Jarosław Kolasiński: Scheda po atrakcyjnym Kazimierzu
Wiesław Karasiński
Możnych kochanie
wyd. Templum
Wodzisław Śląski 2011
17 kwietnia 1330 do sali jadalnej wyszehradzkiego zamku z furią wpada madziarski możnowładca Felicjan Zach i mieczem atakuje parę królewską. W wyniku zamachu węgierska królowa, córka naszego Łokietka, traci cztery palce dłoni (lub pięć – źródła nie są zgodne), a obezwładniony magnat życie męczarniach. Jeśli nawet mają rację negujący odpowiedzialność Kazimierza Wielkiego za ten incydent, to o „pozaurzędowych” zainteresowaniach króla wiele mówi to, iż przez wieki wierzono, że Zach chciał pomścić cześć Klary, swej córki, którą Piast miał uwieść a nawet zgwałcić.
Prywatne (erotyczne) życie Kazimierza Wielkiego stanowi od dawna obiekt niemałego zainteresowania. „Możnych kochanie” zajmuje się wszakże przede wszystkim konsekwencjami alkowianych podbojów monarchy. Jednej z owych konsekwencji na imię Niemierza, zawołania drugiej nie ma sensu tu zdradzać, by nie psuć czytelnikowi satysfakcji z lektury. O ile wymieniony z imienia nieślubny syn monarchy odnotowany jest w historycznych źródłach, to o tym drugim, legalnym potomku kroniki milczą jak zaklęte. Wiesław Karasiński swoją powieścią milczenie to przerywa twierdząc, że schedą po koronowanym atrakcyjnym Kazimierzu byli nie tylko Andegawenowie na naszym tronie, w konsekwencji Jagiellonowie, ale istniała też szansa na dalsze rządy piastowskiej dynastii – o tym jest ta powieść.
Jak dziś przyciągnąć czytelnika do prozy historycznej? Recepta nader jest popularna i prosta:
„bierzemy” epokę historyczną, najlepiej pełne tajemnic średniowiecze, wysysamy z pomroku dziejów pęczek postaci realnych, dorzucamy fikcyjne oraz garść realiów z epoki, wrzucamy to wszystko do kotła – gotujemy na wolnym ogniu, nie zapominając o hojnym sypnięciu przyprawami. Jakimi? Ano „cztery strzygi, dziwożona, pół wampira, magii szczypta, ząbek zombie z tajnej krypty”. Jeszcze tylko zamieszać fabułą, dodać seksu, retrospekcji – i powieść gotowa. Nikt jej historyczności nie odmówi (bo mimo wysiłków autora wciąż to walor główny dzieła) ale też i nikt jej historyczności nie zarzuci, no bo te strzygi, no bo te wampiry…
Może się mylę, ale podany tu przepis na powieść – zapewne częstokroć jest okrzykiem rozpaczy autora, który bez problemu poradziłby sobie z napisaniem powieści stricte historycznej, ale się boi że poza żoną i paroma kumplami nikt tego nie przeczyta. O ile w przypadku Sapkowskiego (trylogia otwierana znakomitym „Narrenturm”) czy Pilipiuka („Oko jelenia”) mimo doprawienia powieści strzygami konsumujemy bardzo smaczne kąski, to już gdy rzecz popełni twórca z niższej półki, czytając nie sposób nie zgrzytać zębami. Kiedyś zaś mamy do czynienia z dziełem, jakże popularnego dziś gatunku, twórcy występującego w kniejach internetowych portali, na które coraz mniej czytelników (bo nie twórców!) zagląda – żal, że monitora na makulaturę oddać nie sposób. Tyle dobrze, że lektura darmowa (jeśli nie liczyć późniejszych kosztów rozetkowej terapii).
Dlaczego powyższa śledziennicza diagnoza w żaden sposób nie dotyczy autora recenzowanej powieści? Po pierwsze jedynym pierwiastkiem niesamowitości w tej książce, jest samo istnienie ślubnego syna Kazimierza, po drugie – ważniejsze – w odróżnieniu od „strzygolubów” z dolnych półek – Wiesław Karasiński nie tyle „przechodził kiedyś w pobliżu” polskich wieków średnich, co (u ucznia prof. Wyrozumskiego dziwić to nie może) zna je od podszewki. Z uwagi na to właśnie oraz niemały talent narracyjny pisarza – brak pierwiastka fantasy wcale nie rozczarowuje czytelnika przyzwyczajonego do baśniowych stworów panoszących się na zamkach, dworach, w kurnych chatach dawnych Polaków. Kiedy jeszcze do tego dodać, że akcja powieści toczy się w epoce tyle niesamowicie ciekawej, co zaniedbanej przez pisarzy, jaką jest pierwszy etap rządów w Polsce dynastii Andegawenów – staje się jasne, że „Możnych kochanie” to lektura obowiązkowa dla każdego, kogo historia nie dość, że nie nudzi, to jeszcze choć trochę interesuje. A im większe jest owo „choć trochę”, tym lepiej.
Karasiński – co warto podkreślić – nie wpada w koleiny nużącego wykładu mediewistycznego, wiedzę o epoce nie szuflą przekazuje, a za pomocą precyzyjnych autorskich iniekcji, dzięki czemu jest ona bezboleśnie absorbowalna. Równie sprawnie radzi sobie autor z kolejnym niebezpieczeństwem, jakie na historycznego powieściopisarza czyha – z groźbą schematyzmu swych bohaterów. Na tym polu bitwy zdarzało się polec nawet Karolowi Bunschowi, a tymczasem W. Karasiński spokojnie paraduje tu z tarczą w dłoni – wcale go na niej nie niosą.
Główna postać – Niemierza z Gołczy – jeden z nieślubnych synów Kazimierza Wielkiego na supermena nie wygląda, przez co postać zyskuje na prawdziwości, choć prawie w całości jest „wyssana z autorskiego palca”, bo w zasadzie historycznie o nim wiadomo jedynie, że istniał. Z kolei ślubny syn kochliwego monarchy, w powieści postać realna, realnie zaledwie hipotetyczna – znakomicie nadaje się na obronę tezy, że „człek jeno marionetka historii”, bo dzieje to „Boże Igrzysko”. Portretując „Kikutę” (Elżbietę Łokietkównę), którą o ileż prościej byłoby odmalować czernią i bielą (z naciskiem na pierwszy z kolorów) użył W. Karasiński pełnej palety barw. Poskąpił jej Ludwikowi Węgierskiemu, ale taki już los Andegawena – dla nas monarcha to „wciąż chwilowo nieobecny” w państwie, dla „bratanków” jeden z najlepszych w ich dziejach.
Autor ożywia w swej powieści tłum postaci czysto fikcyjnych, ale większość znamy doskonale z kart podręczników historii. Nie wygłaszają one wszakże koturnowych kwestii, lecz po prostu żyją na kartach książki, przez co portret epoki zyskuje barw, a akcja powieści należnego tempa. A w opisywanych czasach bywało ono – toutes proportions gardées – zawrotne, jako że ogień pod dziejowym kotłem buzował w najlepsze i wciąż ktoś dorzucał do niego drew, co w książce widać na każdej prawie stronie. Podobnie jak i to, że możni inaczej się kochać po prostu nie mogą, jak tylko w sposób na dobre i złe determinujący losy maluczkich.
Okres andegaweński, to czas odchodzenia Polski od monarchii dziedzicznej ku elekcyjnej, a ta nie rozpoczęła się wcale po śmierci Zygmunta Augusta, lecz wraz z… Jadwigą, córką Ludwika – co zwykle umyka uwadze. Był to niewątpliwie moment wielkiego przełomu politycznego, a jako taki, wręcz doskonały jest na osadzenie w nim akcji powieści. Zwykle w takich czasach polityczna i społeczna woda mętnieje na tyle, że ryb w niej pływa więcej niż zwykle i choć łatwiej łowić, to rzadko trofeum okazuje się tym, o które rybakowi chodziło. Zjawisko to idealnym jest argumentem dla twierdzących, iż historia wcale nudna nie jest, ale wielce intrygująca. Choćby sam mechanizm pojawiania się deus ex machina „odnalezionych dziedziców” i innych „cudownie ocalonych”. Trudno osądzić czy ciekawsze są tu same owe zdarzenia, czy też wirujące wokół nich namiętności, interesy, polityka. I tak właśnie jest w „Możnych kochaniu”: by dynastyczne „cofnąć koło historii”, gracze usiłują swoim pionkiem uczynić legalnego syna ostatniego Piasta na królewskim tronie. Syna, o którym do niedawna nikt prawie nie wiedział. Ba! Nadal niewielu zna prawdę, niezbitych dowodów prawdziwości pochodzenia młodzieńca nie przedstawiono powszechnie, a ma już on zagorzałych zwolenników oraz wrogów. Jedni i drudzy czym prędzej od słów przechodzą do czynów, co barwnie opisuje autor powieści.
Wielka gra toczy się na mało zapewne czytelnikowi znanej szachownicy: w dużej mierze w rodzinnych stronach autora powieści – na styku dawnej Rusi Czerwonej i Sandomierszczyzny. W regionie, gdzie w andegaweńskich czasach ścierały się (jakże często zbrojnie) interesy polskie, litewskie i węgierskie, nie zapominając o aktywnej roli miejscowych ruskich potentatów. Autor maluje intrygujący portret tej politycznej magmy, która dopiero za jakiś czas zastygnie w – zupełnie oryginalną na europejską miarę – skałę Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Choć czasy raczej ponure, nie tylko z uwagi na krzyżackich, litewskich i tatarskich sąsiadów, nie brak w ich opisie autorskiego humoru, który dozowany jest zresztą ostrożnie, przez co z humorem właśnie, a nie z tanim rozśmieszaniem mamy do czynienia.
By już skończyć z wychwalaniem tej książki (coś to już podejrzanie wygląda) powiem, że sporo widzę w „Możnych kochaniu” bliskości z Karola Bunscha cyklem powieści piastowskich. I nie tylko dlatego, że W. Karasiński zaczyna tam gdzie stary mistrz skończył, ale podobnie ze zrozumieniem tratuje przywary i zalety swoich bohaterów, podobnie postrzega pewną nieuchronność politycznych wypadków, ale też nie zapomina, że wszystko mogło się potoczyć w dużej mierze odmiennie. A jak się potoczyło, to już najlepiej sprawdzić czytając powieść. Powieść, która kończy się tak, że tom kolejny być po prostu musi. I dobrze – niech będzie. W pełni satysfakcjonującej lektury nie warto przerywać.
„Możnych kochanie” przeczytałem kilka dni temu. Teraz czytam swoją recenzję tej i tak się zastanawiam, czy – w taki, a nie inny sposób – chwaląc tę książkę, pomagam autorowi, czy może jednak oddaję niedźwiedzią przysługę. Może jednak trochę na koniec nakłamię? Ależ proszę: – cztery strzygi, dziwożona, pół wampira, magii szczypta no i zombie z tajnej krypty. Szczypta seksu, wir fabuły no i parę retrospekcji.
Ale to na szczęście nie w tej książce.