Kasia Czekot: „Soul Kitchen” czyli „Dym” po niemiecku.

11 stycznia 2011 13:247 komentarzy

źródło: oficjalna strona filmu

      Działo się to za górami, za lasami, w kraju, którego prawie nie znamy, o którego współczesnej kulturze zwykle nie mamy zielonego pojęcia, a który… dzieli od autorki tej recenzji jakieś 25 minut jazdy samochodem.

W Niemczech.  

     

     W zalewie amerykańskiej tandety, w którym rekordy bije ostatnio również telewizja w nazwie wciąż publiczna i potężne multipleksy, europejska kultura i kino uciekały nam coraz bardziej.  Pół biedy, jeśli chodziło o wysublimowane kino artystyczne, czy laureatów filmowych festiwali. Paradoksalnie to najbardziej utytułowane czy wyrafinowane artystowskie produkcje miały największą szansę na kontakt z polskim widzem. Trafiały do kin studyjnych, czy na jakiś festiwal, miały też swoje miejsce w ramówce TVP Kultura. Jeśli chodzi o te obszary kina, spadały nam ze stołu światowej kinematografii całkiem smaczne okruchy o smakach z całego świata.  

     Znacznie gorzej wygląda kontakt polskiego widza z nieamerykańskim kinem popularnym, chociaż i tu ostatnimi czasy sytuacja uległa pewnej poprawie. Polski widz docenił bowiem smak kina czeskiego /które stało się dla dystrybutorów całkiem dobrym towarem/ ma szansę obejrzeć trochę francuszczyzny, produkcje hiszpańskie i coraz więcej kina rosyjskiego. Gdyby jednak zapytać przeciętnego polskiego wykształciucha-kinomana o kino niemieckie zapewne nie miałby wiele do powiedzenia. Oświadczyłby pewnie z dumą, że widział „Życie na podsłuchu”, „Upadek” czy jakieś inne w miarę głośne dzieło. Nieoficjalnie przyznałby się z lekkim skrępowaniem, że oglądał niemiecką wersję „Brzyduli”, „Komisarza Rexa” /choć to serial austriacki/ i, o zgrozo, jakąś przedurną komedię w typie „Buta Manitou”.  Ach, i oczywiście dawno temu „Klinikę w Szwarcwaldzie”.  

     Tymczasem kinematografia naszych zachodnich sąsiadów, podobnie jak kinematografia francuska, porusza się bez kilkudziesięcioletnich przerw w obszarze wolnego rynku, ma rozwinięty rynek producencki i scenariuszowy, i w efekcie dochrapała się solidnego kina popularnego o jakim my w Polsce możemy tylko pomarzyć. Kiedy my jeszcze wciąż miotamy się pomiędzy ekranizacjami lektur, cieniutkimi komediami romantycznymi a kinem gangsterskim, oni mają już od dawna solidne kino gatunkowe /telewizyjne niemieckie komedie romantyczne np. biją na głowę polską kinową produkcję w rodzaju „Nigdy w życiu” czy innego „Ciacha”/, a na pewno w niemieckim kinie popularnym filmów barwnych i ciekawych jest więcej niż u nas. Mają więc Niemcy i kino ambitniejsze, i całkiem niezłe kino  skierowane do masowego widza. Pewnie działa tu prawo skali, choć nie sposób nie wymienić jeszcze jednego powodu –  Niemiecka Republika Federalna od lat jest już państwem multikulti, a niemieckie artystowskie lofty, knajpy i kluby brzmią niemczyzną z dziesiątkami obcych akcentów. Trudno tu o lepszą ilustrację niż przykład reżysera „Soul Kitchen” Fatiha Akina  

źródło: oficjalna strona filmu

     Fatih Akin, niemiecki reżyser, scenarzysta i producent tureckiego pochodzenia, urodził się w 1973 r. w Hamburgu. W swojej twórczości od zawsze nawiązuje do problemów asymilacji emigrantów i ich dzieci w dzisiejszych Niemczech i Europie, do określania i zachowywania własnej tożsamości, bądź tez po prostu pokazuje nam specyfikę wielokulturowego społeczeństwa. Akin jest tu sam świetnym przykładem będąc już Niemcem, Turkiem i Europejczykiem w jednym.

     Ta wielkomiejska, wielokulturowa perspektywa dla polskiego widza powinna być niezmiernie ciekawa, bo nasz filmowy i kulturowy  świat to wciąż jeszcze sielskie anielskie „Rancho”.   

     Na szczęście mieliśmy już okazję oglądać kilka  filmów Akina ze słynnymi „Głową w mur” i „Na krawędzi nieba” i znakomitym dokumentem „Życie jest muzyką” na czele. Tym razem Akin wraca /jak zwykle w przypadku mniej komercyjnego kina – z opóźnieniem/ na ekrany polskich kin /jak zwykle tylko niektórych studyjnych/ w tonie nieco lżejszym filmem „Soul Kitchen”. „Soul Kitchen” to film pogodny, ciepły, z obowiązkowym happy endem i, co ważne, mocno hamburski. Film opowiada o perypetiach niemieckiego Greka Zinosa, który mimo trudności prowadzi dość mocno podupadłą knajpę w przyportowej ruderze w hamburskim Wilhelmsburgu. 

źródło: oficjalna strona filmu

     Zarówno personel jak i klienci restauracji stanowią zwariowaną i kolorową mieszankę ludzi nieco nieporadnych, nieco zagubionych, a na pewno mocno wyalienowanych z mainstreamu niemieckiego społeczeństwa. Mamy tu poczciwego Zinosa i jego brata włamywacza Iliasa. Mamy niespełnionego szefa kuchni Cygana Shayna i sympatyczną szukającą chyba swojego miejsca w życiu barmankę Lucie. To bardzo sympatyczne grono życiowych outsiderów funkcjonujące wokół obskurnej restauracyjki przypomina mi bardzo mocno świetny „Dym” Waynea Wanga i Paula Austera. „Soul Kitchen” to absolutnie nie dzieło takiego formatu, ale komu podobały się „Dym” i „Brooklyn Boogie” temu spodoba się klimat „Soul Kitchen” .   

    Jak wspomnieliśmy Zinos nie ma lekko. Restauracja – tytułowa „Soul Kitchen” nie idzie najlepiej a jego narzeczona złotowłosa Nadine wyjeżdża do pracy do dalekich Chin. Zinos wciąż miota się pomiędzy chęcią wyjazdu, a przywiązaniem do swojego hamburskiego mikroświata. Na dodatek „Soul Kitchen” stanowi łakomy kąsek dla czyhającego na atrakcyjny grunt pod nią perfidnego speca od nieruchomości. Dodajmy do tego Iliasa, brata Zinosa, nałogowego hazardzistę, złodzieja i włamywacza na przepustce z więzienia i mamy gwarancje naprawdę sporego zamieszania.  

      Myślę, że czytelnik nie będzie miał mi za złe, jeśli zdradzę, że wszystko się jakoś wyjaśni i poukłada, bo film Akina jest po prostu bezpretensjonalną komedią. I to komedią naprawdę zabawną, choć może nieco nierówną. Niektórzy recenzenci grymaszą zwłaszcza na miejsca w których humor jest być może zbyt dosłowny, a komedia niebezpiecznie dryfuje w kierunku farsy. Zapewniam jednak, że nawet najbardziej dosadny dowcip /jak choćby w przypadku chwili zapomnienia pani inspektor z niemieckiej skarbówki/ jest tutaj podany z dużym wdziękiem i nie burzy niezwykle sympatycznego wrażenia jakie cały film pozostawia.  

     Nie jest też to film do mdłości cukierkowy, Zinos walczy ciągle z tarapatami niemieckiego Greka na dorobku /między innymi nie stać go na ubezpieczenie zdrowotne/, a bohaterów filmu od niemieckiego wielkiego świata dzieli jednak niewidoczna ściana.  

źródło: oficjalna strona filmu

     Obsada filmu/w sporej części z Hamburgiem związana/ udała się znakomicie, Adam Bousdoukos w roli poczciwego, misiowatego Zinosa potrafi bawić  i wzruszać, a niezwykle w Niemczech popularny Moritz Bleibtreu grający utracjusza Iliasa dodaje fabule dużo ożywczego chaosu. Niezapomniane wrażenie stwarza też Birol Unel /pamiętny Cahit z poruszającego „Głową w mur” jako ekscentryczny mistrz kuchni i nożownik zarazem.

     Jako kobieta nie mogę nie wspomnieć, że w filmie sprawdzają się również panie. Blondwłosa, znana już aktorka, Pheline Roggan w roli narzeczonej Zinosa Nadine i przede wszystkim młoda niemiecka reżyserka Anna Bederke w roli Lucii, dla której było to pierwsze wyzwanie aktorskie.  W trzecim planie sympatycznie pokazuje się również Dorka Gryllus w roli fizjoterapeutki Anny 

      Recenzując „Soul Kitchen” nie sposób nie wspomnieć o znakomicie uzupełniającej obraz muzyce, stanowiącej melanż różnych stylów od greckich rytmów po muzyke klubową. Płyta ze ścieżką dźwiękową będzie zapewne nastepnym po bilecie do kina wydatkiem.  

     Reasumując „Soul Kitchen” to doskonała, nieco „zakręcona” propozycja na zimowe popołudnie, pozwalająca nam uśmiechnąć się i zajrzeć na chwilę w filmowy świat, który pewnie przyjdzie i do nas, kiedy już z „Ranch” i „Panów Bogów w ogródkach” wyrośniemy w kierunku kultury wielkomiejskiej, którą Niemcy /wielorakiego pochodzenia/ mają i tworzą już od lat.  

Polecam.

Kasia Czekot

Tags:

7 komentarzy

  • Andrzej Tchórzewski

    Ciekawa recenzja,dobrze napisana,zachecająca przynajmniej do obejrzenia „Kuchni z duszą” ( wolałbym polski tytuł niż angielski )i może paru innych pozycji filmowych rodem z RFN.O aktualnej kinematografii niemieckiej-wstyd przyznać- nie mam żadnego pojęcia,więc nie mogę się wypowiadać merytorycznie. Schade.

  • Mnie zastanawiała przez chwilę kwestia kryzysu twórczego w zachodniej Europie 🙂 bo scenariusz i pomysł na Soul Kitchen powstał jeszcze przed Głową w mur, co mnie właśnie tak dość zafrapowało może niepotrzebnie.
    Zaraz sobie polski schemat twórczej drogi wyobraziłem: jak ktoś wraca nagle do pomysłów, które z początku nie zostały zrealizowane, to może znaczyć, że twórca się zaczopował.
    Nie widziałem Soul Kitchen jeszcze. Nie wiem czy obejrzę.
    Ja chcę Akina zaangażowanego 🙂

  • Może po prostu bojownicy kina też muszą odetchnąć od czasu do czasu, ja na przykład zdębiałem jak zobaczyłem zapowiedź komedii… Kena Loacha i to jeszcze z Panem Erykiem Cantoną w roli głównej. Tam to się dopiero będzie działo, podejrzewam 😉 Tylko znowu wkurzający jest fakt, że „Szukając Erica” u nas jest premierą właśnie a film z 2009r.

    A „Soul Kitchen” widziałem wczoraj i jestem bardzo zadowolony, nagromadzony ostatnio zapas stresu zmniejszył się widocznie, portfel schudł po transakcji z amazon.de, a jeszcze zaczynam składać na krótki wypad do Hamburga. Bardzo ciekawe miasto, które większość Polaków zna tylko poprzez lotnisko. Ja byłem tam krótko dawno temu, ale klimat pamiętam i, choć może mi się nakłada własna projekcja, wydaje mi się, ze w filmie ten klimat widać. A w ogóle to czytałem recenzje SK autorstwa Oli Sawy z Przekroju i przestrzegam, że Pani Redaktor zdaje się odbierać film ze znacznym deficytem empatii. Ale na szczęście przeważają opinie krytyków, które podziela powyżej Pani Kasia jak widzę, i ja się podpisuję pod tym obiema rękami.

  • Nie jestem przekonany do wizji autora zaangażowanego, który nagle oświadcza, że chciałby odetchnąć i coś tam sobie na boku skrobnąć ot, tak, bo… i tutaj coś proszę sobie dopisać, bo nie będą wchodził przecież w skórę Akina.

    Dla mnie istotny jest kontekst, czyli powrót do projektu, który powstał przed arcydziełami (zaznaczam, że używam zwrotu ,,arcydzieło” na własny użytek).

    Oczywiście, że Soul Kitchen przynosi wytchnienie. W końcu reżyser nie jest z przypadku, więc warsztatu po drodze nie zgubił, ale – że tak się wyrażę – odetchnąć to sobie może aktor (jeżeli mówimy o sztuce filmowej) ale twórca jeżeli nie potrafi unieść ciężaru, to znak, mam nadzieję nic nieznaczący, że problem jest głębszy.
    O wszystkim jednak zdecyduje następna niestety produkcja. Ten film – chociaż przyznaję po raz drugi, że nie oglądałem – nie wnosi do sztuki Akina niczego nowego i gdyby nie powstał, to też żaden kłopot.
    Nie może być tak, że dzieci rewolucji, zdradzają rewolucję, no. Burżuje :)))

  • Proponuję niniejszym jako niezwykle ugodowy liberał kompromis będący „trzecią drogą” 😉 – „Głową w mur Soul Kitchen” oraz „Eric Cantona buszujący w jęczmieniu”. Pozdrawiam.:)

  • Generalnie to się z panią zgadzam, ale:

    Prawdą jest twierdzenie:
    „kinematografia naszych zachodnich sąsiadów, podobnie jak kinematografia francuska, porusza się bez kilkudziesięcioletnich przerw w obszarze wolnego rynku, ma rozwinięty rynek producencki i scenariuszowy, i w efekcie dochrapała się solidnego kina popularnego o jakim my w Polsce możemy tylko pomarzyć.”
    Prawda jest konstatacja:
    „my jeszcze wciąż miotamy się pomiędzy ekranizacjami lektur, cieniutkimi komediami romantycznymi a kinem gangsterskim”

    Prawdą jest, że „oni mają już od dawna solidne kino gatunkowe /telewizyjne niemieckie komedie romantyczne np. biją na głowę polską kinową produkcję w rodzaju „Nigdy w życiu” czy innego „Ciacha”/, a na pewno w niemieckim kinie popularnym filmów barwnych i ciekawych jest więcej niż u nas.”

    Chcę jednak zauważyć, że nie jest tak, iż istnienie i poruszanie się w ramach wolnego rynku (na marginesie: i w Niemczech i we Francji – państwo mocno dotuje kinematografię, gatunkową też, ale nie o to chodzi) jest warunkiem sine qua non istnienia solidnego kina gatunowego. Jak pani sama zauważyła, poziom czesiego kina gatunkowego jest wobec naszego jak z innej planety, to samo można rzec o kinie rosyjskim. O ile dłużej niż w Polsce istnieje tam wolny rynek?;))
    Ba! Kino gatunkowe miało się świetnie w obu wymienionych krajach również przed rokiem 1989. Myślę, że odpowiedzi na pytanie skąd nasza kiszka a ich sukces należy szukać niekoniecznie w podręcznikach ekonomii, a np. w cyklu „W starym kinie”. Moim zdaniem – już przed wojną nasze kino nie umywało się do siąsiadów, pomijając kilka dosłownie pozycji – była to makabryczna grzebieniówka [kino gatunowe powstawało już wtedy]. Z krótką przerwą na szkołę polską (a czy ona faktycznie wybitniejsza od prasiej?) oraz na wybryki natury w rodzaju Kieślowskiego czy Kolskiego (mało „polskie” to jego kino) – nic się nie zmieniło. Pomijając to, że już nawet serialu się nie nakręci w Polsce, który nie jest na licencji. Brak dobrego polskiego kina gatunkowego to objaw dziadostwa w polskim kinie w ogóle, a nie brak wolnego rynku przez ileś tam lat wcześniej. Niezdetyż. Ciekawe rzeczy o gatunowości pisał śp. Kałużyński – myślę, że warto to poprzypominać, jako że zawsze optował za kinem gatunkowym i stękał, że u nas ceni się tylko geniuszy a nie rzemieślników. Nawiasem mówiąc – ironizował na temat kino moralnego niepokoju i był za to sekowany. ZK bronił też barei przed zarzutami wulgarności, płytkości i braku sztuki przez wielkie S. To dzisiaj wszystkim się Bareja podoba, wtedy uwielbiali go widzowie i Kałużyński. Tzw. środowisko – w najlepszym razie – niezbyt go szanowało. A facet produkował kapitalnie gatunkowe kino. Szkoda, że dziś nawet w „Polityce” sie o panu Zygmuncie nie pamięta.
    Generalnie przyczyn dziadostwa polskiego kina gatunkowego upatrywałbym w naszej mentalności a nie w mankamentach rynku producenckiego. Tak się dziwnie składa, że kino gatunkowe ma się dobrze w społeczeństwach mieszczańskich (u Rosjan to akurat spadek po silnym nacisku na użytkowość kina). My z mieszczańską mentalnością (twórców i widzów) niewiele jak dotąd mamy wspólnego. iedyś na polskich ekranach królował tzw. snuj, teraz uśmiechnięty ryj „aktorów” grających w formatach.

    A generalnie to sie zgadzam, że Polak nie zna kina popularnego w którym facet mówi do dziewczyny nie Sally, Mary, Jane – lecz Anne-Marie, Marija czy Mirej bądź Natasza. No i oczywiście sam się wabi Tidżej ewentualnie Dżony. I dlatego wolę najgorszy film niemiecki zamiast średniego amerykańskiego;) W związku z tym właśnie ide na angielski.

  • UWAGA UWAGA!!!! Dzisiaj w TVP 1 „Głową w mur” Akina. Pozycja obowiązkowa!

Zostaw odpowiedź