Z-M-P: „Wiódł ślepy kulawego” – sezon czwarty

15 grudnia 2011 14:194 komentarze

      Na świecie to się kręci sporo filmów o piłce. Jedne lepsze, drugie gorsze, ale są. A w Polsce mieliśmy tylko „Piłkarskiego Pokera”, który w dodatku parę lat temu się zdezaktualizował. No bo przecież Odlew Poznań nie jest już zamieszany w żadne układy. Na całe szczęście nasi wspaniali politycy – ach, co my byśmy bez nich poczęli! – postanowili zadośćuczynić karygodnemu lenistwu rodzimych filmowców i od półtorej dekady raczą nas serialem pt. „Wiódł ślepy kulawego”. Kanwę tej superprodukcji (w obsadzie takie gwiazdy, że aż oczy bolą od blasku) stanowią próby uzdrowienia chorego polskiego futbolu. A że tę sanacyjną działalność prowadzą w/w politycy – co do sztuki okazy moralnego zdrowia – można by się spodziewać, że dzieło aż kipieć będzie od emocji, nagłych zwrotów akcji i sensacyjnych rozwiązań.

Sezon pierwszy: Dziurassic Park, bum-bum i femme fatale.

      I rzeczywiście, inicjalny sezon produkcji oglądało się z zapartym tchem. Zresztą, czy mogło być inaczej? W końcu za tło posłużyły dynamiczne realia wciąż świeżego polskiego kapitalizmu. Zaś „uzdrawiany” PZPN kojarzył się z dziełem Stevena Spielberga nie tylko poprzez nazwisko swego ówczesnego pryncypała, nieżyjącego już Mariana Dziurowicza sr. Była końcówka lat dziewięćdziesiątych. W siedzibie przy warszawskiej ul. Miodowej zasiadały wtedy prawdziwe tyranozaurusy – relikty poprzedniej epoki, krwiożercze, bezwzględne i wrogie całemu rodzajowi ludzkiemu. No, przynajmniej tak to podówczas w mediach przedstawiano.

      W ich dziką, nieprzyjazną i tchnącą mdłym odorem korupcji krainę wkroczył z mieczem prawdy i pochodnią kary Jacek Dębski – minister o aparycji gangstera (jak się zresztą później okazało, nie tylko aparycji). Po prawdzie – o co do dziś co poniektórzy mają doń pretensje – nie wykarczował wszystkich chwastów i nie wyplenił całego zła płomieniem i żelazem. Niemniej, trzeba chłopu oddać, że się starał. I jako jedyny doprowadził do jakichkolwiek zmian. Dziuroland się zawalił, a jego wspomnianego wyżej pana i władcę zastąpił na prezesowskim stołku Michał Listkiewicz (były sędzia, znaczy, że niby uczciwy).

      Cała historia miała mrożący krew w żyłach finał z udziałem prawdziwej femme fatale i jeszcze bardziej prawdziwą strzelaniną, co – choć rodzina Dębskiego ma pewnie w tej materii odmienne zdanie – znacząco podniosło walory artystyczne serialu. Oczywiście, walor użytkowy tej historii można dziś śmiało kwestionować. Trudno przecież jednoznacznie stwierdzić, w czym to niby Kraina Leśnych Dziadów okazała się lepsza od Dziurolandu. Da się także zarzucić scenariuszowi pewne dłużyzny i niekonsekwencje. W końcu Dębski nie został poczęstowany ołowiem za uzdrowicielską działalność w PZPN, ani nawet w bezpośrednim z nią związku, zaś fatalna Inka z futbolem miała akurat tyle wspólnego, co piszący te słowa z Brigitte Bardot. Jednakowoż dziś, na tle kontynuacji, sezon pierwszy należy chyba ocenić jako dzieło wręcz oscarowe.

Sezon drugi: sequel never equal[1].

      W Holiłódzie mawia się – a, jak by na to nie patrzeć, trochę się tam na rzeczy znają – że sequel never equals. Niestety, scenarzyści naszego serialu niezbyt się tą maksymą przejęli. Wydaje się to dosyć dziwne, zwłaszcza dlatego, że w ciągu kilku lat (1998-2007), jakie dzielą sezon pierwszy i drugi, sporo się nad Wisłą i w okolicach pozmieniało. Zamiast gangstera, na ministerialnym stołku zasiadł facet pozbawiony nie tylko charyzmy, ale także gustownej łysiny i – co chyba ważniejsze – moralnej legitymacji do jakichkolwiek działań przeciwprzekrętowych. Wczesny kapitalizm zastąpiła absurdalna sceneria IV RP. Kontekst polityczny wystawał zza każdej sceny, toteż łatwo było przewidzieć, że sezon drugi skończy się klapą.

       I tak też się stało. Akcja była krótka i nieskomplikowana, a mimo to nużąca niczym przemówienia panującego wówczas prezydenta. Wymiar użytkowy ograniczył się do wywołania ropuszego rechotu u czarnych charakterów. Twórcom serialu trzeba tyle tylko oddać, że chroniąc młodzież przed brutalnością nie uśmiercili głównego bohatera, a jedynie wysłali go do aresztu (to chyba ta misja w mediach publicznych). W każdym bądź razie, trudno było się spodziewać, że przerwana w taki sposób produkcja doczeka się kontynuacji.

/ilustr. Magdalena Skiba/

Sezon trzeci: „Miro” i dwóch takich, co z księżyca spadli.

      A jednak kontynuacja nastąpiła i to zaskakująco wcześnie, bo już po kilkunastu miesiącach. Artystom z bożej łaski należy się tu bura za kompletny analfabetyzm marketingowy. Jak to tak? Bez żadnej kampanii, najlichszego billboardziku, bęc-i-już? Mimo, to sezon trzeci mógł się paradoksalnie okazać sukcesem.

      Ściślej: mógłby był, gdyby Louis de Funes jeszcze żył i wcielił się w rolę ministra Drzewieckiego. Niestety, tę partię zagrał Drzewiecki we własnej osobie. Pan minister po wprowadzeniu kuratora do PZPN nie wykonał już żadnego posunięcia. Najprawdopodobniej dygotał ze strachu. Cóż, miał podstawy: Dębski trup prawdziwy, Lipiec trup polityczny… Zresztą, te obawy dość szybko znalazły potwierdzenie. Niemal równo rok później wybuchła tzw. afera hazardowa i od tamtej pory Drzewiecki funkcjonuje w zbiorowej świadomości jako „Miro”.

      Znacznie ciekawszymi od pana ministra postaciami okazali się dwaj bohaterowie teoretycznie drugoplanowi: kurator Robert Zawłocki i jego pomagier Michał Tomczak. Pierwszy wszedł na Miodową, by zaprowadzić moralny ład i ustanowić nowe, wysokie standardy etyczne. Po czym na dzień dobry polecił się odwieźć na koszt firmy do domu, do Poznania. Zasłynął również niebywałymi zdolnościami menedżerskimi: tuż po objęciu kuratorskich rządów zabronił członkom zawieszonego zarządu kontaktów z mediami. O tym, w jaki sposób zamierzał ten zakaz egzekwować, historia milczy. A szkoda.

      Jeszcze większym talentem komediowym błysnął Tomczak. W serialu debiutował już podczas sezonu drugiego. Jako szef Wydziału Dyscypliny PZPN bezlitośnie degradował (rzekomo) zamieszane w korupcję kluby na podstawie li tylko prokuratorskich zarzutów. Wskutek tej radosnej działalności np. w czerwono-biało-czerwonej części Łodzi wspomnieniom o tym panu nierozłącznie towarzyszą dywagacje na temat sposobu prowadzenia się jego mamy. Później, już we współpracy z Zawłockim, bawił Tomczak publikę snując wysoce humorystyczne plany budowy alter-PZPN (a może alter-UEFA’y, albo od razu alterFIFA’y? Naprawdę trudno to stwierdzić). Finał jego roli miał miejsce dosłownie przed chwilą. 23go listopada br ów niezrównany bojownik o transparentność i moralny porządek został zatrzymany przez CBA w tzw. sprawie Czempińskiego.

       Ciężko się, rzecz jasna, spodziewać, aby ta odsłona serialu miała jakikolwiek wymiar użytkowy. No, może nie licząc tego, że po „wycofaniu się na z góry upatrzone pozycje” Drzewieckiego wraz z Zawłockim, Tomczakiem, a także wspierającym z tylnego fotela Tuskiem, status PZPN zmienił się z „betonowy” na „niezatapialny”. Można za to było chyba oczekiwać, iż skoro sezon trzeci okazał się kompletnym fiaskiem i doszczętnie skompromitował „uzdrawiaczy”, cała ta żenująca szopka zostanie cichcem zdjęta z anteny. Raz na zawsze. Gołym okiem przecież widać, że ten serial już dawno dżampnął szarka[2].

Sezon czwarty: powrót człowieka zwanego Mamoniem.

      Jeden mój znajomy bloger zasugerował, że sezon czwarty to powinien być polski Prison Break – Lipiec i Drzewiecki razem uciekają z więzienia. Najlepiej przy wydatnej pomocy Grzegorza Laty. W głównych rolach wystąpiliby również – bo dlaczego nie? – Paulina Maj (jako femme fatale) oraz Tomasz Jodłowiec (ach, te upodobania twórców produkcji do dendrologicznych i kalendarzowych nazwisk!). To dopiero byłby hicior! Niestety, nic z tego nie będzie. Polski odbiorca jest niczym inżynier Mamoń – lubi tylko te seriale, które zna. W związku z tym, domaga się kontynuacji wciąż tej samej rozrywki. To trochę z jak z Kevinem, który w Święta sam w domu być musi.

       Oczywiście, oficjalnie nic dziś [3] jeszcze nie wiadomo. Nawet potencjalna reżyserka, nowa minister sportu Joanna Mucha, mimo wybitnie serialowego nazwiska, póki co zdystansowała się od aktywnej partycypacji w przedsięwzięciu. Nic dziwnego. Ma kobieta najwyraźniej coś pomiędzy uszami i dzielenie losu Drzewieckiego, Lipca, czy – o zgrozo! – Dębskiego ani ciut jej się nie uśmiecha. Nieoficjalnie jednak kości zostały rzucone. A wraz z nimi wąs, odrobina mięśni, pokaźnie brzuszysko i cała góra misiowatego tłuszczyku, czyli – biorąc to wszystko cuzamen do kupy – Zdzisław Kręcina, były już sekretarz generalny PZPN. Pucołowaty Zdzicho przez kilkanaście lat gensekowskiej posługi zasłynął głównie tym, iż z dowolnej zawieruchy potrafił wyjść nienaruszony. To pewnie dlatego, że był pan sekretarz ucieleśnieniem staropolskiej zasady poprzestawania na male (działał ostatnio za jakieś liche 37500PLN miesięcznie). Nigdy nie pchał się po zaszczyty, zawsze pozostawał w cieniu. Dobrze żył ze wszystkimi (no, prawie). Do legendy przeszła jego wielkoduszność okazana jednemu z pezetpeenowskich kuratorów (sezon drugi), któremu Kręcina pożyczył swój własny gabinet „żeby miał warunki do pracy”. Niestety, ludzka zawiść nie zna granic i w zasadzie można się było spodziewać, że podobna perełka pośród tej zgrai wieprzy prędzej, czy później zostanie zepchnięta ze sceny.

      A wyrżnął się pan Zdzich na tzw. taśmach prawdy. To już było, tyle, że na innym boisku. Parę lat temu Kurwikooka Renata zwabiła do hotelowego pokoju posła Lipińskiego. Nie, nie. Do eskalacji namiętności pomiędzy dwójką parlamentarzystów nie doszło, ale i tak pieprzenia było sporo. Bo jak inaczej nazwać wielki szum wokół nagrań Morozowskiego i Sekielskiego, które nie pokazywały nic poza z dawna powszechną wiedzą o tym, że handel stanowiskami w polskiej – i nie tylko – polityce jest na porządku dziennym? Podobną miarę można zastosować do pezetpeenowskich „taśm prawdy”. Nawet ich współtwórca, Grzegorz Kulikowski, przyznaje, że nie przedstawiają one żadnych dowodów na korupcję, a jedynie sugerują, iż w piłkarskiej centrali działają mechanizmy korupcjogenne. Tutaj można by zrobić przerwę na reklamę i przypomnieć stary slogan promocyjny pewnego oleju silnikowego: tyle to my wiemy bez testów.

       Dodać też należy, że cała czwórka „nagrywaczy” predyspozycje do działań sanacyjnych ma/miała takie sobie. Morozowski z Sekielskim, było nie było dziennikarze, wyszli daleko poza ramy swojego zawodu i zamiast opisywać rzeczywistość, jawnie i bezczelnie zaczęli ją kreować. Nie na darmo ich program w TVNie nosił tytuł „Teraz My!”. Co zaś się tyczy Grenia i Kulikowskiego, okiem nieuzbrojonym widać, że motywacją stojącą za ich poczynaniami nie jest chęć naprawy polskiej piłki, a jedynie własna urażona duma i pragnienie odzyskania obiecanych, a nie otrzymanych korzyści majątkowych. Cóż, wiódł ślepy kulawego…

Epilog.

      Bez względu na to, jak zakończy się sezon czwarty oraz czy (a raczej: kiedy) nastąpi po nim piąty, szósty etc.; należałoby wreszcie określić gatunek całej produkcji. W komedii jest tak, że widzowie śmieją się z poczynań twórców. „Wiódł ślepy kulawego” jest zatem antykomedią. Tu twórcy śmieją się z widzów.

      Polski Związek Piłki Nożnej jest – jak każda narodowa federacja piłkarska – ciałem niezawisłym politycznie. Podlega tylko zwierzchnictwu kontynentalnej i światowej centrali, zaś każda ingerencja gremiów politycznych w jego działanie powoduje zawieszenie w prawach członkowskich. Co by nie myśleć o moralnej kondycji ewentualnych zawieszających, czyli UEFA i FIFA, jest to rozwiązanie sensowne. Wbrew pozorom, zabezpiecza nie tylko piłkarskie związki z krajów Trzeciego Świata przed furią rozjuszonych boiskowymi porażkami dyktatorów. Chroni także choćby federacje z samego środka Europy przed politykami, którym może na przykład wpaść do głowy, iż w futbol jest w ich kraju sprawą narodową, więc rząd powinien mieć nań jak największy wpływ. Nie, to nie jest bajka o żelaznym wilku. Całkiem niedawno podobne poglądy głosił ówczesny wicepremier RP, Roman Giertych. Zawieszenie w prawach członka UEFA i FIFA ustaje wtedy i tylko wtedy, gdy przywrócony zostanie status quo ante, czyli, przekładając na nasze, wszystko wróci do normy. Owszem, od tych rzekomo żelaznych reguł zdarzają się wyjątki. Tyle, że my nie jesteśmy ani potężnym rynkiem zbytu dla UEFA’owskich sponsorów (jak Rosja), ani też futbolowym mocarstwem, notorycznymi medalistami Mistrzostw Świata i Europy (jak Włochy). To UEFA i FIFA są potrzebne nam, nie my im.

       Zarówno działacze PZPN, jak i członkowie kolejnych politycznych gabinetów, doskonale o tym wszystkim wiedzą. I na pewno rechoczą do bólu nerek z ogłupiałej publiki, która za każdym razem naiwnie wierzy, że kolejny kuratorski pucz się wreszcie uda i przyniesie polskiej piłce ozdrowienie.

Z-M-P

– – – – – – – – – – – – – – – – –
[1] – ‘sequel never equals’ (ang.) – kontynuacja nigdy nie dorównuje (oryginałowi).

[2] – ‘dżampnąć szarka, właśc. ‘to jump the shark’ (ang.) – dosłownie: „przeskoczyć rekina”. Określenie stosowane w momencie, gdy dana taśmowa produkcja telewizyjna osiągnęła już takie rejony absurdu, że kompletnie nie da się jej dłużej oglądać. Pochodzi od popularnego serialu „Przyjaciele”. W jego piątym sezonie, gdy pomysły scenarzystów były od dawna na wyczerpaniu, jeden z bohaterów przeskoczył nad atakującym rekinem podczas jazdy na nartach wodnych.

[3] – tekst powstał na przełomie listopada i grudnia br – przyp. z-m-p.

Tags:

4 komentarze

  • Niestety, ale PZPN nie jest jedyną tego typu superprodukcją w naszym kochanym kraju. Zapewne jest najbardziej spektakularną, że przecież po sam horyzont nagłośnioną. Z drugiej strony i również sama polityka prowadzona przez UEFA nie jest czystą i pozbawioną – misternie – zaplątanych wątków. Gdyby tak sięgnąć głęboko, powiedzmy, do samego dna i od spodu wygarnąć na sam wierzch, po kolei, wszystkie nasze sportowe związki, to część z nich pływałaby po powierzchni, jak puste, plastikowe opakowania. Część z kolei błyskawicznie dałaby z powrotem głębokiego nura obciążona balastem swojej szemranej prywaty. Temat sam w sobie zawiły i okrutnie obciążający sumienia wielu „zacnych” obywateli. Fajnie się czytało. Pozdrawiam.

    • Ja sobie pozwolę nieskromnie zaznaczyć, że o niektórych innych związkach – także w relacji z PZPN – już na łamach Netkultury pisałem (o, tu: http://www.netkultura.pl/?p=1297) :)))

      UEFA oczywiście przykładem czystości nie świeci (choć i tak przy takim CONMEBOL prezentuje się nienajgorzej). Niemniej, z dwojga złego, zdecydowanie wolę Platiniego i jego kolesi, niż indywidua w stylu Lipca, czy Tomczaka.

      Dzięki za uznanie, też pozdrawiam.

      • Ja tam lubię Platiniego (głównie jako piłkarza), a co do jego kolesi to mam spore wątpliwości. Co do kolesii Kolegi Seppa to jeszcze bardziej.

    • w kwestii diagnozy chorób naszych związkó sportowych – zgoda w stu procentach. Podobnie jak i w tym, że nie samym rajowym bagienkiem te zwiazki żyją (UEFA!) co pięknie widac na przykłądzie siatkówi z jej Acostami itp.
      Gorsza sprawa, że ja nie widzę na horyzoncie żadnej skuteczej kuracji. Przypomna mi się natomiast bajka Ezopa o żebraku i muchach.

Zostaw odpowiedź do koniory