Jacek Rojewski: No to kończymy, bo gorąco się robi. Czyli jak prawie dałem się ponieść. Cz.1
Szczecin to moje ukochane, rodzinne miasto. I miasto dziwne. Zbyt małe by pewne jego ułomności uszły w tłoku, zbyt duże by można było je łatwo i szybko zlikwidować. Miasto absurdów i aspiracji, paradoksów i szans. Miasto z dnia na dzień brzydnące ale i otwarte, z pogrążającymi się w marazmie ale sympatycznymi i mającymi poczucie humoru ludźmi. Miasto zieleni choć metaforycznie bez korzeni, z mieszczanami którzy albo już nie szukają niczego albo rozpaczliwie szukają odrobiny dumy i własnej lokalnej tożsamości.
A przede wszystkim miasto zdumiewającej antypromocji, chaosu, bałaganu i nietrafionych reklamowych pomysłów. Szczecin jest fantastycznym poligonem doświadczalnym dla młodocianych fizyków. Można im fantastycznie pokazać jak maleńka, maciupeńka igiełka może rozwalić ogroooooooooooooomny, w mozole pompowany balon.
Mieliśmy i mamy w Szczecinie wiele udanych przedsięwzięć, były momenty, jak choćby finał regat Tall Ship Races, kiedy Szczecin stawał się miastem naszych marzeń, kolorowym, pełnym wesołych, kolorowych ludzi, gości ze wszystkich stron świata. Mamy znakomite koncerty na dziedzińcu Zamku Książąt Pomorskich cenione za urok miejsca i atmosferę przez największe gwiazdy /właśnie teraz gościmy raz kolejny Cesarię Evorę/. Mamy urządzoną przez pasjonatów trasę wycieczkową „Podziemny Szczecin” /schrony z okresu II wojny światowej i Zimnej Wojny/. Mamy Dni Kultury Ukraińskiej na których można posłuchać Hajdamaków czy /rewelacyjny koncert/ The Ukrainians. Mamy stojące na wysokim poziomie zawody lekkoatletyczne /Memoriał im. Janusza Kusocińskiego 25. czerwca/ i kapitalny festiwal fajerwerków „Pyromagic” /zapraszamy w sierpniu/.
Tyle, że nie jest to nasza powszedniość. To raczej wyjątki od reguły, z których ci którzy kochają swoje miasto starają się za wszelką cenę stworzyć jakąś całość, tożsamość, receptę i pomysł na własną Małą Ojczyznę. Udało się to Wrocławowi, który co prawda atutów do wykorzystania miał pod tym względem znacznie więcej, ale przede wszystkim wypracował model administracyjnej polityki kontynuacji i niestrzelania sobie w stopę. My sobie w stopę, mimo tego, że doceniam wysiłek obecnej samorządowej ekipy, która zrobiła znacznie więcej niż wszyscy jej poprzednicy, potrafimy strzelać doskonale.
Zacznijmy od kampanii promującej markę miasta – „Szczecin Floating Garden 2050”. Zaczęło się od nieszczęsnych „cynków” z których na widok Szczecina każdy oczywiście chciałby wyskoczyć. Kampania skierowana do mieszkańców innych regionów Polski wryła się w pamięć odbiorców nie tyle wizją Szczecina co narzucającym się pytaniem „CO TO SĄ CYNKI?”. Już Państwa uspokajam, my w Szczecinie też nie mieliśmy pojęcia.
[youtube FpwqJArkJDM]
Mimo tego niewątpliwego falstartu kampania marki ruszyła w świat /cynki jednak porzucając/ opierając się na fonetycznej transkrypcji nazwy miasta, tak by każdy od Eskimosa po Papuasa mógł rozkoszować się jej bezbłędną wymową. Niestety odszyfrowanie reklamowych hieroglifów po pierwsze wymagało znajomości zapisu fonetycznego na poziomie studiów filologicznych, po drugie transkrypcja okazała się błędna.
SZCZE-EEE-CZI-IIN… you understand?
Nie było to rozwiązanie zbyt skuteczne dla spotkanych przeze mnie na stacji benzynowej Niemców, którzy zdesperowani szukali na mapie miasta jednego ze szczecińskich targowisk. Powiedzieli mi, że mieli problem z odnalezieniem Stettina /nie każdy mieszkaniec byłego północnego NRD nas w ogóle kojarzy/ ponieważ napisów „Szczecin” nie bardzo kojarzyli z moim miastem, a na widok pokazanego przeze mnie z dumą billboardu z fonetycznym Stsetsinem wyraźnie mieli chęć popukać się po głowie. Szczecinianie pukają się po głowie już od dawna.
Chociaż nie, logo jest graficznie ładne, wesołe, estetycznie świetne. Do treści można się przyzwyczaić.
Co jeszcze nam się udało w Szczecinie. Mamy kapitalny, nowy, olimpijski basen. Naprawdę przyjemnie popatrzeć na sam budynek ze świetnie zaprojektowanym otoczeniem. Duży zegar odlicza czas do Mistrzostw Europy w pływaniu, których Szczecin będzie gospodarzem. Próbuję znaleźć jakieś ładne zdjęcia tego obiektu by pochwalić się stosownym linkiem czytelnikom „Netkultury”. Kiepsko. Może Youtube z jakimś filmem promocyjnym, za bardzo nie widzę, może wręcz strona internetowa – nie ma, jest tylko… podstrona na stronie Miejskiego Ośrodka Sportu Rekreacji i Rehabilitacji. Nie wiem czy profesjonalnie skrojonej informacji nie ma czy po prostu coś mi umknęło, ale jeśli wszechwładny Google pozostawia mnie w niedosycie to chyba coś jest nie tak z promocją tego niewątpliwego szczecińskiego sukcesu. Na dodatek ta nazwa. Basen zgodnie z promocją wyżej wymienionej szczecińskiej marki został nazwany… „Floating Arena” – arena pływająca w znaczeniu „unosząca się na wodzie”. Basen unoszący się na wodzie? I już mamy kolejne starcie z Radą Języka Polskiego, marketingowy zgrzyt i nieprzystojne skojarzenia.
Co po wodzie pływa i basen się nazywa.
Chociaż jak wyłączę swój angielski to nazwa mi się podoba, tyle, że zdaje się przekaz miał być własnie do osób anglojęzycznych kierowany.
Kolejnym niewątpliwym sukcesem Szczecina jest organizowany od 2005r. Festiwal Sztuki Wizualnej „inSpiracje”, który ma już wyrobioną markę, rozmach medialny, gości wybitnych artystów i znakomicie wpisuje się w ożywienie /czy raczej jego zapowiedź/ artystycznego klimatu Szczecina, które nastapiło po wygranej walce o utworzenie w Szczecinie Akademii Sztuki.
Dlaczego więc i on znalazł się w tym malkontenckim tekście?
Ano dlatego, że będąc widzem tegorocznej edycji „inSpiracji” omal nie spotkałem się z Davidem Černym, mimo, że spotkałem się z nim naprawdę. Ale o tym w części drugiej.
Brak komentarzy