Małgorzata Maciejewska: Godziny niespiesznej przyjemności
Godziny niespiesznej przyjemności
Relacja z koncertu Świetlików w toruńskim „Lizard King”
Wiecie jaka jest różnica między skrzypcami a altówką? Albo jak bardzo mogą kogoś ucieszyć toruńskie pierniki? Lub też jakiego rekwizytu używa najchętniej w czasie koncertów Marcin Świetlicki?
Ja już wiem. 1 grudnia wybrałam się bowiem do toruńskiego Lizard Kinga na koncert Świetlików.
Nigdy wcześniej nie byłam na koncercie zespołu, ale słuchając kolejnych płyt, domyślałam się jak z grubsza mogą wyglądać. Scena, kilku facetów około czterdziestki, naturalnych, spowitych dymem z papierosów. Muzyka ciekawa, choć nieszczególnie żywiołowa. Niekiedy nawet niezbyt melodyjna, za to kiedy indziej płynąca jakby w stronę lekkiego reggae.
Wchodzę, zdyszana, do klubu. Zamiast gitar czy klawiszy, dobiegają do mych uszu łagodne dźwięki strojonej właśnie altówki.
Zanim zdążyłam przypomnieć sobie, w którym utworze zespołu słyszałam skrzypce oraz ucieszyć się, że nastroju nie zburzy mi żaden support, na scenie pojawiła się grupka niepozornych mężczyzn. A przed mikrofonem – podniesiony tak, by trzeba było nieco zadzierać głowę – stanął Marcin Świetlicki, wokalista (czy raczej melorecytator) i autor większości tekstów Świetlików oraz… kilku tomów poezji.
Nieco flegmatycznym ruchem wyjął z kieszeni zgiętą na osiem kartkę i zdecydowanie flegmatycznym tonem przemówił. Stwierdził, że zamiast 32 piosenek, zagranych zostanie tylko 15. Będą to wyimki z pierwszej płyty i kolejnych. Poznamy także nowego członka zespołu, a papierosa – jak wyznał z rozbrajającym uśmiechem – wypali tylko jednego.
A potem zniknął za ciemnymi okularami i wykonał zgrabnie „Parasolki”.
Już po pierwszym utworze byłam całkowicie zadowolona. Sposób przedstawienia tekstu był taki, jaki znałam z płyt, nieco leniwy, trochę kapryśny. Muzyka bardzo dobrze – jak zresztą zawsze w klubie – nagłośniona, nie za żwawa, ale i nie będąca li tylko tłem. Sali nie spowijał papierosowy dym, ale niespiesznie wznosił się nad głowy muzyków, układając się we wdzięczne, srebrne chmurki.
Rzecz jasna, na jednym papierosie się nie skończyło. Już po czwartym utworze Świetlicki zwierzył się z nagłego wzruszenia, które wywołało z kolei przemożną potrzebę zapalenia jeszcze jednego papierosa, zwanego odtąd rekwizytem scenicznym. Nie wyobrażam sobie zresztą, żeby miało go na scenie zabraknąć. Utwory Świetlików, przesycone atmosferą nieco ponurych klubów, restauracji ze szklaneczką alkoholu i wciąż dymiącymi popielniczkami na stole, nie mogłyby być wykonane bez choćby nuty tytoniowego zapachu. Rozumieli to chyba wszyscy, bowiem chętnych i do częstowania, i do podpalania, nie brakowało.
Nie obyło się także bez minimalistycznej choreografii. Polegała ona na leciutkim, kilkunastosekundowym kiwaniu się w tył i w przód od czasu do czasu, trzymaniu rąk w kieszeniach, przechylaniu głowy – zwłaszcza w prawo – oraz sporadycznemu, za to charakterystycznemu machaniu ręką.
Koncert obfitował jednak – poza świetnymi utworami z „Finlandią” na czele – w uwagi międzypiosenkowe. Narrację prowadził sam Świetlicki, ale i Grzegorz Dyduch – basista. Publiczność mogła dowiedzieć się między innymi, jakie słowa są zakazane przez Kościół, a jakie nie, dlaczego mężczyźni nie powinni nosić stringów, że muzyk z zespołu kupił sobie niedawno gitarę barytonową i jaka jest etymologia nazwy „rzeżączka”. Poza tym można było sobie przypomnieć takie utwory jak: „Tygrysia piosenka”, „Tata mięso”, „Świerszcz”, „Casablanca” oraz prosta, ale jakże przydatna do pubowo-barowego użytku codziennego „Nieprzysiadalność”. Zaserwowano także „piosenkę w stylu wczesnego Maanamu” (Świetlicki) oraz odradzono klaskanie, uznając to za stratę czasu.
Wreszcie na scenie pojawił się zapowiadany nowy członek zespołu, czyli Zuzia, operatorka altówki. Przyplątawszy się, jak wieść Świetlicka niesie, do zespołu na dworcu w Skierniewicach, Zuzia w sweterku została przyjęta do zespołu.
Przygarnięcie dziewczęcia było, jak na moje ucho, bardzo dobrym posunięciem. „Freedom” z jej delikatnym, ale głębokim, aksamitnym akompaniamentem było i ciekawe, i wdzięczne… jednak jej pojawienie się na scenie musiało zostać skwitowane raz jeszcze. Komentarz przekształcił się w (spontaniczną? zaplanowaną?) przyśpiewkę, zaczynającą się od słów: „Przyszła Zuzia w sweterku, w sweterku… czemuś ty nie przyjechała na rowerku, na rowerku?!”. Klimat ludowy wzmocniony gitarowo, został jednak szybko wyparty przez dramatyczną, groteskową „Duzią wodę”.
Był to już przedostatni utwór z 15 zapowiadanych. Uprzedzono więc przezornie, że bisów nie będzie i aby zneutralizować smutek, który mógł wciskać się w serca słuchaczy, wykonano „Piosenkę o alkoholu”. „Kochana, ale nieśmiała” (Świetlicki) Zuzia nie wykonała solówki – ba! siadła grzecznie w kącie, słuchając – ale zrehabilitowała się nieco w ostatnim utworze, „Złych misiach”.
Cóż więcej mówić. Ostatecznym zakończeniem koncertu była zachęta do kupienia płyt Trupy Wertera Utrata, zawierającej i archiwalny materiał, i całkiem nowy oraz masa zadowolonych uśmiechów, oczywiście przy papierosie. Skusiłam się naturalnie na materiał i szczerze wszystkim polecam.
A sam koncert? Świetny. Patrząc z boku, pewnie powiedziałoby się, że przeciętny – ot, czterech facetów gra, jeden stoi, prawie się nie rusza i tylko stęknie coś czasem do za wysoko ustawionego mikrofonu. A jaraaaa! Sam dym, smród fajek, fu. Jednak, jeśli słyszało się kiedyś Świetliki: płytę „Las putas melancólicas”, na której melorecytuje Bogusław Linda, czy też czysto-świetlikową – narzekać nie można. Dobór utworów był świetny, a klimat powstał jakby sam z siebie, mimochodem, trochę nonszalancko. Koncert nie był nudny, choć można powiedzieć, że muzyka średnia, a na scenie nic się nie działo. Tymczasem pogawędki ze sceny były dowcipne i naturalnie wtopione w koncert. Urok Marcina Świetlickiego jest nie do zakwestionowania, a zielona
gitara Artura Gasika (gitarzysty, skrzypka, klawiszowca) ma ładne brzmienie, oryginalny wygląd i jeszcze świetnie się komponuje nie tylko z tą barytonową, ale i z perkusją, altówką i głosem ludzkim. W czasach, w których zalewają nas nastawione na wielką karierę komercyjne zespoły, serwujące, jeden za drugim, prawie takie same wątpliwej jakości hity i wyczyniające na scenie cuda, Świetliki przynoszą ulgę. Nie było kolorowych, modnych ciuchów, wystudiowanej barwy, chwytliwych tekstów. Było wiele obserwacji. Był niski i cudownie ochrypły głos. Była dobra, soczysta muzyka. Był wreszcie– rozkoszny! – akt przeciwzakazopaleniowego buntu. I tak to, za pomocą kilku leniwych smug dymu, sporej dawki ironii, dowcipu i inteligencji oraz niepojętemu a zniewalającemu urokowi osobistemu Marcina Świetlickiego, na dwie godziny zaczarowany został cały klub. Czas płynął niecodziennym truchtem, wolniej niż zazwyczaj; krzesła stały się jakieś wygodniejsze, mięśnie rozprężone. Dwie godziny niespiesznej przyjemności. Polecam. Choć raz warto to przeżyć.
Małgorzata Maciejewska
00:29
A kto to jest ta Zuzia w sweterku ?