Łukasz Woźniak: Szesnaście koni mechanicznych, czyli bardzo subiektywna podróż do źródeł gotyckiego country.

22 grudnia 2012 18:080 komentarzy

Właściwie, mogę bez ogródek stwierdzić, że nie przepadam za westernami, i zawsze bliżej mi było do Indian, niż „Kowboi”. A przynajmniej tyle pamiętam z dzieciństwa. Bonanza przykuwała moją uwagę tylko na chwil kilka samą ścieżką dźwiękową, Rio Bravo klimatyczną balladą, wyśpiewaną gdzieś tam w środku mało interesujących mnie zdarzeń. Bohaterem i wzorem zaś był Winnetou, potem piraci, a jeszcze później Robocop i Terminator.

Oczywiście przyszedł też czas na poetów, prozaików, podróżników, reżyserów i całą hordę artystów plastyków, a wraz z nimi wkroczenie w – nie zawsze prosty i dookreślony – świat kultury i sztuki.

Okazało się, iż paleta barw jest daleko bardziej skomplikowanie złożona, niż ta z lekcji plastyki – biały posiada znacznie więcej odcieni, niż  c z y s t y  i  p r z y b r u d z o n y, kolor czarny w gruncie rzeczy nie istnieje, ustępując przy tym miejsca błękitowi paryskiemu, a bez słońca ogół w istocie jest tylko z odcieni szarości złożony. Samo przedstawienie sztuki natomiast stało się jałowe i ponad miarę ograniczone, doprowadzając do wręcz absurdalnych działań artystycznych, choćby dla przykładu wymieniając dzieło artist’s shit Piero Mazoniego, który by przekroczyć ostateczną granicę, postanowił – mówiąc bardzo delikatnie – zamknąć swe fekalia w metalowej puszce.

Rzecz jasna dźwięki także znacznie się skomplikowały i okazały się u kresu – jak wspomniana wyżej sztuka – dotrzeć do muru, od którego już tylko odbić się można lub przysłowiowo walić weń głową.

Na szczęście postęp cywilizacyjny przyniósł z sobą również zjawiska rewolucyjne i jakże szczodre w swej dobroci. Recykling, a także upcykling – bo o nich tu mowa – których niezwykło się może stosować w odniesieniu do szeroko pojmowanej sztuki, ale uważam, iż ten skrót myślowy z powodzeniem może zastąpić wszelkie dywagacje na temat wpływów, nawiązań i całej reszty – oblepionej w słowa – definicji powtarzalności w sztuce.

Przejdźmy więc do rzeczy, aby subiektywnemu wywodowi nadać choćby ramę obiektywnej publicystyki i uczynić zadość mało związanemu z tematem – jak dotychczas – wstępowi artykułu.

Gotyckie country, zwane także dark country, southern gothic, czy też alt country, to w istocie alternatywny sub-gatunek głównego nurtu contry, powołany do życia pod koniec lat osiemdziesiątych. Powodem narodzin owych było niezadowolenie z powszechnej komercjalizacji muzyki o głęboko folkowej naturze. Ale próżno szukać w niej li tylko ludowych, prostych melodii, choć ich duch pobrzmiewa tu, jakby samoistnie. To też mroczne brzmienia, przyprawione klasycznym rytmem, tworzone nierzadko przez iście rockowych, często także punkowych muzyków, zdają się być głosem z podziemi. Wskrzeszają bowiem ducha południowej męskości, okraszonej brudem codzienności. Dają świadectwo trwałości żywota prostego południowoamerykańskiego ludu, który rozminął się z pędzącym postępem cywilizacyjnym, a także nieokiełznanym progresem kulturowym, rozgrywającym się na pozostałych połaciach tego olbrzymiego kraju.

Aż chciałoby się zakrzyknąć: Południe żyje, i ma się dobrze!

Ta odmiana, rdzennej dla tej części Stanów Zjednoczonych muzyki nie godzi się na czysty garnitur, odprasowane falbany na koszulach słodziutkich kowbojek i „cały ten blichtr” plastikowej nowoczesności przemysłu z Nashville, który wchłonął Johny’ego Casha czy Willie’go Nelsona. Jest więc pewnego typu aktem powstańczym, muzyczną rewoltą prowadzoną z dala od błysków flesza. Jest wreszcie powrotem do korzeni muzyki pracujących, krzewionej przez Woody’ego Guthrie czy Hanka Williamsa, ale zwrot ten dokonał się tylko po to, by wyrwać z prostego serca najistotniejsze wartości i przedstawić swój bunt w brudnym, charakterystycznym dla alternatywnego rocka dźwięku.

Gram Parsons źródło: Wikipedia

Za ojca rockowo zmutowanego country powszechnie uważa się niejakiego Gram’a Parsonsa, amerykańskiego songwritera tworzącego na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, który swe rockowe novum nazywał Cosmic American Music. Nierzadko u boku Parsonsa wymienia się także – działających w tym samym okresie – Michael’a Nesmitha i Steve’a Earlea, jako ważnych innowatorów alternatywnego brzmienia country.

Punkowego charakteru temu muzycznemu tworowi nadały natomiast, tworzące w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, dwa undergroundowe bandy z kalifornijskiej sceny: Jason and the Scorchers oraz The Long Ryders.

Jednak – pomimo zasług powyższych muzyków – za pierwszy stricte alt countrowy longplay uważany jest No Depression, wydany 1990 roku, debiutancki album Uncle Tupelo – formację, która mimo tylko siedmioletniej działalności, wypuściła spod swych skrzydeł aż cztery krążki i wyznaczyła swym dorobkiem zupełnie nowy nurt muzyczny.

[youtube ppiol9oetOk]

Zespół założony przez w 1987r. przez  Jay’a Farrara, Jeffa Tweedy’ego i Mike’a Heidorna, rozpadł się 1 maja 1994 roku, wkrótce po wydaniu ostatniej płyty Anodyne, a jego członkowie powołali do życia grupy Son Volt oraz Wilco, które tworzą po dziś dzień, przy czym ten drugi twór po kilku latach działalności zwrócił się w kierunku eksperymentalnego rocka.

Wracając jednak do No Depressions, przyznać trzeba, iż jest to swoistego typu kamień milowy gotyckiego country, dzięki któremu Uncle Tupelo doczekało się całej rzeszy naśladowców i krzewicieli brudnego brzmienia w folkowej muzyce. Płyta sprzedała się w nakładzie 15000 egzemplarzy w ciągu roku od wydania i ukoronowaniem jej sukcesu, jest to, że do dzisiaj często używa się jej nazwy jako synonimu alternatywnego country. Do tego stanu rzeczy przyczyniło się znacznie powstanie magazynu poświęconego rdzennej muzyce amerykańskiej o nazwie No Deprssions właśnie, również w hołdzie dla debiutanckiego krążka Uncle Tupelo. Bez ogródek więc można stwierdzić, iż prawdziwą datą narodzin alternatywnego country był czerwiec 1990 roku, kiedy to z niewygórowanym budżetem 3,5 tysiąca dolarów został zarejestrowany ten zacny longplay.

Zagłębianie, a jakże często zatracanie się, w gotyckim country, zdaje się być swojego rodzaju podróżą na amerykańskie Południe, gdzie przestępcza droga w parze idzie z pobożnością, błyszczące swą bladością blizny są niczym część garderoby, a więzienia stają się naturalnym składnikiem miejskiej urbanistyki, powszedniejąc na wzór kościołów i szkół.

Każdy alt countrowy band, poznawany od podszewki, staje się kolejnym krokiem w krainie, gdzie muzyka jest niczym chleb, sącząc się z każdego podwórza, z werand sypiących się domów, przydrożnych barów i samochodowego radia.

Najlepiej oddaje ducha tej muzyki eksperyment filmowy w reżyserii Andrew Douglasa Szukając zezowatego Jezusa, w którym to alt countrowy bard Jim White oprowadza nas po zakątkach swego dzieciństwa. Czyni to oczywiście w iście południowoamerykańskim stylu, goszcząc nas w mocno wysłużonym Chevrolecie (sam już jego zakup staje się początkiem snucia tej wysublimowanej historii), w bagażniku którego wozi figurkę przedstawiającą Jezusa.

[youtube n_MWRlwrqj8]

Akcent religijny jest tu przyczynkiem do ukazania specyfiki mentalności południowców. Tak jak sławetne czarnoskóre wcielenie syna bożego na krzyżu, czy niezliczone polskie odmiany Matki Boskiej, tak tu z brudu i biedy powstaje południowy Jezus, powykręcany i prosty, jak jego wierni. Religia objawia się w tym dziele mocno wypaczona, momentami transowa i jakże różna od tej, którą widzimy na co dzień. Jest ona jednak nieodłącznym składnikiem Południa Stanów Zjednoczonych Ameryki, bez którego nie byłoby ono tym, czym w istocie jest. Najlepiej zamknąć owy obraz w słowach samego Jim’a Whitea , który stwierdza, że kraina ta „nie jest miejscem, tylko stanem umysłu”.

Podróży tej towarzyszy oczywiście muzyka alternatywnych twórców, jak choćby Johnny’ego Dowda, czy frontmana 16 Horsepower – Davida Euglen’a Edwardsa, którzy pośród drzew, z zacisznych ganków, przyciemnionych sal barowych, a nawet salonów fryzjerskich wyśpiewują swe historie.

Nie ma więc nic więc dziwnego w tym, że wsłuchując się w twórczość Silver Jews, Willard Grant Conspiracy czy nawet songwritera Bonniego Prince’a Billyegoniemal namacalny jest chrzęst piachu między zębami, a – rozwiewane gorącym powietrzem nuty, wygrywane na ustnej harmonijce, docierają do nas z zadziwiającą naturalnością, gdyż tylko prawdziwie wolna, a przy tym niezwykle dzika i buntownicza muzyka nie daje się okiełznać elektronicznym mackom ugładzonego show biznesu.

W warstwie tekstowej alt country  znajdziemy hołd złożony podstawowym wartościom, cechującym „poczciwych ludzi”. Miłość do rodziny, poszanowanie przodków i tradycji, a nierzadko także – wspomniane już – uwielbienie dla Boga. Wiara stanowi tu olbrzymią cześć inspiracji i czuwa nad samą twórczością. Nie jest to jednak wiara ślepa, niczym bezmyślny pacierz, czy odruchowy pokłon przed krzyżem. Nie ma w niej czczej czołobitności, nie ma też pychy. Bóg jawi się tu w najprostszy z możliwych sposobów, a czyta się go, jako dobroć i troskę o bliskich. Przesłanie mimo to nader często bywa ponure, zaangażowane społecznie, niemniej jednak nie ulega typowym stereotypom, powielanym przez mainstreamowych twórców.

Wewnętrzne konflikty, wiara i odkupienie częstokroć mają swój początek w życiu samych twórców. Z olbrzymią szczerością odkrywa przed nami ten właśnie wewnętrzny świat alternatywnego country wokalista 16 Horsepower w dokumencie o sobie samym: David Eugene Edwards – The Preacher.

Film ten jest właściwie krótką, subiektywną i bardzo osobistą historią alt country. Zawiera w sobie wszelkie wartości, pobudki i całościowy obraz południowego podejścia do życia, które nadało ostateczny szlif tej pasjonującej muzyce.

[youtube iONYJR7n9QQ]

Już na wstępie David wyjawia jedną z zasad kierujących jego życiem. Jest nią szczerość artysty w relacji z odbiorcą jego sztuki. Jako przykład podaje Bon’a Scotta z grupy AC/DC. Choć perspektywa Scotta kłóci się z pojmowaniem świata przez Edwardsa, to on ceni Bon’a za tę właśnie szczerość i autentyczność. Uważam, że takie podejście może posłużyć za klucz, bardzo prosty w swej istocie, do okiełznania siły drzemiącej w gotyckim country.

Postać samego Edwardsa zaś godna jest poznania choćby przez to czego dokonał na muzycznym polu – założony przez niego band 16 Horsepower zdaje się być znacznym wkładem w rozwój alternatywnego country. Dla mnie ma także znaczenie w wymiarze osobistym, gdyż to od dźwięków jednej z ich płyt, rozpoczęła się moja historia z gotyckim country, dlatego też poświęcę im trochę miejsca.

16 Hosrepower został powołany do życia 1992 roku przez Davida Euglen’a Edwardsa i Pascala Humberta w Los Angeles, gdzie dał tylko jeden występ jako Horsepower, po czym dwaj jego główni członkowie (Edwards oraz Jean-Yves Tola) powrócili do rodzinnego miasta Edwardsa – Denver w Colorado. Na miejscu dołączył do nich lutnik i kontrabasista Keven Soll, wtedy też wyklarowała się właściwa nazwa zespołu – 16 Horsepower, etymologicznie nawiązująca do treści tradycyjnej amerykańskiej pieśni ludowej, w której to trumna z ukochaną wieziona jest na cmentarz przez zaprzęg szesnastu koni, samo zaś horsepower nawiązuje również do potocznej nazwy heroiny.

Przez kilka kolejnych lat band oddawał się pracowicie próbom i dawał dziesiątki dobrze przyjmowanych koncertów, w konsekwencji ugruntowując swoją pozycję alt countrowej formacji. W 1994 roku ukazał się pierwszy singiel grupy Shametown, a wraz z nim zainteresowanie jednego z wydawnictw muzycznych, mimo to upłynęły jeszcze dwa lata nim została wydana debiutancka płyta Sackcloth ‘n’ Ashes, zbierając pochwały od prasy muzycznej, nie tylko tej z amerykańskiego podwórka.

[youtube dVrX7Gqjzs0]

Następne lata przyniosły z sobą zmiany w składzie zespołu oraz wydanie drugiej płyty Low Estet, jednak dopiero trzeci krążek Secret South wypuszczony w 2000 roku ukazuje prawdziwe piękno tworzonej przez nich muzyki. Secret South przyniósł ze sobą zmianę brzmienia, niemalże całkowitą rezygnację z szybkiego rockowego tempa, które charakteryzowały dwie poprzednie płyty zespołu, ustępując w zamian miejsca spokojnym, inspirowanym ludową twórczością balladom.

Niestety16 Horsepower nagrał jeszcze tylko trzy płyty, po czym w 2005 roku został rozwiązany z powodów wewnętrznych nieporozumień muzyków. Na szczęście jednak – podobnie do wyżej wspomnianego Uncle Topelo – tak w trakcie, jak i po zakończeniu działalności grupy, członkowie zespołu powołali do życia dwie świetne kapele – Woven Hand z Edwardsem na czele i Lilium zrzeszający pozostałą dwójkę muzyków 16 Horsepower, a więc ich muzyczna historia toczy się dalej.

[youtube ImvMxXY64EU]

Dla mnie samego odkrycie tego tajemniczego nurtu muzycznego stało się niemal mistycznym doznaniem, które pochłonęło mnie bez reszty. Wielokrotnie zastanawiałem się czy przemówiło do mnie głosem małego chłopca, którym niegdyś byłem, i oczarowało me zmysły tylko za sprawą sentymentalnej podróży. Być może jest dla mnie, niczym zapach pomarańczy, który po wsze czasy pokoleniu Pewexu, przywoływać będzie wspomnienie świąt Bożego Narodzenia. A może jest w tym coś więcej, i być może kluczem jest wspomniana wyżej szczerość i autentyczność.

Tutaj kończy się moja podróż, a właściwie można by uznać, iż w tym miejscu się właśnie zaczyna.

Łukasz Woźniak

fot. Texas – © drizzd/bigstock.com, wszelkie prawa zastrzeżone.

 

 

Tags:

Zostaw odpowiedź