Jarosław Kolasiński: Najnowsza baśń 3D
„1920. Bitwa Warszawska”
reżyseria: Jerzy Hoffman
Polska 2011
110 min.
Jak Tym wraz z Dobrowolskim na łajbę Piwowskiego wtargnęli służbowo, tak i ja służbowo wszedłem na pokład najnowszego okrętu Jerzego Hoffmana. Prywatnie iść nie chciałem, jako że się nie spodziewałem niczego dobrego po reklamowanej – bardziej niż to teoretycznie było możliwe – pierwszej polskiej produkcji w 3D.
Skoro o D mowa, to warto jednak na przyszłość (i mimo wszystko) pamiętać, że ilu by D nie „zastosować”, to jednak wciąż (i pewnie tak już zostanie na zawsze, nawet kiedy się będzie w technice 26D kręcić) szkieletem filmu pozostaje scenariusz. I tu (w starciu z kim?) Hoffman poniósł porażkę. Jego trójwymiarowy obraz przypomina niestety standardową polską komedię, której scenarzysta twórczo zwykł przezwyciężać konieczność spójnego powiązania ze sobą poszczególnych scen, wątków, sekwencji. Zamiast tego skleja skecz ze skeczem. Wprawdzie „1920. Bitwa warszawska” komedią nie jest (i słusznie), to robi wrażenie filmu posklejanego w pośpiechu. Mój sąsiad, który w euforii pobiegł (dzień przede mną) do kina, a w Hoffmanie zakochany bardziej niż we własnej żonie, wrócił zdegustowany i stwierdził: „To ma być film? Dla mnie to trailer trwający 110 minut”. Wprawdzie wiele mnie z sąsiadem dzieli (choć nie o uczuciu do jego żony tu mowa), ale zmuszony jestem przyznać mu rację – faktycznie długi ten trailer. Ale za to w 3D.
O fabularne mielizny filmu kopii kruszyć nie ma sensu, ale nie dlatego, że ich w nim nie ma. Szanujące się mielizny wymagają występowania w ich otoczeniu rzeki przynajmniej, a może nawet morza, że o oceanie nie wspomnę. Nic takiego w nowym filmie Jerzego Hoffmana nie występuje – można przez ten film przejść absolutnie suchą nogą i po powrocie do domu pamiętać tylko 3D, muzykę Krzesimira Dębskiego oraz – przede wszystkim – kapitalne zdjęcia Idziaka. Niewiele więcej. Oczywiście, jeśli ktoś chce zobaczyć, jak nasi ułani z lancami do boju, z szablami w dłoni bolszewika gonią, gonią, gonią – niech biegnie do kina. Tym, którym się marzy odbiegający od nijakich laurkowo-pomnikowych polskich standardów pełnokrwisty film historyczny, gorąco wizytę w kinie odradzam. Chyba, że w sąsiedniej sali będą grali coś innego. Wtedy owszem, wtedy tak. Na solidny warsztatowo i zawierający coś więcej niż „grottgery” polski film historyczny trzeba jeszcze poczekać. Obawiam się, że długo.
Po namyśle dochodzę do wniosku, że nieco przesadziłem twierdząc, iż w filmie nie ma akcentów komediowych. Większość bowiem scen z udziałem postaci historycznie stwierdzalnych z imienia i nazwiska może śmieszyć i powinna. Nie gagiem jednak, nie wysublimowanym humorem sytuacyjnym a papierowością postaci. jakoś dziwnie mi się i „Polonia Restituta” Poręby przypomniała, że o filmach wojennych made in USRR (w rodzaju „Wyzwolenia”) nawet nie wspomnę.
Bohaterowie „niehistoryczni” (a może lepiej było pójść tym tropem?) wypadli na szczęście dużo lepiej, choć czy grający je aktorzy wznieśli się na dostępne im wyżyny, to mam spore wątpliwości. O ile pan Ferency ma pełne prawo być z siebie zadowolonym, pan Szyc ewentualnie też, to pozostali po prostu „zrobili swoje” i nic ponadto, a szkoda, bo lista płac jest imponująca. Znajdująca się na niej pani Urbańska również zrobiła „swoje”. Pytania: – czy z korzyścią dla filmu? – czy (z punktu widzenia widza) było warto? – uważam za retoryczne. Tak to już było, jest i pewnie będzie, że nawet w najlepszych swoich filmach Jerzy Hoffman zawsze jedną rolę źle obsadza. Z reguły kobiecą i z nieznanych bliżej powodów podczas montażu zapomina nożyczek.
Z uwagami na temat związku filmu z prawdą historyczną poczekam na prof. Iwanowa z Opola, który (przed wizytą w kinie) bardzo się w GW cieszył, że Hoffman „Cud nad Wisłą” nakręcił. Jedno rosyjsko-polskiego historyka wszakże niepokoiło, czy filmowi idący na Warszawę żołnierze Tuchaczewskiego będą ukazani (wzorem serialu „1920. Wojna i miłość”) jako dzicz i nic ponadto. Abstrahując od sensu rozmów z historykami o filmach historycznych, na które jeszcze nie poszli – z chęcią dowiem się, czy się pan Iwanow nie rozczarował Hoffmanowym portretem swoich rodaków. Ale zapewne się nie dowiem, jako że profesor jako znający już film prawdopodobnie (założyłem się!) nie nadaje się już na rozmówcę. I tak to u nas jest, choć nie wiadomo dlaczego. „Nie wiadomo” też, dlaczego filmy historyczne kręcimy kolorowe, a jednak czarno-białe. Obecnie zaś przeszliśmy na wyższy poziom – jak to określił jeden z recenzentów – obrazy u nas powstają w 3D, a jednak płaskie. I nie ma znaczenia, czy to „Stara baśń” czy najnowsza.
Jarosław Kolasiński
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Zdjęcie zamieszczone w tekście pochodzą z materiałów prasowych filmu. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Brak komentarzy