Wywiady Netkultury: Filip Sałapa – Już mieli dzwonić po ochronę…

15 grudnia 2011 14:084 komentarze

Jeśli myślicie, że muzycy z hardrockowych czy metalowych zespołów, to agresywne ponuraki z tendencjami samobójczymi – mylicie się. Filip Sałapa to na co dzień normalny facet z dużym poczuciem humoru. Przez kilka tygodni był uczestnikiem „The Voice of Poland”* w drużynie Nergala. Obecnie zajmuje się tym, co jego sercu najbliższe – pracą nad nowym materiałem i koncertowaniem ze swym zespołem The Sixpounder. Netkulturze zdradza z kim chciałby pojechać w trasę koncertową, jakie są jego wrażenia po telewizyjnej przygodzie i dlaczego woli Ostrego od O.S.T.R.-ego.

 

Już mieli dzwonić po ochronę…

 z Filipem Sałapą dla Netkultury rozmawia Małgorzata Maciejewska

 

 

Małgorzata Maciejewska: Muzyka, którą grasz z The Sixpounder, wydaje się dość groźna, nieco agresywna… Tymczasem widząc cię poza sceną, trudno uwierzyć, że jesteś poważnym facetem z mroczną duszą, grającym tak mocną muzykę…

Filip Sałapa: A dlaczego mam nie być wesoły? Muzyka, która gramy, jest pozytywna. Brzmi może agresywnie i mocno, ale nie wszystkie teksty są takie. Staramy się grać pozytywnie, co nie znaczy, że delikatnie. Pomimo tego, że gramy mocno, nie musimy być groźni, nie musimy nikomu sprzedawać image’u, według którego chcemy kogoś skrzywdzić naszą muzyką. Przeciwnie. Próbujemy ludzi zachęcić do przyjścia i do wspólnej zabawy, chcemy dawać ludziom radochę.

MM: jak w takim razie można określić rodzaj muzyki, jaki wykonujecie – pogodny metal? Pozytywny rock?

FS: Nie, nie mogę powiedzieć, że rock, choć jest on teraz bardzo pojemną, nawet uniwersalną kategorią; dziś wszystko może być rockiem. Nasza muzyka to raczej crossover metalu z hard rockiem. Sklasyfikowanie naszej muzyki jest o tyle trudne, że kiedy tworzyliśmy pierwszą płytę, przez pewien czas szukaliśmy wspólnego mianownika – wcześniej czerpaliśmy z różnych źródeł. Na naszej płycie „Going to Hell? Permission Granted!” można usłyszeć różne piosenki – od hardcorowych przez rockowe po ballady, metal, metal core i heavy metal; mamy blasty (blast beat – przyp. MM) , cięższe patenty i to się łączy w całość, która nas już w jakiś sposób zdefiniowała. Ale mamy już pomysł na drugą płytę, która ukaże się w przyszłym roku i będzie to już zdecydowanie to, co chcemy grać. Będzie nazywała się po prostu „The Sixpounder” i będzie to na pewno pozytywne granie, ale już bez poszukiwań i eksperymentów.

MM: W przypadku waszego zespołu można mówić o podziale ról? Ktoś głównie komponuje, ktoś odpowiada za większość tekstów?

FS: Nasze utwory to w 80% robota Ostrego, głównego kompozytora, założyciela kapeli i mojego wielkiego  przyjaciela. Jeśli pojawia się jakiś wspólny pomysł, on to klei, nadaje wstępną formę. Potem wchodzę ja – wymyślam teksty i aranż wokalny. Później siedzimy nad wspólnym aranżem, dokładamy do tego elektronikę, sample, czasem smyczki. W końcu wszystko trafia do kapeli i wałkujemy to już wszyscy. Numer powstaje wtedy, kiedy stwierdzamy wspólnie po jakimś czasie, że to faktycznie jest coś dobrego.

MM: Na drugiej płycie, którą planujecie, klimat i sposób pracy będzie taki sam?

Filip Sałapa /fot. Paweł Gołębiewski/

FS: Na drugiej płycie będzie inaczej. Jeśli mamy sprecyzowany styl – a mamy –  nie tracimy energii na błądzenie po omacku, wiemy, co chcemy zrobić. To będzie bardziej rockowa płyta, ale EPka będzie  naprawdę ciężka, grana na gitarach 7-strunowych i to będzie nasz ukłon w stronę fanów cięższej muzyki. Nie będzie agresywnie, ale ciężko na pewno. Mamy pomysł na siebie na najbliższych kilka lat, ale to nie znaczy, że stajemy w miejscu, chcemy się rozwijać.
Pierwsza płyta, która wyszła w marcu, dla nas jest już stara. Ludzie też chcą już czegoś nowego – oczywiście nie możemy im teraz tego dać, ale mamy już tonę nowych numerów i cały czas pracujemy.
Po koncercie w „Od Nowie” premierę miał nasz nowy utwór – cover Michaela Jacksona, „Black or White”… gramy go trochę inaczej niż wykonuje się większość coverów. Też gramy na gitarach 7-strunowych i z lekkim pierdolnięciem. Gramy też cover Lenny’ego Kravitza… Coverów się w  ogóle nie boimy. To jest, moim zdaniem, bolączka wielu kapel metalowych, które uważają, że nie warto grac coverów, nie warto być coverbandem, a przecież wystarczy sprawdzić kto na przestrzeni lat grał covery – to przecież były wielkie zespoły! Nawet Guns’n’Roses grało covery; zespół, który jest jednym z najczęściej  coverowanych teraz. Jeśli zespół na dzień dobry deklaruje, że nie będzie grał coverów to się ogranicza. Bo czasem warto spojrzeć na już doskonały numer i powiedzieć co ja mogę do tego dodać. Myślę, że granie coverów bardzo nam pomogło w sferze technicznej, w podszkoleniu umiejętności, no i wiadomo-przy tym też się ludzie dobrze bawią. Gramy covery, na Metal Feście też zagraliśmy dwa. MotorheadAce of Spades”, też na siedmiostrunowych gitarach, też dużo ciężej.

666 urodziny Bydgoszczy;)

MM: Jak wybieracie covery? Pod kątem zapewnienia dobrej zabawy publiczności?

FS: Na wybór składa się wiele rzeczy. Robiliśmy covery Testamentu czy Deatha, Slipknota, ale są pewne supernumery, które są już są same w sobie doskonałe i gramy je po to, żeby podszkolić umiejętności. Ale są tez utwory zgoła inne niż, to co my gramy, więc ugryźć taki numer od naszej strony i <mlask, mlask> zmielić go w zębach i wypluć po swojemu to nasz pomysł stąd Michael Jackson. Czy  Lenny Kravitz, który zresztą w połowie się urywa i zmienia się w „Ghostbusters”, i potem się urywa i staje się końcówką piosenki Metalliki – czyli trzy numery w jednym. Staramy się jak najbardziej pozytywnie to robić. Kiedy już wiedzieliśmy, że chcemy zrobić kawałek, w którym będziemy krzyczeć „Ghostsbusters!”, lata osiemdziesiąte, powrót do  korzeni, klimat retro, Bill Murray i cała ta ekipa,  wszyscy mówili: „Nie, to się nie uda na koncercie, przecież przychodzą tacy zatwardziali metalowcy…”,  a nie było osoby, która by się przy tym nie bawiła. Każdy to zna, każdy lubi; to jest świetny numer, który tworzy rewelacyjny klimat, więc dlaczego nie? A wybieramy to zwykle tak, że siadamy w kółku, odpalamy ognisko, pieczemy kiełbaski i myślimy co by tu zagrać, co zagrać… Co kto  wciągnie to potem się wypuści (uśmiech).  Ale wybieramy pozytywne numery, staramy się nie robić zbyt ciężkich, bo to nie do końca nasz klimat. Ludzie oczywiście mówią „Zagrajcie Behemotha”, ale granie utworów zespołu, który nie tylko odgrywa piosenki, ale robi cały performance i za tym wszystkim stoi większa idea, nie ma sensu po prostu. Mamy swoje pomysł na swoje covery.

MM: Ale są to wciąż dość mocne kawałki, których poznajemy cię jako człowieka z poczuciem humoru, ale i nieźle krzyczącego, dynamicznego… A co z tą delikatną częścią ciebie? Potrafisz przecież skomponować i zaśpiewać coś spokojniejszego czy smutnego.

FS: Uważam , że smutne piosenki są  najpiękniejsze i często stają się nieśmiertelne. To, co  robię na scenie z kapelą to jest jedna część mnie, a to co, robie w wolnym czasie to druga część. Nie mówię, że jej nigdy nie pokażę – myślimy właśnie z Ostrym o rockowym projekcie w przyszłości, który będzie trochę inny niż to, co prezentuję w The Sixpounder. Inna kapela, inny skład – na razie tylko my dwaj.  Nas w ogóle łączy mocna przyjaźń i wiele wspólnych przeżyć… Kiedy parę lat temu przechodziłem kryzys i odszedłem z zespołu, a potem wyjechałem z kraju, to właśnie Ostry mnie ściągnął z powrotem. I za to mu dziękuję, bo gdyby nie on, pewnie bym nie wrócił ani do kraju, ani do zespołu. Zawdzięczam mu wiele, mam nadzieję, że kiedyś uda mi się zrewanżować.

MM: Czy to Ostry namówił Cię, żebyś spróbował  swych sił w „The Voice of Poland”?

FS: Tak. Chociaż z programem była w ogóle śmieszna sytuacja. Wróciłem kiedyś z koncertu i Ostry do mnie mówi tak: „Słuchaj, zaczyna się taki program, w którym jest Nergal”. Pytam, jaki to jest program. „No, taki o śpiewaniu. Weź tam się zgłoś”.  Ja na to: „A, nie chce mi się”. A Ostry mówi: „Słuchaj, ja ci wszystko przygotuję, tylko to zrób”. I faktycznie, przygotował, więc wysłałem formularz i całkowicie o tym zapomniałem. Jakiś czas później znów wracaliśmy z występu i kiedy jeszcze siedziałem w busie, dostałem telefon z „The Voice…”. Myślałem, że to jakieś jaja i niestety byłem bardzo nieprzyjemny dla pani, która do mnie dzwoniła (ona zresztą uznała na pewno, że jestem strasznym chamem), a ja po prostu byłem przekonany, że ktoś mnie wkręca… Ale się zreflektowałem, potem pojechałem na casting do Warszawy – też kompletnie na żywca. Wchodzę na precasting,  zapytali mnie co dziś pokażę, więc mówię, że utwór mojego zespołu…i zacząłem krzyczeć pełną piersią kawałek. W efekcie ludzie powychodzili z pokojów na całym piętrze, już mieli dzwonić po ochronę, bo myśleli, że coś się dzieje… a jeśli coś się dzieje to wiedz, że coś się dzieje… I mówią tak:  „A pan zdaje sobie sprawę z tego, że to nie jest to, o co nam chodzi?”.  A ja, że nie wiem, o co tu chodzi. „Chodzi o to – mówią – żeby ZAŚPIEWAĆ”… więc zaśpiewałem jakiś utwór na szybko. Na to oni, że dziękują, że się odezwiemy. Też podziękowałem i  poszedłem sobie na browar…. A potem się okazało, że Hubert Urbański do nas przyszedł i zaprosił do programu.
Byłem strasznie zaskoczony, nie spodziewałem się w ogóle…i tak się cała przygoda zaczęła.  „The Voice…” to nie była to dla mnie kwestia życia lub śmierci, ale w momencie, kiedy już do tego programu wszedłem i coś pokazałem, zacząłem to traktować nie jako formę promocji, tylko pewnego testu dla samego siebie.  W zespole nie śpiewam tylu partii wokalnych, poza tym ja się śpiewać nigdy w życiu nie uczyłem, robiłem to sam dla siebie i sam ze sobą, nie posiadam warsztatu, jaki mają inne osoby, które są w programie razem ze mną. To  była dla mnie po pierwsze nobilitacja, a po drugie mogłem się wiele nauczyć.  Byłbym głupcem, gdybym się dostał i powiedział „Nieee, wiecie, ja chcę teraz odpaść”. Chciałem zaprezentować to, co mam do pokazania i zajść jak najdalej będę mógł. Ale nie było w  tym żadnej chorej rywalizacji, nie chciałem nikomu czegokolwiek udowodnić. Cieszyłem się i robiłem swoje.

MM: Zdradź więc, jak wyglądała praca w programie, treningi wokalne, przygotowania do występów?

FS: Przy „Bitwach” poznaliśmy utwory wcześniej, przed wykonaniem, ale nie wiedzieliśmy, kto ma utwory w duecie. O tym, że śpiewam z Olą, dowiedziałem się dopiero w dniu nagrań, to było zaskoczenie. Mieliśmy jeden cały dzień na przygotowania, od godziny siódmej rano do trzeciej w nocy…bez obiadu… Były ćwiczenia, były sugestie Zbyszka Hołdysa, Uli Rembalskiej i Nergala. Potem były jeszcze zmiany na próbie. Ale ostateczna wersja tego, co zaprezentowaliśmy na ringu, to był żywioł, chociaż oczywiście musiała się zgadzać z wytycznymi programu. Ale nie było żadnych poprawek, nie było dubli – nic! Trzeba było wyjść i zaśpiewać. Kiedy byłem jeszcze na przesłuchaniu to było dla mnie megastresujące przeżycie. Wszyscy mówili: „E, grałeś koncerty, tysiące ludzi słuchało…”. Tak, tylko gdy się wychodzi do obcej sali, nie zna się w ogóle kapeli, którą się ma za plecami, staje się na takim wielkim, czarnym „X” na środku sceny, a przed tobą jest jury, które siedzi do ciebie plecami i obca publika, to nie jest dokładnie tak samo jak na koncertach. Przeciwnie – to coś zupełnie innego. Byłem zestresowany, ale im dalej w las, tym stawałem się spokojniejszy, bardziej pewny siebie. Kolejne przygotowania było o tyle łatwiejsze, że nie denerwowałem się, że się zablokuję, tylko myślałem, czy nie wyjdzie na przykład jakiś mój brak, jakieś nieprzygotowanie. Rozwijałem się i to mnie cieszyło.

MM: A uczestnicy? Z kim zaprzyjaźniłeś się najbardziej?

FS: Najlepszy kontakt złapałem z Damianem – jest to podobnie zakręcony czub jak ja… Razem z Eweliną powalaliśmy wszystkich naszym brutalnym mocno kpiarskim poczucie humoru. Z nimi najłatwiej było mi się odstresować; dzięki wspólnym śmiechom wchodziłem na scenę dużo spokojniejszy. Myślę, że byłoby mi dużo trudniej gdyby nie oni (uśmiech).

MM: Nie miałeś żalu do Nergala gdy zdecydował, że opuszczasz „The Voice of Poland”?  

FS:
Zdaje sobie sprawę, że decyzja nie była łatwa. Szanuję ją i powiem tak –  nie chciałbym być w jego skórze, bo im dalej, tym trudniejsze będzie podjęcie tej właściwej decyzji. Paradoksalnie nauczył mnie tego, żeby nie dać sobie wmówić niczego i iść przed siebie jak taran. Tak zrobię.
Wyjście z programu nie jest więc dla mnie żadną tragedią i na pewno nie sprawi, że porzucę muzykę. Udział w show uważam po prostu za rozdział zamknięty. Dał mi on wgląd w świat telewizji, w to, jak działa wszystko „w telewizoze” od drugiej strony. Nawiązałem nowe, ciekawe znajomości, była to cenna nauka dla mnie i mam nadzieję, ze będzie procentować w moim życiu. A co do ostatniej piosenki, jaką wykonałem – „Enjoy the Silence” – już niedługo z zespołem nagram taaaaaką wersję, jaka mi w głowie siedziała, a jakiej nie było mi dane zaprezentować w programie.

Filip Sałapa /fot. Paweł Gołębiewski/

MM: Masz już więc za sobą udział w talent-show, ochłonąłeś po występach, podsumowałeś doświadczenia – możesz więc wskazać coś, co sprawia, że VoP jest szczególnie atrakcyjne dla uczestników?

FS: Są inne programy tego typu w wielu stacjach TV, które mają może większą oglądalność, więc są bardziej kochane przez masy, jednak samemu muzykowi dają dużo mniej, nie ma takich szans rozwoju w konkretnym kierunku, z pomocą specjalistów… No i w VoP poznałem Piaska, mojego idola z dzieciństwa… Świetny człowiek, bardzo pozytywny, wesoły, wygadany;  bardzo go polubiłem, cieszę się, że miałem okazję go poznać. Nie żałuję ani jednej decyzji, którą do tej chwili podjąłem w związku z programem.

MM: Co na to twoi koledzy z zespołu? Ostry jest po twojej stronie, ale reszta? Nie denerwowali się, że zaniedbujesz zespół?

FS: Koledzy z zespołu stali za mną murem. My się znamy tyle lat, że jakby teraz ktoś powiedział: (oskarżycielskim tonem) „Wiesz co….” to spojrzałbym tylko (tu pokazowe, groźne spojrzenie), czyli wypuściłbym gromy z oczu i byłoby: „A, wiesz, już nic, nic”. Jest dobrze, nie ma rywalizacji, zresztą dlaczego miałaby być – nasze intencje i priorytety są jasne. Każdy w zespole robi to, co umie najlepiej i gdyby było jakieś „The Guitarist of Poland” czy „Drummer of Poland”, inny z  nas by się zgłosił i coś pokazał.

MM: Zagraliście niedawno trasę z  Acid Drinkers. Jak doszło do tego, że razem zagraliście – dzięki festiwalowi Wacken Open Air?

/fot. Maciej Zembrzycki/

FS: Nie, nie. Menadżer Acid Drinkers ogłosił konkurs – wysłaliśmy zgłoszenie i wygraliśmy weekendową trasę z nimi. To było megaprzeżycie – zagrać ze swoimi idolami… Ostry miał nawet jakąś ich biografię, kupioną jeszcze w podstawówce czy w liceum, która wziął do podpisu… to było niesamowite przeżycie. Bo znać ich muzykę – to jedno, znać ich od kuchni –  to drugie, a zagrać z nimi koncert to już arcyprzeżycie.  W pewnym momencie się złapałem na tym, że zacząłem strasznie słodzić na koncercie, mówiłem, że to są nasi idole ze sceny… Aż Titus wyszedł i mówi: „Skończ gadać! SKOŃCZ GADAĆ!”.  Faktycznie, chyba z dużo mówiłem, ale to była dla mnie ogromne wydarzenie.
Zaczęło nam się dobrze razem grać, znaleźliśmy szybko wspólny język i zostaliśmy zaproszeni do kolejnych wspólnych koncertów, które są fantastyczne! Megakapela, megaludzie i naprawdę dużo się można od nich nauczyć.  Mam ich płyty sprzed lat, które oczywiście nie brzmiały najlepiej, bo wtedy były inne czasy i warunki… ale możliwość zobaczenia, że oni wciąż mogą tamte utwory zagrać z taką samą mocą i z jajem – jest super. Dzięki temu mogę wierzyć, że za 10-15 lat mogę robić to samo… Byłbym bardzo szczęśliwy jeśli znalazłbym się na tym etapie, na którym oni są teraz.

MM: A gdybyś miał możliwość zagrania wspólnej trasy z zagranicznym artystą…?

FS: Jeśli chodzi o wokal, zachowanie na scenie, podejście do samego siebie to moim idolem jest Corey Taylor ze Slipknot. Chciałbym z nimi zagrać trasę jeśli byłaby taka możliwość. To jest takie moje marzenie, wiesz (oczy Kota ze „Shreka”)… jakbym na osiemnastkę… dostał taką trasę, to byłoby super… wolałby to zamiast samochodu… (śmiech). Oczywiście to w ten sposób nie działa, ale to takie wielkie marzenie, które się może kiedyś ziści. A co ten człowiek teraz robi! Niedawno napisał książkę biograficzną, o zespole, o sobie, prześmiewczą. I promuje tę książkę, grając akustyczną trasę po Europie z  coverami – wchodzi na scenę i gra akustycznie swoje własne numery, w których jest masa przekleństw…
Efekt jest śmieszny, trochę à la country… ale on i tak siada i gra S l i p k n o t a – akustycznie! Bardzo mi imponuje, że Taylor potrafi coś takiego zrobić – że się nie boi, a przecież robi przejście z ciężkiego metalu, z koncertów, na których chodzi w masce i robi megarozróbę –  a potem staje znów na scenie bez tej całej otoczki i mówi „Patrzcie, to ja, Corey Taylor, mogę robić co chcę, bo to ja, Corey Taylor” i i tak wszyscy klaszczą, wszyscy się bawią. To jest facet, którego chciałabym poznać… Ponieważ Nergala już poznałem…
Na Wacken Open Air poznaliśmy z kolei Dino Cazaresa, Corpsegrindera Fishera, chłopaków z The Black Dahlia Murder, czyli ludzi z zespołów,  których sam słucham na co dzień. Okazało się, że wiedziałem, że to bardzo przyjaźni ludzie, bardzo weseli… Albo Alex Webster czy Gene Hogland – to są nazwiska, marki, ale to też normalni ludzie,  z którymi można normalnie porozmawiać. Udało mi się ich poznać, udało mi się zagrać z Acid Drinkers… teraz chciałbym jechać w trasę ze Slipknotem.

MM: Rozumiem więc, że muzyka jest też twoją pracą na co dzień i właśnie w tej dziedzinie chcesz odnieść sukces, a w przyszłości móc się z niej utrzymać?

/fot. Maciej Zembrzycki/

FS: Tak, teraz tym się zajmuję, dla muzyki poświęciłem wszystko. Parę lat temu wyjechałem, pracowałem po 16-18 godzin w piekarni, to jest ciężka praca… Pozdrawiam kolegów z piekarni! Będę ich chciał zresztą odwiedzić niedługo… Zarobiłem jakieś pieniądze, więc kiedy wróciłem – zainwestowałem w siebie, w sprzęt wokalny. Razem z zespołem zainwestowaliśmy wspólnie w nową salę prób, w swój czas…  Dla mnie pracą na cały etat jest The Sixpounder.  To jest moje życie, to jestem prawdziwy ja. Ale jeśli ktoś powie, że w mojej głowie krąży jakiś dziwny pomysł, że chcę być solistą, to jest idiotą… ja jestem częścią zespołu, nie solistą; całą swoją przeszłość, teraźniejszość i mam nadzieję – przyszłość zawdzięczam Ostremu, który wziął mnie za chabety, sprowadził mnie do kraju i do zespołu, wsadził z powrotem na konia. Nie zrezygnuję już dobrowolnie z muzyki. Myślę, że wydoroślałem, zmężniałem, dojrzałem… Jeśli się nie uda z tym zespołem – w co nie wierzę, bo gdybym wierzył w coś co ma się nie udać, to byłbym głupkiem… to już nie jest brnięcie na ślepo. My, The Sixpounder, mamy na siebie pomysł; wszyscy inwestujemy czas, pieniądze, umiejętności i chcemy osiągnąć sukces. Nie bójmy się tego powiedzieć –  chcielibyśmy być najlepszym zespołem metalowym w Polsce. I nie mówię tego pod chorą presją, która świadczy o tym, że chcemy wszystkich zmieść ze sceny – chcemy na to zapracować.  Jeśli się bierze udział w jakimkolwiek konkursie, to chce się coś osiągnąć; a jeśli mówi się, że nagroda i praca jest nieważna, że liczy się dobra zabawa…to gówno prawda. To zawsze są zawody i jest jakaś nagroda. I my, wszyscy z The Sixpounder, poświęcamy muzyce swoje życie i chcemy zapracować na sukces.

MM: A nie myślisz, że jest trochę za późno na karierę? Większość zespołów jest na scenie dużo dłużej, sukces przyszedł po długich latach pracy…

FS: Nie, nie sądzę. Okres 15-30 lat to jest czas, w którym człowiek możne zdecydować o swojej karierze zawodowej. Mam na przykład kolegów, którzy byli ze mną na roku i pracują w zawodzie – zwykle w jakiejś korporacji, zarabiają mniej więcej15-20 tysięcy złotych…
Ale jak patrzę na to, co robią, widzę jacy są smutni, zdołowani przez tę marność życia, zdominowanego przez pogoń za kasą. A potem patrzę na siebie i wiem, że może u mnie nie jest tak różowo, ale kurczę – kocham to, co robię!  I wiem, że jeśli nam się kiedyś nie uda – coś się stanie strasznego, ktoś z nas zginie, stracę głos albo ogłuchnę – wtedy kończę. Ale póki co tak długo, jak wierzymy w to, czym się zajmujemy – a wierzymy w to całym sercem – będziemy szli do przodu, pracując i oddając się naszej pasji.  Jeszcze zimą na pewno zagramy kilka koncertów, prezentując powoli nowy materiał – nie piszemy do szuflady, gramy. Jak najwięcej.

rozmawiała: Małgorzata Maciejewska

–  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –  –
* – o programie tym mowa już na naszych łamach wcześniej, w rozmowie z Aleksandrą Kasprzyk

Tags:

4 komentarze

Zostaw odpowiedź do h