcami a organizatorami. Sędzia zawodów upiera się, że biec jednak trzeba i nic się na to nie poradzi.
Nie czekając rozstrzygnięcia sporu, reporter umyka na trasę zawodów, lokuje się pod ociekającym kapuśniaczkiem chojakiem i czeka. Wokół tabun fotografów zaczajonych na biegaczy: jedni celują obiektywami w nieodległy, stojący jeszcze w miejscu peleton, inni – wierząc, że kilka setek metrów od startu lepiej się biegacze będą kadrowali, a i twarze ich wykrzywi charakterystyczny grymas tlenowego długu – okopują się za jednym z zakrętów i wypatrując biegaczy czekają niecierpliwie.
Już! Ruszają! Biegną, suną, dostojnie się przemieszczają, nadal stoją, ruszą za chwilę, a może jeszcze później, ewentualnie wcale! Jak kto woli, jak komu wygodniej. Padł sygnał do startu, co dalej, to się jeszcze zobaczy. Nic tu nie jest pewne, żadnej przewidywalności, jak choćby w Vancouver. Jak zresztą podkreślono w regulaminie – wcale nie jest takie pewne, że zwycięzcą będzie ten, który na metę przybiegnie najszybciej. Na najwolniejszego czeka cud-buteleczka o procentowej zawartości z okolicznościową naklejką. Czy wobec tego jest mus płuca wypluwać i gnać co sił do mety? Na Podhalu mawia się w takich razach: a idźze, idźze…
Reporter po kolana się zapada już w śniegu, kiedy mija go czołówka – lider odziany a la „ordynat zimą u wód” sapie po polsku, następnych trzech z wyraźnym czeskim akcentem, potem coś na kształt grupy pościgowej. Publiczność zgromadzona wzdłuż trasy usiłuje ukryć słuszne swe zakłopotanie, że oto tamci się pocą w zbożnym celu, a na poboczu zaledwie usiłuje się nie zmarznąć i ogrzewa się żarem papierosów, zawartością termosów. W kierunku biegnących padają cenne sugestie („Ci z astmą na lewo, „chorzy” na EPO na prawo”), pytania („A gdzie Bjoergen?”), udziela się też zawodnikom informacji: („Tak wolno biegniecie, że Kowalczyk już za metą obiad kończy!”, „Spokojnie, Majdič zeszła z trasy”). Nie brakło bardziej tradycyjnego dopingu: „Gazu!”, „Dawaj, dawaj!” i „Messi gola!”.
Niełatwo się zdecydować, co przede wszystkim podziwiać: kondycję, perfekcję techniczną biegu czy inwencję, z jaką uczestnicy biegu skomponowali swe stroje. O ile ci na czele stawki przypominają herosów doby bardzo wczesnego Marusarza – kolejni, zdecydowanie bardziej cofnęli się w czasie. No i
biegną nieco wolniej, nie chcąc zapewne zniszczyć kunsztownych kreacji. Pewnym wyjątkiem jest kolejarz jakoś dziwnie niepodobny do tych znanych z PKP: jego rogatywka nie świeci pociągowymi smarami, a starannie wyprasowany mundur leży na nim jak na Claudii Schiffer. Co jeszcze dziwniejsze, kolejowy zawodnik biegnie punktualnie i nic nie wskazuje, aby jego opóźnienie mogło się zmniejszyć lub zwiększyć. Nie jest to jednak ekspres, bo od początku wyprzedzają go Czesi – pierwszy, wypisz wymaluj, lew salonowy (stokowy raczej) prosto z St. Moritz, drugi w kraciastej, żółto-czarnej koszuli. Kolejnemu reporter nie wróży dobrego wyniku – w retro poszedł chyba za daleko, rezygnując z bambusów z talerzykami, postawił na dwa krzywe kije, które jeszcze niedawno były zwykłymi gałęziami chojaka. Za nimi – czyżby dziedzic Pruski z „Misia”? Nie, złudzenie tylko, zawodnikiem okazuje się niemiecki strażak z pickelhaubowej epoki. Tuż za nim żołnierz francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Wojak ma kepi, srebrne wąsiska i ciemne okulary. Choć to Izery a nie przedgórze Atlasu – jest w szortach, przez co część kibicek omdlewa na widok jego nagich (czarnych!) kolan. Armię polską reprezentuje młody kapral z Mauserem (?) na plecach. Czujnie biegnie na końcu stawki, gotów ostrzeliwać się ewentualnemu pościgowi.
Wszystkich wielce pomysłowych kostiumów nie sposób tu opisać, trudno jednak pominąć górala spod Machu Picchu, w gustownym poncho. Nie jest on zresztą jedynym przedstawicielem Indian na trasie VII Biegu retro. Stawkę zamykają bowiem (przede wszystkim pozując do zdjęć) dwie Indianki (północne) na dwóch nartach. Zdawać by się mogło, że w cuglach powinny zwyciężyć (co dwie nogi na każdej desce, to nie jedna), niestety, pamiętając o łukach i kołczanach, zapominają o kijach. Nazbyt rygorystyczna troska o kompatybilność wyposażenia: co z tego, że na prerii bambusy nie rosną? Ze sklasyfikowaniem jednego z czeskich zawodników reporter ma problem: ewidentnie przypomina mu Wodnika Szuwarka, ale nie… To chyba niemożliwe.
Zawodnicy dyszą, śniegiem skrzypią, gubią talerzyki, łamią bambusowe kije. Fotografowie, jak na artystów przystało, brawurowo zmagają się z tworzywem: tu się balans bieli pieprzy, tam kadr zbyt ciasny, gdzie indziej banalnie przemakają portki, gdyż dla lepszego ujęcia plackiem w śniegu się leży. Niektórym natomiast wilgotnieją policzki od łez, bo tak się pięknie zasadzili, takie cud-foty w myślach skomponowali, a retrobiegacze gnają (sic!) inną jakby trasą, niż awizowana. Tak przynajmniej głosi jedna z upowszechnianych w tłumie kibiców wersji. Diabli wiedzą, czy prawdziwa.
Triumfuje Mieczysław Skowron z Jeleniej Góry. Technika biegu znamionująca mistrza, podobnej klasy stylowe bryle. Psia krew – sprawia wrażenie niespoconego. Jakim cudem? Minutę i 25 sekund po nim kończy bieg wicemistrz, wspominany wcześniej Petr Rykr. Na ostatnie wolne na pudle miejsce „wskakuje” (zaledwie pięć sekund później) kolejny česky atleta Petr May. Na czwartej pozycji zwody kończy niedoceniony przez reportera nieznanego imienia pan Stoupicek szczęśliwy posiadacz dwóch gałęzi, którymi jakże skutecznie się odpycha. Tuż za tą czwórką jeszcze dwóch zawodników z Česke republiky: pierwszy na mecie z klanu Vrkoslavów – Milan, a za nim Jan Kuna.
Wymieniona szóstka osiąga sporą przewagę na kolejnymi zawodnikami płci obojga. Odnosi się wszakże wrażenie, że dla zostawianych w tyle nie stanowi to problemu. De Coubertain podskakuje na chmurce z radości widząc, jak pod „Orlem” najważniejszy jest udział. Niektórym wszakże chodzi i o wynik – dzielnie finiszuje płeć piękna – wszystkie medale padają łupem rodaczek Katariny Neumanovej: Hany Vrkoslavovej (no, proszę!), Renaty Dudovej oraz Jany Švedovej. Pierwsza z Polek jest szósta (zastępująca przypadkowo tylko nieobecną Justynę K.) Nina Mikołajczyk z arcygórzystej Łodzi). Najlepsza spoza czesko-polskiej koalicji – Annemarie Wenzel z Niemiec – przebojem zdobywa miejsce ósme.
Drżąca z podziwu dłoń reportera notuje z jak niebywałą gracją biegacze wykonują tzw. ewolucje końcowe. Znać od razu, że finiszowe pojedynki naszej mistrzyni ze Steirą oraz Bjoergen wszystkim w pamięć zapadły. Nawet ci, którym nikt na pięty (czyt. tyły nart) nie następuje, demonstrują ekwilibrystyczne cud-wypady w przyklęku, przez co nawet walcząc sami ze sobą pięknie wyglądać by mogli na zdjęciach z fotokomórki. Gdyby tylko była. Niektórzy, nad wyraz spragnieni finiszowej batalii, na kilka metrów przed metą zatrzymują się, czekają na rywali i dopiero wówczas walczą z całych sił.
Wszystkich, którym udaje się bieg zakończyć w jednym kawałku, wita hostessa pojąca ich jakimś przezroczystym płynem, co gremialnie uznają za inicjatywę ogromnie cenną i słuszną. Nikt się nie obraża na słowa: „O, pan chyba przemarzł, niech się pan napije na rozgrzewkę”. W stosunku do medalistów i kilku następnych kończących bieg jest to niewątpliwie dowcip, ale ci z końca peletonu istotnie mogą być nieźle przemarznięci po niewątpliwie przyjemnym spacerze w przepięknych okolicznościach izerskiej przyrody.
Jeszcze się dobrze VII Bieg retro nie kończy, a już na starcie pojawiają się zawodnicy XIII Biegu Izerskiego. Przypinają nartki nowoczesne (do klasyka), wspierają się na kosmicznych kijach, czekają na sygnał do startu oraz „walonkę”, bo nie gorsi od retrowców. I wśród nich nie brakuje fantazyjnie odzianych (jak choćby w kombinezony chroniące przed świńską grypą), zdarzają się też ekipy uzbrojone w gitary. Ruszają! Jedni może nie tyle z kopyta, co z kijków, drudzy z niejakim ociąganiem, dopiero po odśpiewaniu rytualnej pieśni. Bieg Izerski to nie przelewki – 12 km trasy, na której za rok pobiegnie Kowalczyk, więc oczekiwanie na zwycięzców trwać musi długo. Kibice oraz większość retrowców rzucają się zatem na ruszty. Rzecz jasna – nie dosłownie.
Mlaskanie się rozlega (reportera również – szaszłykowej proweniencji), w spragnione gardła leje się piwo (z miejscowych browarów, żadnej tam globalizacji!), czeskie orkiestry po raz kolejny dają z siebie wszystko, a „Jablonečanka” nawet spoooro więcej. Skąd zawodnicy, którzy ledwo co odpięli deski, wbili w śnieg bambusy, znajdują siły na często bardziej od biegu intensywne pląsy – reporter nie jest w stanie ani sobie, ani czytelnikom odpowiedzieć. W każdym razie z minuty na minutę temperatura w okolicach sceny rośnie, by osiągnąć stan wrzenia, kiedy „Sešlost” gra „Jožina z bazin”, który od nastu miesięcy Polaków bawi, ku niemałemu zdumieniu narodu, który pieśń tę stworzył. Reporter, który aż do Poznania pognał na koncert Ivana Mladka, śpiewa ze wszystkimi. Oczywiście pod nosem tylko, nie chcąc wzniecać pod „Orlem” zamieszek.
W izerskiej imprezie (ze wszech miar godnej rozreklamowania) nie o wyniki (nie tylko o nie) w obu biegach idzie, ale nie można ich nie odnotować. Jak przystało na rodaków Kowalczyk i Łuszczka, w obu biegach triumfują tubylcy (w retro – Mieczysław Skowron, w Izerskim – Piotr Skowron, zbieżność nazwisk nieprzypadkowa). Następni? Reporter stwierdził niedawno w Pradze, że poza kelnerami, policjantami i taksówkarzami żadnych Czechów tam nie ma, tylko tabuny włoskich nastolatków trawionych (hm…) chęcią zwiedzania. Gdzie więc Czesi? Odpowiedź jest prosta: w Izerach kolekcjonują medale. W czterech konkurencjach zdobywają 10 na 12 możliwych, a na dokładkę – nagrodę dla najmłodszego uczestnika biegu (kolejny Vrkoslav – Tomaš, w generalnej retroklasyfikacji dziesiąty).
Wręczenia nagrody najwytrwalszemu zawodnikowi powracający czym prędzej do Wrocławia reporter nie ogląda. Może się uda za rok? Inna sprawa, że na wyprawę w te strony aż 12 miesięcy czekać wcale nie musi. Już 24 lipca organizowany jest wyścig retro, a skoro w lecie brak śniegu, to na rowerach, z metą po czeskiej stronie. Szczegóły na efektownej stronie „Orla”, gdzie znaleźć też można fotogalerie oraz stosowne regulaminy, terminarze. W jednej z relacji chwalą się tam, że „jeszcze nikt im niczego nie wytknął”. – Dobra nasza – złośliwiec zaciera ręce i niniejszym wytyka.
Organizacji zawodów – tylko przyklasnąć! Od jedzenia i picia (zarówno w samym schronisku jak i pod chmurką), konferansjerki, oprawców muzycznych po kapitalną atmosferę imprezy i kryształowa czystość w kibelku. Gdyby się bardzo uprzeć, można postulować nieco lepsze oznakowanie tras, ale czy to konieczne? Nikt protestów do MKOL nie wyśle, nadto dodatkową atrakcją jest to, że zawodnik który biegnie nie „tędy”, ale w pobliżu mety pojawia się w miejscu, w którym powinien.
Zarzut drugi jest natury sentymentalnej… No, niech będzie, że wystartowało dwóch zawodników z Anglii, niech będzie. Ale gdzie się podziali enerdowcy?! Kiedyś przecież stanowili esencję narcenia w Polsce! Na siermiężnych (w porównaniu z naszymi „epoxami”) deskach, z archaicznymi wiązaniami (a my już na „tyroliach”!) odpychali się bambusami, których nikt z nas od lat w rękach nie miał. Ubrani w półelastyczne narciary, ortalionowe skafandry – na dodatek dosłownie żaden nie potrafił jeździć, co mocno potomków Piasta K. podbudowywało, wywołując gromkie salwy śmiechu. Budzili enerdowcy wszakże niejaki podziw: z uporem godnym narciarskiej sprawy usiłowali zjeżdżać. Wciąż, wciąż, i wciąż. Bez instruktora, bez strachu, bez skutku. Ale odważnie. Jak ów pruski wojak z komedii „Ci wspaniali mężczyźni na swych latających maszynach”, który postanowił zastąpić chorego kolegę-pilota. W myśl maksymy „niemiecki oficer wszystko potrafi” wystartował w rajdzie Londyn-Paryż z instrukcją obsługi samolotu w dłoni. I się udało! Prawie: herr pilot wylądował w kanale la Manche. Zupełnie jak enerdowski narciarz między muldami na Szrenickiej. Ech, łza się w reporterskim oku kręci… Tylko, co to za zarzut wobec organizatorów? Żaden. Wobec startujących, z takim pietyzmem kompletujących historyczne odzienia? Też nie. Sam, reporterze, wystartuj w 2011 na hikorach, z bambusami w dłoni, w „stroju organizacyjnym” owego „pierwszego w dziejach Niemiec państwa robotników i chłopów”.
Co być może nastąpi.

Ostatni szus i szlus! - /fot. Anna Kolasińska- zdjęcie nagrodzone w konkursie fotograficznym dokumentującym opisane w reportażu biegi w roku 2010/
No cóż, Wcale jakoś nie nastąpiło rok później, w 2011. Reporter nie wystartował i pewnie tylko dlatego Mieczysław Skowron obronił tytuł, wyprzedzając – standard – Czechów: Melouna Prażsky’ego oraz Martina Beldę. Brązowy medalista tak się jednak zawziął, że zwyciężył rok później – 10 marca 2012 r.

Retropodium z 2011 r. Na szczycie M. Skowron (PL), pierwszy z prawej jego tegoroczny pogromca Martin Belda (Cz) - /fot. Andrzej Woźniak/
Wśród kobiet większa jest jednak rotacja: w 2011 triumfowała Veronika Schierova z Czech, wyprzedzając jedynie o 16 sekund Polkę – Martę Bujok. Na trzecim miejscu finiszowała kolejna Czeszka Hana Vrkoslavova z rodzinnego teamu, który rokrocznie z powodzeniem atakuje najwyższe stopnie retroizerskiego podium.
Nieustająca „święta wojna” polsko-czeska o retromedale medale i w tym roku zakończyła się swoistym remisem. Wprawdzie Martin Belda odebrał Polsce złoto w biegu mężczyzn, to jednocześnie Czeszki, dla równowagi chyba, osłabły (albo Polki się zmobilizowały) i wśród pań triumfowała Ida Kordasiewicz, która być może w Soczi wspomoże Justynę Kowalczyk w sztafecie. Może to nie jest żart?
A już całkiem serio czytelnikom donosząc, należy podkreślić, iż izerski Bieg Retro, jak widać, nadal ma się doskonale, jego najstarsi uczestnicy również [w 2011 – Hanna Zawadzka lat 73], a to samo można powiedzieć o najmłodszych [w 2011 – Ania Cieślarz lat aż 3 lata].
Rośnie też liczba startujących – w tym roku ruszyło ich do walki aż 108! Tegoroczny Bieg Retro wprawdzie nieco schował się w cieniu Pucharu Świata, rozgrywanego dokładnie w tym samym miejscu, ale tylko nieco. Ważne, że a liście startowej oprócz wielu nazwisk znanych z lat ubiegłych, pojawiło się wiele nowych, a „Walonkę” nalewano tę samą, co zwykle. I to musi cieszyć. Szczególnie tych, którzy przed startem niezbyt się widzą na podium – ostatni zawodnik Biegu Retro jak i w poprzednich latach, otrzymał nagrodę – pełną butelkę z życiodajnym płynem. I znowu nie wiadomo, czy już szlifować formę na rok przyszły, czy może jednak celować w „Walonkę”. Autorowi chyba łatwiej będzie o to drugie… A jak będzie, czas pokaże.
A kto ma ochotę na Izery, „Orle”, Jizerkę i okolice wcześniej niż zimą, to też niech się pakuje i jedzie. Klimat tam jakiś taki dziwny, że tubylcom po obu stronach granicy inicjatyw ani pomysłów nie brak, ani sił na ich realizację, o czym można sobie poczytać i po czesku, i po polsku.
10:15
😀 Świetny język… A impreza kapitalna!! :))
08:07
🙂 Bardzo ciekaw jestem tej rowerowej – pierwsza odsłona niezbyt się udała za sprawą pogody – lało jak diabli. Moze następnym razem będzie lepiej.