Jarosław Kolasiński: Choroba wściekłych kadrów
Wieki temu festiwal programów rozrywkowych w Montreux wygrał norweski filmik „Murowana zabawa”. Większość skeczy była w nim na poziomie hm… średniojeżowym, jeden wszakże zapamiętałem jako wyśmienity. Ogromna staroświecka jadalnia, pośrodku stół na kilkadziesiąt osób, zastawiony arcybogato, kandelabry, ściany osłonięte kotarami z ciężkiego czerwonego pluszu. W sali tłum. Wszyscy twarze chowają w dłoniach, wtulają je w kotary, wyłamują palce i w zakłopotaniu drapią się po głowach. Cicho, jak makiem zasiał. I wyjaśniający wszystko napis: „Kłótnia ludzi nieśmiałych”.
Cięcie.
Co innego widać, co innego w istocie się dzieje. Zdarzyło mi się uczestniczyć w czymś podobnym – nic dziwnego, że mi się wówczas norweski filmik przypomniał. Z uwagi na miejsce oraz okoliczności w jakich na własną prośbę się znalazłem: w hostelowej jadalni pośród hordy fotografów. Ze dwudziestu, ale może więcej. Kolacja to była, więc niektórzy niby coś jedli, inni coś pili, ale większość zachowywała się – z punktu widzenia człowieka normalnego (czyt. niefotografującego) – anormalnie. W dłoniach miast noży i widelców trzymali aparaty, zamiast jeść – fotografowali. A to własny but, bo się megahiper ubłocił, a to kumpla siedzącego na krześle obok, a to koleżankę po drugiej stronie stołu wymieniającą pośród talerzy obiektyw, a to puszkę z paprykarzem dopiero co otwartą, a to plan ogólny fotomaniakami zapchany po brzegi. Co jakiś czas tylko – mała przerwa. Żeby zerknąć na wyświetlacz sprawdzając jak wyszło, żeby przedyskutować z sąsiadem ustawienia aparatu, żeby podzielić się refleksjami na temat „ruchu cen cyfrówek na Litwie w XIX wieku”. Nic dodać, nic ująć – „Murowana zabawa II” po prostu, a że nikt się nie kłócił, więc i napis końcowy byłby inny – „Kolacja ludzi oczadziałych”. Oczadziałych fotografią. Nawet ci, którzy coś tam jedli, to raczej nie dlatego, że im smakowało – oni tylko ładowali akumulatory na plener.
Mimo usilnych prób, trudno mi było z kimkolwiek nawiązać kontakt na dłużej, niż pomiędzy dwoma pstrykami, a i to nie miałem pewności, czy rozmówca wie z kim i o czym rozmawia. Wszystkich bez reszty pochłaniały – że wyrażę rzecz ich językiem – focenie i owego focenia analizy, planowanie. Wyznam, (i niekoniecznie jest to skarga), że sytuacja ta nie była dla mnie niczym nowym – czułem się prawie tak, jak podczas fotospacerów z mą drugą połową: jak nieznający angielskiego Szerpa towarzyszący himalaiście. Niby razem, a jednak osobno – mróz, wiatr w oczy wieje, statyw pije w plecy, a ze zleceniodawcą zero jest kontaktu.
Moi „współbiesiadnicy” robili wrażenie półprzytomnych, nieuleczalnie cierpiących na chorobę wściekłych kadrów. Żeby się w tej błyskotliwej diagnozie upewnić, zdecydowałem się na eksperyment. Pewnej fotograficy z Polski północnej wyjąłem z dłoni butelkę z napojem („pożycz mi na chwilę”) i wręczyłem ją siedzącemu dwa metry dalej fotografowi z Polski południowej („potrzymaj moment, ok.?”). Wróciłem na swoje miejsce, by z oddali obserwować, co się będzie działo. Szkoda było zachodu. Pozbawiona butelki fotografica ze stoickim spokojem nadal rozmawiała z koleżanką (jakże by inaczej!) o zdjęciach, fotograf (trochę było mu niewygodnie) manipulował przy swojej lustrzance. „Już” po dokładnie 13 minutach i 52 sekundach butelka wróciła do lekko wreszcie zaniepokojonej właścicielki, ale poza tym nic się nie wydarzyło. Zniechęcony dałem spokój eksperymentom, poszedłem spać. Nie na długo.
O standardowej (zimą) w tym gronie godzinie 4.30, ogłoszono pobudkę. Niby nie dla mnie, profana, ale i tak zostałem obudzony (mgiełki, psia krew, „hardcorowe mgiełki!) – ton aparatów, obiektywów, filtrów nie da się jednak spakować bezgłośnie. Tym bardziej nie sposób, kiedy nikt nawet nie próbuje. Tym bardziej nie sposób, skoro tak świetnie się, pakując i przepakowując, dyskutuje – co też ze sobą zabrać, a co pozostawić. W końcu wyszli i zasnąłem. Po dwóch godzinach wrócili. Bardzo głośno zadowoleni wrócili. Dokładnie na śniadanie składające się (dla nich) z ciągu dalszego oporządzania aparatów oraz wymiany opinii o mgiełkach. Kiedy już zjedliśmy (?!) pojechaliśmy do kopalni-muzeum „Luiza”. Po co? Na focenie, rzecz jasna. Na focenie. I o co w tym wszystkim chodzi?
Jak mi Zbigniew Makulski* do spółki z Andrzejem Pasieką (liderzy grupy) rzecz objaśnili – „oczadzialcom”, o których tu piszę, chodzi o dobrą zabawę, o to by fotografia cieszyła fotografującego. Są grupą ludzi (którzy poznali się na rozlicznych vortalach fotograficznych) chcących się dzielić pięknem otaczającego nas świata, dzielić się chwilami jakże ulotnymi. Ta właśnie chęć skupiła ich w grupie FotoAzyl. Okazało się – twierdzi Zbyszek Makulski – że internet potrafi zbliżyć ludzi do takiego stopnia, że samo siedzenie przed monitorem nie wystarcza i ruszają razem w plener, dzielą się doświadczeniami pokazując, że nie tylko sama fotografia jest ważna, ale również fakt, że można coś robić razem i z pożytkiem dla wszystkich.
Mało kto robi zdjęcia „do szuflady” – nie inaczej fotoazylanci, ale internet już im nie wystarcza. Stąd właśnie wziął się pomysł ich krążącej po kraju zespołowej wystawy „The Best of Poland – Polska w obiektywie”. Olecko, Dąbrowa Górnicza, Sosnowiec, Warszawa, Mikołów, Łódź, Wrocław. I to nie koniec listy fotograficznie zaatakowanych miejscowości. Ba! Praktycznie każde zacumowanie ekspozycji w kolejnym porcie owocuje plenerem. A co to jest plener? Otóż (pomijając opisane już „posiłki” oraz ersatze noclegów) plener FotoAzylu jest to gromadny galop grupy objuczonych sprzętem ludzi płci wszelkich a wieku zróżnicowanego, przerywany stadnym robieniem zdjęć, rozstawianiem i składaniem (również gubieniem) statywów. Nieodłącznym elementem układanki jest sarkanie, że ktoś komuś w szkodę (w kadr) wlazł, że któryś za bardzo do przodu jest wyrywny, jeszcze inny natomiast marudzi pół godziny w jednym miejscu, kiedy trzeba gnać dalej. Mało tego: złośliwe niebo jest jak papier, światło kiszkowate, a ta głupia wrona nie chciała poczekać, na dodatek tramwajowe druty jakiś dureń porozwieszał, no i bałagan w kadrze, i jeszcze „zbyt ciasno u dołu”, a rzepak źle kwitnie, a owce z balansem bieli mają spory problem. Co kto woli. Aż dziwne, że mimo tych straszliwych przeszkód aż tyle świetnych zdjęć można potem podziwiać.
Mimo, że pełnię funkcję stonki plenerowej (osobnik, który nic nie umie, tylko statyw nosić), to byłem już na czterech plenerach. Ktoś (domowy fotograf) oraz coś (ciekawość i wspomnienia wyjazdów poprzednich) skutecznie mnie ciągną. Doszło już nawet do tego, że targając razu jednego chodnikami muzealnej kopalni aparat za moim himalaistą, pochwyciłem dyndające mi na obolałej szyi cyfrowe przekleństwo i osobiście strzeliłem kilka zdjęć. Wyszły całkiem, całkiem. Umieściłem je nawet na portalu plfoto.com, ale tam się nie znają na prawdziwej sztuce (na kwestię poczucia humoru spuszczę zasłonę milczenia) i dzieła me wymoderowano. Ilekroć
zapragnę obcować z prawdziwą sztuką, ilekroć chcę zobaczyć najlepsze z moich ocenzurowanych zdjęć – pojawia się komunikat: „To zdjęcie przeznaczone jest wyłącznie dla osób pełnoletnich”. Wymagają również ode mnie, bym „potwierdził, że mam 18 lat”. Na wszelki wypadek fotografii tej nie będę tutaj publikował, ograniczę się do stwierdzenia, że przedstawia ona kompletnie ubraną (a nawet w kasku) Joannę Sidorowicz z Częstochowy zajętą fotografowaniem węglowego kombajnu. Tytuł tego lekko tylko poruszonego (złośliwie mnie szturchnięto) zdjęcia brzmi „Naga prawda o częstochowskiej fotografii”. Pozostałe me dzieła również zakuto w kajdany – zapewne z zazdrości. Reprodukowany obok fotogram dowodnie przekonuje o tym. Mamy przecież do czynienia z fotograficznym białym krukiem. Jest to absolutnie unikalne poruszone zdjęcie przytwierdzonego do górotworu aparatu telefonicznego. I proszę! Wystarczył ledwie jeden plener w kopalni „Luiza” i już przeszedłem do historii fotografii. Jak Daguerre, jak Capa. Czy ktoś może coś podobnego o sobie powiedzieć?
Na „bezwystawowym” plenerze w Czernej leżącej w jeszcze nie do końca rozjeżdżonej quadami Jurze już nie fotografowałem. Z trudem zastąpili mnie inni. Podobnie też było kilka dni temu w stolicy Dolnego Śląska, do której wystawa „The Best of Poland…” zawitała i można ją było podziwiać w ramach festiwalu „Podwodny Wrocław”. Jak pod wodą, to pod wodą: w roli mini-pleneru obsadzono krótki rejs stateczkiem, który nawet nie zatonął. Co charakterystyczne – „służbowo na statek” nie wszyscy zdążyli, jako że zmierzając ku przystani, zbyt wiele mieli po drodze równie „służbowo” do sfotografowania. Na domiar złego – spóźnialscy nie stanęli na wysokości zadania. Mimo padających z pokładu sugestii, by płacząc biegli brzegiem i machali chusteczkami albo po prostu skoczyli z mostu tumskiego na główkę – nie reflektowali. Kiedy pomyśleć ilu przez to pięknych kadrów nie pstryknięto – żal serce ściska. Ale cóż, mówi się trudno i fotografuje się dalej – jak pewnie pomyślała jedna z uczestniczek rejsu, która (to nie dowcip!) samochodem osobowym przywiozła ze sobą do Wrocławia (420 km) drabinę (1,5 metra w stanie złożonym), jako że nazajutrz zaplanowała sesję w zrujnowanym sudeckim kościółku. Ba! Przezornie przytargała też dwa worki mąki krupczatki, jako że przecież kurzu wirującego w nurkujących w ruiny świątyni promieniach słońca mogło być zbyt mało.
Aby nieco ochłonąć i zmienić ton na poważniejszy – wróćmy na wystawę: 40 antyram, jakieś 180 zdjęć. Co na nich? W zasadzie dałoby się zarzucić fotoazylantom eklektyzm, gdyż obok robiącej niemałe wrażenie monstrualnych rozmiarów ważki Marcina Krajewskiego wisi świetna „stritówka” Przemka Piwowara**, tuż obok urokliwe „Psie budy” Joanny Sidorowicz, a nieopodal zdjęć, w których mam swój (Szerpy) udział, ale nie tylko dlatego tak bardzo mi się podobają. Dwa kroki dalej rock aż kipi ze znakomitych fotografii Rafała Kotylaka***. Pomieszanie z poplątaniem, tematyczny i stylistyczny miszmasz. Czy faktycznie?
Moim zdaniem – nie. Zaprezentowanie w jednym miejscu i czasie fotograficznego mydła i powidła w jednym, uważam za wcale dobry pomysł, choć zrazu myślałem inaczej. Przy całym moim szacunku dla wysiłku, artystycznego zmysłu, talentu oraz poziomu efektów twórczej pracy fotoazylantów – zapewne wytrzymałbym jakoś 180 pejzaży, portretów, scen ulicznych – tu stosunkowo łatwo o różnorodność. Obawiam się jednak, że podziwianie ciurkiem 180 bożych krówek formatu 40×40 mogłoby się źle dla mnie skończyć. Podobnie po 180 fotografiach starych odrapanych murów, po tyluż kroplach rosy na trawce – musiałbym skapitulować, a mój psychoanalityk zbiłby majątek. Tymczasem rzekomy „eklektyzm” (w istocie różnorodność) wystawy „The Best of Poland…” powoduje, że każdy dostawny krok widza sunącego wzdłuż ściany inkrustowanej tak rozmaitymi fotografiami, owocuje pełną gamą przeróżnych wrażeń. Znużenie absolutnie nie grozi, w „najgorszym wypadku” owych wrażeń natłok. Wystawa jest równie atrakcyjna dla miłośnika fotografii makro, jak i każdej innej, właśnie przez ów miszmasz, który w tym przypadku posiada – w moim odczuciu – pozytywną konotację. Nie znaczy to, rzecz jasna, że byłoby czymś złym zawężenie tematyki w wystawach kolejnych, do których mam nadzieję dojdzie – byle nie było zbyt wąsko. – Ale to raczej nie grozi – jak mnie (przy świadkach!) zapewnił Andrzej Pasieka.

O kulawej nodze mowy nie ma - ten pies jest zdrów jak ryba. Podobnie jak inni wrocławscy "podziwiacze" wystawy, o czym Ministerstwo Zdrowia jest telefonicznie, na bieżąco informowane /fot. Marcin Kozubowski - Warszawa/
Wystawy przystanek następny – zamek Moszna pod koniec sierpnia. Przy okazji oczywiście plener. Ciekawe, czy równie owocny jak ten w Czernej, kiedy to w środku nocy grupa fotografująca tzw. kręcioły („składana” fotografia „kręcących” się na niebie gwiazd) doszła do wniosku, że skoro już za kilka godzin początek polowania na mgiełki, to kłaść się nikomu nie opłaca. Można przecież zaspać i stracić szansę na bliskie spotkanie z łaciatą fauną (zdjęcie poniżej), która również jest fotogeniczna i jakże chętnie pozuje, nawet jeśli musi z człowiekiem walczyć o pokarm, co ją w wprawia w niejakie zdumienie. Gdyby jeszcze wiedziała, że zamknięta potem w antyramie zwiedzi cały kraj… Ba! I jeszcze na łamy Netkultury trafi!
I tu pozwolę sobie na drobną sugestię pod adresem FotoAzylu – aktualna wystawa jest nader ciekawa, ale z początkiem nowego roku warto byłoby ją „rewitalizować”. I to nie tylko z uwagi na – siłą rzeczy – pogarszający się stan techniczny antyram będących tyle już miesięcy „w delegacji”. Wprawdzie jest jeszcze w Polsce „parę” miast, do których fotoazylowa ekspozycja nie zdążyła zawitać, ale skoro plenerów zorganizowano już tak wiele, w planach są kolejne, a autorzy fotografują i w tzw. międzyczasie, to warto zaprezentować nowe efekty tej pracy. Po prostu – nowe zdjęcia, takie jeszcze gorące. Zanim ostygną, zanim „modelki” przestaną dawać mleko.
tekst oraz podpisy fotografii****:
Jarosław Kolasiński
– – – – – – – – – – – – – – – – – –
* – Z. Makulski – Portofolio Czerwca 2011
** – P. Piwowar – Portofolio Stycznia 2011
*** – R. Kotylak – Portofolio Marca 2011
**** – autorką stanowiącego „ikonę wpisu” powyższego materiału portretu (nota bene sportretowany został pewien stały współpracownik naszej redakcji – ciekawe który…) jest Barbara Wilczyńska – Portofolio lutego 2011
07:26
Odnośnie mąki … to była nie krupczatka a tortowa… i skoro sie wówczas nie przydała a pojeździła w moim bagażniku po całej Polsce, to … na cześć Żeliszewa upiekę owalny tort w kształcie tamtejszej kopuły…A wrażenia z wyjazdu – bezcenne..:)))
09:06
😉 Biorąc pod uwagę stan obecny ruin, z tortem trzeba się pośpieszyć, jako że modelka (kopuła) może się zawalić dość prędko (temat zdychającego zabytku postaramy się kontynuować). W kwestii mąki – proszę pani… Że tortowa a nie krupczatka? A czy jednemu psy burek;)? Pójdźmy na kompromis – była to krupczatka tortowa. Błąd wynikł z tego, że ja po cudzych bagażnikach nie nie grzebię, a przekupiony personel parkingu nieprecyzyjnie mi doniósł;)
20:39
Miło mi, że moje zdjęcie zostało zamieszczone 🙂 – ode mnie błogosławieństwo! 😉
14:32
Zdjęcia podobnej urody nie sposób byłoby nie zamieścić. Nazwałbym to skandalem. za błogosłąwieństwo dziękujemy, jednocześnie autorkę fotografii pozdrawiając, prosząc o przekazanie pozdrowień latorośli;)
23:10
dobry art. 😀 pośmiałem się ostro… ale to cała prawda o nas 🙂 co do The best of Poland – tak ta wystawa już zmierza ku zakończeniu, a kolejna rodzi się już w naszych głowach. Jednak jej tematu jeszcze nie zdradzę. Zapewniam już z miejsca że warto będzie się na jej wernisaż wybrać, jeśli nawet przyjdzie komuś pokonać z pareset km 😛 Pozdrawiam Netkulturę i zapraszam na http://www.fotoazyl.pl
10:08
Zlot fotografów, trochę jak zlot czarownic:)
Zamiast mioteł statywy. I jeszce ta mąka! Wesoło być musiało, ale i czytelnikowi wesoło przy takim tekście.
18:29
Mam nadzieję ze się w Mosznej spotkamy, ale nie bij;) Kilka spraw będzie są dze do omówienia.;)
19:26
Ekstra!
21:43
🙂
01:37
Bardzo trafnie i zabawnie opisałeś maniaków fotografii – właśnie tak to wygląda również w moim przypadku. Postaram się tym razem dotrzeć na sierpniowy plener. Pozdrawiam:)
12:14
Cieszy mnie, że ci sie podoba taki a nie inny WASZ portret;) Cieszy podwójnie, bo zawsze będzie mi łatwiej wybrac się z wami gdzieś mając pewność, że nikt mnie nie obije za powyższe obsmarowanie go;)
I jeszcze raz dziękuję, za udostępnie zdjęcia dla zilustrowania tekstu.
13:00
Okolice Czernej, fot. Joanna Sidorowicz – ilustracja dla tuwimowskiego „W aeroplanie” jak znalazł:
Łąki – zielone chusteczki,
Domy – klocki drewniane,
Pola – kratki malowane
[…]
A kurek to nawet nie widać.
🙂