Irena Hytz-Sikorska: Stąd do małych wieczności

15 listopada 2011 18:541 komentarz

Ryszard Botwina
„Małe wieczności”

Zysk i S-ka, 2011

     Jeśli wierzyć Zygmuntowi Kałużyńskiemu (a dlaczego nie?), to Segiusza Eisensteina zmuszono kiedyś do nakręcenia sceny erotycznej, czyli takiej, jakich nie znosił filmować. Biorąc pod uwagę pruderyjność partii władającej ZSRR – musi to szokować, ale ponoć to prawda. Eisenstein poradził sobie z zadaniem po swojemu. Scena polegała na tym, że traktorzysta wraz z kołchoźnicą pracowali w polu i zepsuł im się traktor. Zwyczajowo należało wówczas wywiesić na jakimś drągu czerwoną szmatę, by w kołchozie wiedzieli, że trzeba wysłać mechanika. Eisensteinowscy bohaterowie poradzili sobie: dziewczyna oddarła w tym celu pół spódnicy odsłaniając kolana. I to właśnie była owa scena erotyczna partyjnego nakazu.

     Jakkolwiek by nie rechotać, czytając powyższą anegdotę (mnie kiedyś bawiła do łez) ukazanie miłości – już z filmu wróćmy na papier – proste nie jest (cudny banał) i – pomijając wielkich mistrzów pióra – większość autorów się tu wykłada. Staje się to tym bardziej  łatwe, kiedy autor chce uniknąć lukrowanych dekoracji, różowej bielizny, cukierkowych westchnięć i usiłuje tę miłość wcisnąć w kontekst społeczny. Zbyt często dociska kolanem i – owszem – szafa się zamyka, ale w mig odpadają jej plecy. Sięgając po „Małe wieczności” [tytuł mi się tak po prostu spodobał, autora nie znałam] dowiedziałam się z ostatniej strony okładki, iż opowieść to o trudnej, niemożliwej prawie miłości łączącej dwoje outsiderów: ćpunkę, żonę (jakżeby inaczej) narkomana oraz portiera, byłego górnika (no, proszę). Nieco sztampowo to mi zabrzmiało i pełna obaw, czy dobrnę do magicznej dla mnie strony 13 – zaczęłam czytać. Będąc już w połowie książki, dopiero przypomniałam sobie wcześniejsze obawy. Jak widać – całkiem zbędne.

     Z perspektywy czasu widzę, że właśnie umocowanie głównego wątku w do bólu codziennych (dla outsiderów) „dekoracjach” najbardziej mnie pociągało podczas lektury. Bohaterowie okazali się prawdziwi, choć łatwo było ich sprokurować z papier mache, jak to w polskiej powieści obyczajowej bywa, ale autor i nie chciał, i chyba nie potrafił – posiadając ostre i przenikliwe „społeczne oko”. Dzięki temu właśnie nie występuje w „Małych wiecznościach” zwykły w takich razach obraz „jak państwo ze sfer wyobrażają sobie, jak to ten lud sobie żyje, och!”. Jest to opowieść prawdziwa. Co ciekawe „lud” nie jest też schematycznie ludowo-sztampowy w swej prawdziwości, co również grozi w takich wypadkach. Cierpienie tchnie tu realnością, zobojętnienie tymże cierpieniem i próby otrząśnięcia się z niego – w całej swej nieudolności i braku konsekwencji (nie do końca) – często porażają. Równie mocno i dotkliwie jak ich nierozłączna siostra – samotność. Nie tyle w tłumie, co w otoczeniu „bliskich”.

     Wobec tego wszystkiego zaskakujące wydaje się, iż to właśnie pogodą ducha narkomanka i tirówka w jednej osobie pociąga ku sobie kochanka – widać pancerz, jaki musiała wytworzyć, by móc trwać, zdołał ową właśnie pogodę ochronić. Pogodę ducha, dodam, mocno na kredyt. Szczęście kochanków nie trwa długo – mimo skutecznej początkowo próby zerwania z tym, co przedtem, przychodzi im płacić wysokie za przeszłość rachunki. Mają więc kochankowie do wyboru: poddać się i wrócić do tego, co było, lub działać, by móc trwać w nowym, w  lepszym. W czymś, co – biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności, zaszłości, ograniczenia zdawać im się musi snem. Snem zaledwie i aż. Snem, czyli tytułową małą wiecznością.

     Okazuje się, że można jednak napisać w Polsce powieść o miłości i nie musi ona mieć nic wspólnego z bestselerowym (w tym złym znaczeniu słowa) mydłem i powidłem a la „Otyłość nad rozlewiskiem” itp. Można poskąpić ckliwości zastępując ją zwyczajnością, da się ominąć infantylizm psychologiczny w budowaniu postaci, zastępując go realizmem, można też – to szczególnie zaskakujące – pisać o seksie tak, że ani czytelnik pąsowieć nie musi, ani rechotać nad nieudolnością opisu. Nawet niejaki naturalizm charakteryzujący niektóre „seksualne” fragmenty jest tu uzasadniony okolicznościami, nienatrętny – on tu pojawić się musi. Okazuje się też, że można – pisząc o uczuciu – nie zapominać o tym, co mu realnie zza drzwi towarzyszy i ani myśli „odpuścić”.

     Budowa powieści – siedem części nawiązujących (nie posuwam się za daleko?) – nasuwających na myśl wiadomą księgę – może sugerować, iż miłość łącząca bohaterów nie z tego świata pochodzi, co poza „zinteresowanymi” niezauważalne dla wszystkich. Pewnie dlatego, że ich uczucie to – jak każde prawdziwe – i wzniosłe jest, i prozaiczne jednocześnie. A dostrzec je mogą tylko Oni –  są mikrocząsteczkami tej warstwy, która przecież – w standardowym przekazie – żre (jak ma co), pije (j.w.), gzi się (ibidem), kradnie (jak się uda) i jeszcze się roszczeniowo leni (por. nasza prasa codzienna). Prawdziwe uczucie zarezerwowane jest zaś dla tych lepszych, bo tylko w ich przypadku miłość zwycięża wszystko. Czy udaje się to jednak uczuciu bohaterów „Małych wieczności”? Najlepiej sprawdzić samemu.

Irena Hytz-Sikorska

Tags:

1 Komentarz

  • Jak książek „miłosnych ” nie dzierżę, to chyba w przypadku tej, to jednak zaryzykuję. Redakcja w razie czego zwraca koszty?

Zostaw odpowiedź