Z-M-P: Monster Junior High

22 grudnia 2012 18:090 komentarzy

Czyli ropiejący wrzód na tyłku polskiego systemu edukacji.

(Tekst dedykowany pamięci W. Karasińskiego. Już Winrych, gdzieś tam, na górze, wie dlaczego)

# MONSTER

Tomasz[i], ur. 1983, wuefista o posturze rugbisty, Trójmiasto: Czy się boję? Nie, to raczej mnie się boją (śmiech).

Zdarzyło ci się użyć siły?

T: (znacznie poważniej) Raz, czy dwa. Oczywiście bez większych hardkorów. Trzeba było jednego z drugim złapać za łeb i potrząchnąć, no to złapałem i potrząchnąłem. Nie wiem, skarg do tej pory nie było, procesów też nie (śmiech). Tak ogółem, to w tej mojej poprzedniej szkole była naprawdę zajebista atmosfera. Sensowna dyrektorka, sporo nauczycieli w stylu cała kariera w jednym miejscu, niektórzy już trzecie pokolenie tam obracali. No i wiesz, szkoła w małym miasteczku, mnóstwo dzieciaków z okolicznych wiosek, a to jednak inna mentalność. Tam rodzic na wywiadówce nie leci od dzień dobry z pyskiem do nauczyciela, bo jego dzieciak dostał pałę z klasówki, albo ma czterdzieści osiem godzin nieusprawiedliwionych.

A jednak się przeniosłeś. Dlaczego?

T: (śmiech) To chyba właśnie nazywamy miłością.

Klaudia, ur. 1986, germanistka, Trójmiasto: Nikt mi nigdy nie groził, nie próbował zastraszyć, ani nawet wsadzić śmietnika na głowę (śmiech). Ale przemoc seksualna – proszę bardzo. Znaczy dobra, gwałcić też mnie nikt nie próbował, jeszcze czego. Ale rozumiesz, robię kartkówkę, siedzi dwóch takich byczków w rogu sali i rechocze. Zwracam im uwagę, raz, drugi, nic. A potem dostaję kartki tych dwóch oblepione spermą.

??? A co na to dyrekcja!?

K: Nic. „Skoro pani studia nie przygotowały pani do zawodu, może powinna pani zmienić zawód? Może w sklepie za ladą stanąć?” Zresztą, takich akcji było więcej. Może nie takich ostrych, ale kurde, wywołuję kogoś do tablicy, a on zamiast odpowiadać, gapi mi się na biust i głośno dyszy. A cała klasa w rechot. Albo sprawdzam pracę domową jakiejś wytapetowanej lali, zwracam uwagę na błędy i słyszę „co się czepiasz, jakaś niedopchnięta dziś jesteś?” Odsyłałam do wychowawcy, pedagoga, wzywałam rodziców – nic. Dopiero jak Tomek się tu przeniósł i rozniosło się, że się prowadzam z tym dryblasem, co non stop chodzi w dresie (śmiech) i ma łapy jak cegły, nagle zrobił się spokój.

* * *

Maria, siedemnaście lat w zawodzie, polonistka, Ostrołęka: To się bardzo szybko zaczęło. Poszłam do gimnazjum z podstawówki, przyzwyczajona do pracy z dziećmi. Owszem, w siódmej, ósmej klasie te dzieci, zwłaszcza takie przerośnięte, też bywały rozbrykane. Pan to przecież – bez urazy – powinien dobrze pamiętać. Ale bez przesady! Gdy tylko jednak ta reforma weszła w życie, zaraz w pierwszym roku wystawiłam jakiemuś chlustowi zagrożenie. Był koniec maja, piękna wiosenna pogoda. Wyszłam z dziećmi na spacer. Mój młodszy syn miał wtedy półtora roku, woziłam go jeszcze w wózku. I nagle w tym wózku wylądował spory kamień! Całe szczęście, że akurat wyjęłam Bartka, żeby go nakarmić. Odwróciłam głowę i zobaczyłam, jak mój uczeń ucieka między drzewa. Śmiał się, cieszył, że trafił. Poszłam do dyrekcji, poszłam na policję – nic. Brak dowodów. A on mi się potem śmiał w twarz przez kolejne trzy lata. Bo nie ugięłam się. Zostawiłam go w pierwszej klasie. Ale co się strachu najadłam, to tylko sama wiem.

Czy ktokolwiek wtedy pani pomógł?

M: Pomógł? A skąd. Zostałam z tym zupełnie sama. Dyrektorka, moja przyjaciółka zresztą, próbowała mnie jakoś podtrzymywać na duchu, ale to jeszcze nie te czasy były. O psychologicznym wsparciu dla nauczycieli mało kto w ogóle wtedy słyszał. Zresztą, teraz niby jest lepiej, w każdej chwili można sobie fachową pomoc z poradni załatwić, mimo to mało kto z takich rozwiązań korzysta. Trochę dziwne, ale przypuszczalnie ludziom się po prostu nie chce. Stwardniała im skóra, zobojętnieli. Przychodzą rano do szkoły, odbębnią swoje i szybko uciekają. Z perspektywy nauczyciela licealnego patrzę dziś na to z pewnym niesmakiem. Myślę jednak, że gdybym nadal pracowała w gimnazjum, też mogłabym popaść w taką znieczulicę.

* * *

Krzysztof, ur. 1973, matematyk, małe miasto na Mazowszu: W mojej szkole obowiązuje ścisła segregacja klas. Oczywiście, otwarcie nikt ci tego nie przyzna, ale tajemnicą poliszynela pozostaje, że jak mamy cztery klasy na jednym poziomie, to do „a” pójdą dzieci lokalnych prominentów, „b” i „c” będą w miarę normalne, a do „d” upchnie się tak zwaną trudną młodzież. Jeśli trafisz na którąś ze środkowych – w porządku, możesz normalnie pracować. Wiadomo, problemy zdarzają się i tam, jak to z młodzieżą. Ale wciąż jesteś nauczycielem. W „a” przeistaczasz się w lokaja i pilnujesz, aby jaśnie państwu nie popsuć humoru zbyt niskimi ocenami. No i generalnie masz się zbytnio nie narzucać. Inaczej ponaglana przez rodziców dyrekcja raz-dwa przypomni ci miejsce w szeregu. Za to w „d” zostajesz strażnikiem zakładu poprawczego o podwyższonym rygorze. O jakimkolwiek nauczaniu możesz zapomnieć. Pół lekcji usadzasz towarzystwo w ławkach, kolejne pół pilnujesz, żeby się nie pozabijało. Jeśli masz szczęście, zdążysz w ciągu czterdziestu pięciu minut sprawdzić obecność i wpisać temat do dziennika. No i cały czas pilnujesz siebie – żeby przypadkiem nie wyjść z nerw i któremuś gówniarzowi nie przypieprzyć. Bo oczywiście będzie na ciebie.

rys. Magdalena Jemielity

# JUNIOR

Jolanta, dwadzieścia kilka lat w zawodzie, pedagog, Łomża: Zygmunt, ale wyście też przecież mieli po piętnaście[ii], szesnaście lat, prawda? Tyle, że wy najpierw byliście w podstawówce. I byliście dziećmi. Dzieć-mi. Uczyliście się w tym samym budynku, co ośmio-, dziewięcioletnie szkraby. A jako dzieci nie mogliście zanadto podskakiwać. Potem szliście do szkoły średniej i tam też nie mogliście podskakiwać, bo dalej byliście dziećmi, kotami. I gdy tylko któryś z was próbował mocniej cwaniakować, starsze klasy natychmiast ustawiały was do pionu. Nie było gadki. A teraz taki piętnasto-, szesnastolatek dalej ma kiełbie we łbie, jak to w tym wieku. Ale dziś on jest panisko. Jak będzie palił papierochy na korytarzu, albo łapał koleżanki za tyłek, to nie przyjdzie nikt ze starszej klasy, żeby go trzepnąć w łeb i spytać „co ty, tego tam, robisz, smarku?!” Bo to on jest w najstarszej klasie!

* * *

Mirosław, ur. 1962, dyrektor gimnazjum w małym mieście na Podlasiu:  Po Suwałkach tak pytasz, co? (śmiech) Ale tu się nie ma co rozwodzić, sam przecież uczyłeś, to wiesz. Raz, że to bomba hormonalna. Dwa, od kilku ładnych lat idzie najgorsza fala. I ona się przez następne kilka lat nie skończy. To są te produkty bezstresowego wychowania, no i eurosieroty. Z jednej strony dzieciaki, które są w pełni świadome wszystkich swoich praw, ale jakoś nie wpadły na to, że oprócz nich mają też obowiązki. Z drugiej synowie i córki bez rodziców, zastąpionych przez przepływ funta.

No czekaj, ale wcześniej też były eurosieroty. Albo Chicago-sieroty.

M: Były, ale nie na taką skalę. No i nie były aż tak zaplątane w to całe „prawodawstwo”. Jakieś trzy lata temu trafił mi się taki przypadek: jeden chłopak w trzeciej klasie strasznie łobuzował. Wiecznie wagarował, ordynarnie pyskował nauczycielom, wyzywał panie woźne od kurew, swoje koleżanki też, kolegów bił. Kilkakrotne próby wzywania rodziców na nic się zdały. W końcu okazało się, że ojciec w Anglii, matka w Belgii, cała rodzina gdzieś rozjechana, a chłopakiem opiekuje się teoretycznie ciotka, na stałe mieszkająca w… Warszawie. Zawiadomiliśmy kuratorium i policję, jakoś to się wszystko rozwiązało. Ale dzieciak przez bity semestr psuł krew całej szkole, a przede wszystkim sobie samemu. Inne dziewczę, upomniane przez nauczycielkę podczas lekcji, wydarło się, że „przecież ona zna swoje prawa!” i wybiegło z sali. Wróciło nazajutrz ze starszą o jakieś trzy lata siostrą, swą prawną opiekunką i dziennikarzem z lokalnej gazety. Smród się zrobił na cały powiat. I dlaczego? Ano dlatego, że pani K…ska nie pozwoliła uczennicy malować pazurów na lekcji.

* * *

Ania, ur. 1981, anglistka, Trójmiasto: Parokrotnie bywałam w Stanach. Naście lat temu widziałam Junior High Schools w słabych dzielnicach: co korytarz stał napakowany, dwumetrowy ochroniarz z gnatem za pasem. I miał po co tam stać. Gdyby tylko go zabrakło, natychmiast byłoby piekło. Tak mi przynajmniej mówili tamtejsi nauczyciele. Wtedy myślałam, że u nas to – na szczęście! – nie przejdzie. Kultura trochę inna, no i tam to jednak były naprawdę słabe dzielnice. Ale teraz to mi się zdaje, że jesteśmy na najlepszej (???) drodze do takiego stanu ze Stanów. Sami sobie zgotowaliśmy ten los. No ale tak to jest, jak się koniecznie chce być czyimś młodszym bratem.

 # HIGH

Paweł, ur. 1947, polonista-historyk, Kraków: Najwyższy czas na zmiany to już był. W latach dziewięćdziesiątych. Wtedy właśnie coraz wyraźniej zaczęła się w gronie pedagogicznym odznaczać populacja „żon bogatych mężów”. To takie pańcie, które wykoncypowały sobie, że osiemnaście godzin roboty tygodniowo to nie za wiele, przemęczyć się nie da, od dzwonka do dzwonka jakoś się przebieduje. Pensja może mała, ale na przysłowiowe waciki wystarczy. O resztę zadba mąż.

Nie sądzisz, że to, hmmm…, okrutne, nic już nie mówiąc o kompletnym braku politycznej poprawności?

P: Ale takie są fakty! Powiedz mi, kto ambitny chce dziś zostać nauczycielem? Jednostki jakieś, ugryzione przez upiora Stasi Bozowskiej. Reszta to pańcie właśnie i męscy spadochroniarze, sfrustrowani brakiem innej, lepszej posady. Masz rację, ta bomba hormonalna, to zgromadzenie najtrudniejszego wieku pod jednym dachem robi swoje. Tym bardziej straszne, że na tak trudny odcinek posłano kompletnie nieprzygotowanych ludzi. Ba, ludzi, którzy nie chcą, ani nie potrafią się przygotować.

Ale tamta nauczycielka z Suwałk na „pańcię” nie wyglądała?

P: I dlatego zdecydowała się walczyć o swoje. Dobrze. Może coś się wreszcie ruszy.

Wracając do zmian – one przecież w tych latach 90-tych były, prawda?

P: Były. Ale na gorsze. Pamiętasz, jak mi kiedyś mówiłeś, że pewien twój znajomy za najlepszego ministra edukacji III RP uznaje Romana Giertycha? Wtedy mnie to oburzało. Dziś, po dłuższych przemyśleniach, gotów jestem przyznać mu rację. I to mimo całej swojej odrazy do LPR i całej tej naszej, hospody pomyłuj, prawicy. Po prostu giertychowa konkurencja jest żenująca. Co jeden, to lepszy ananas.

* * *

Wioletta, ur. 1985, chemiczka, Kraków:  „Pańcia”? Fajowe określenie. Takie krakowskie. Zgadzam się. Jestem „pańcią”. Tylko tego męża bogatego jeszcze nie znalazłam. I wcale mi nie wstyd. Znaczy nie wstyd, że pańcia jestem, że nie znalazłam, to może trochę. Taki kraj. Co miałam innego robić? Nie mam rodziców prawników, ani lekarzy. Nie nadaję się na „szparę-sekretarę”, ani na zmywak do Londynu. Płacone mam w terminie, z roboty raczej mnie nie wywalą. Że to mało ambitne? Mówię przecież: taki kraj.

* * *

Aleksandra, ur. 1977, romanistka, GOP:  Nie wiem. Nemo iudex in causa sua. Może i jestem „pańcią”. Chociaż (gorzki śmiech) mój mąż zarabia mniej ode mnie i na waciki starcza tylko co drugi miesiąc. Może powinnam zmienić męża? A tak naprawdę, to od jakichś dwóch lat biję się z myślami o zmianie pracy. Głupio się przyznać, ale ja kiedyś naprawdę miałam poczucie misji. Takie prawdziwe. Chciałam nieść w świat dobre słowo, francuskie (śmiech). Chciałam być wychowawcą. Przez wielkie „W”. Wyprowadzać młodych ludzi na świat. Dziś widzę nastoletnie, rozwydrzone bachory i ich równie rozwydrzonych rodziców. Słyszę skretyniałe media utrwalające idiotyczne stereotypy o kawożłopach i innych takich. A po poczuciu misji zostało mi tylko cierpkie wspomnienie. Tamta babka z Suwałk ma już chyba swoje lata i pewnie słabe perspektywy na cokolwiek poza szkołą. U mnie to wygląda nieco lepiej. Taką przynajmniej mam nadzieję.

* * *

 Pod koniec poprzedniego roku szkolnego doświadczona nauczycielka matematyki oskarżyła jedenaścioro swoich uczniów o znieważanie jej jako funkcjonariusza publicznego. Precedensowa sprawa otworzyła medialne oczy na problem przemocy w szkole. Zwłaszcza w gimnazjum. O suwalskim PG nr 2 rozpisywały się największe prasowe tytuły. „Wyborcza” drwiła z błahych zarzutów stawianych gimnazjalistom („rozmawiają podczas lekcji”); „Rzeczpospolita” zajęła się zagadnieniem prawnej ochrony nauczyciela, „Polityka” w sporym artykule przedstawiła świat „gnojków” i „klas latających krzeseł”. Zawrzało.

I szybko ucichło. Podobnie, jak dziewięć lat temu po tym, jak uczniowie toruńskiego technikum założyli swemu nauczycielowi na głowę kosz na śmieci. Powyższe zapisy rozmów z dziesięciorgiem nauczycieli to próba bardziej osobistego, ale też – z drugiej strony – wypranego z emocji spojrzenia na problem, który nie zaczyna i nie kończy się na Publicznym Gimnazjum nr 2 w Suwałkach.



[i] Na prośbę większości nauczycieli wypowiadających się w tekście ich imiona zostały zmienione.

[ii] Autor tekstu urodził się w 1981wszym i nauka w gimnazjum szczęśliwie go ominęła.

Tags:

Zostaw odpowiedź