Jarosław Kolasiński: Gervaise już tutaj nie bydli

16 kwietnia 2011 17:034 komentarze

      W czeskiej Pradze straszy tablica z szokującą informacją: „tu bydlil Chopin”. Kamienica, w której ponoć do tego doszło jest nawet całkiem porządna, ni na jotę nie przypomina złej sławy przybytków, w których kompozytor mógłby się na dziewiętnastowieczną modłę odczłowieczać, o co nie było trudno w erze absyntu, który zresztą i dziś jest nad Wełtawą powszechnie dostępny. No, ale on tam jednak bydlił. Słownik czesko-polski dodaje turyście na szczęście otuchy informując, iż nasza narodowa ikona po prostu w Pradze mieszkała. Przez chwilę.

      W stolicy dolnośląskiej Chopin też bydlił. Czterokrotnie. Raz nawet koncertując z niejakim sukcesem. Nie da się tego powiedzieć o Słowackim, któremu za każdym razem problemy stwarzała miejscowa policja. Wieszcz spore miał też zastrzeżenia do zakwaterowania („pokój na poddaszu […] plebejski jarmark w Rynku”), o dziwo – mniejsze do tutejszej płci pięknej (a przecież mieszkały tu prawie same Niemki!!!). Słowackiego bulwersowały najbardziej hotelowe rachunki, wrocławska monotonia oraz marcujące koty („nudy, no i te piekielnie hałasujące zwierzaki”). Z rozpaczy wieść musiał  poeta tryb życia na tyle niesportowy, że nie zauważył tutejszego ratusza, myląc go ze świątynią („rynek, pośród którego stoi jeden z gotyckich kościołów, a naokoło mnóstwo bud ogromnych”).  Ponoć Słowacki pijał piwo z Bakuninem, ale trudno w to wierzyć, skoro wrocławski wydawca Korn mimo paskudnego oszwabienia wieszcza na honorarium – żywot zakończył jednak w łóżku i to na dodatek własnym. Tak czy siak – na poezji Słowackiego Wrocław piętna nie odcisnął.

      Czy bydlenie u nas zainspirowało w jakikolwiek sposób Kopernika – nie wiadomo. Zarząd tutejszego lotniska już dawno stwierdził, że owszem. Nie we Wrocławiu słońce wstrzymał, zupełnie gdzie indziej ruszył Ziemię, nie wrocławskie go wydało plemię, a i tak genialny Mikołaj patronuje aerodromowi na Strachowicach. Ile razy i jak długo bydlił w naszym Meeting Place – dokładnie, żeby było weselej, nie wiadomo. Chodzą słuchy, że jeden raz przez jakiś tydzień. W każdym bądź razie haków przez to na niego w miejskich teczkach nie ma żadnych, materiał zatem na lotniskowego patrona idealny, a jego wiązki z miastem tak do bólu ścisłe, że jeśli tym samym tropem pójdą w Toruniu, to lotnisko swe ochrzczą imieniem wrocławskiego biskupa Nankera, którego cioteczny szwagier stryjecznej siostry brata znajomej zakonnicy miał ponoć w dzieciństwie kolegę pasjami uwielbiającego pierniki.

      Co toruńskie wypieki mają do tytułowej Gervaise? Nie aż tyle, co Kopernik do wrocławskiego a Nanker do toruńskiego lotniska, ale i tak sporo, bo samego Emila Zolę. Pisarz ten, choć do stolicy Dolnego Śląska nigdy nie zawitał (tablicy brak, ulica jest i owszem), pochwalić się może oczywistymi i niebanalnej natury z nią powiązaniami. Nie chodzi wszakże o rzekomo planowaną tu rewizję procesu  Dreyfussa. Podobnie – rozlegające się we Wrocławiu co chwilę detonacyjki pochodzą jednak z gaźników ścigających się ulicami motoułanów, wcale więc nie dowodzą bydlenia nad Odrą anarchisty-Suwarina. Gdyby było inaczej – interweniowałaby miejscowa policja zapamiętale czuwająca nad bezpieczeństwem i świętym spokojem bydlących tu podatników. Nierozerwalny związek Zoli z Wrocławiem polega (zaczyna się i kończy) na tym, że jego Gervaise już tutaj nie mieszka. I nie ma sensu rozważać, czy kiedykolwiek było inaczej. Ważne, że już jej tu nie ma. Dlaczego? Kto „W matni” zna, ten rozumie. Komu lektura ta obca, czytać wcale nie musi. Wystarczy z internetu ukraść sobie film z Marią Scheel.

      Jest w nim taka oto scena: bohaterka wraz z przyjaciółmi z nader głębokich dołów społecznych postanawiają pójść do Luwru. I idą! We Wrocławiu rzecz średnio niemożliwa: Luwru-oryginału nie mamy, z surogacikami raczej bryndza. Pozostają tzw. tereny zielone. Póki co – za darmo. Niewidzialna ręka rynku jakoś się jeszcze we wrocławskie parkowe chaszcze nie zagłębiła, ale już przebiera palcami, gdyż nic nie trwa wiecznie. By skończyć z nadopiekuńczością, by przezwyciężyć postkomunistyczne skrępowanie swobodnego rozwoju tkanki miejskiej, wychodząc naprzeciw ekonomicznym wyzwaniom XXI wieku – myśli się o urynkowieniu miejskich parków. Co ciekawe, Ogród Japoński (część składowa Szczytnickiego) występuje w takich razach w roli podwójnej. Raz się o nim mówi podkreślając wysokość kosztów utrzymania – cienko finansowo przędzie, mimo iż wstęp doń odpłatny. Innym znów razem wali się nim między oczy jako argumentem za wprowadzeniem parkowych biletów: taki Japoński śliczny, bo się za wejście płaci – z innymi zróbmy to samo. Ot, wrocławska dialektyka przyrody – gdyby Engels żył tu i teraz, to by pił. Albo na klęczkach dziękowałby za inspirację.

      Pewna oficjalna pani w regionalnej telewizji jakiś czas temu (jeszcze przed sejmową rewoltą w tej kwestii) raczyła zauważyć: w parkach ludzie niszczą trawę poprzez jej deptanie. Tylko bilety (z parko-matów?) mogą uzdrowić sytuację, a jeśli się rzecz nie uda, to przynajmniej będą środki na jej renowację (por. Ogród Japoński?). Słusznie – obywatel za bilet płacący jest mniej awanturujący się, ściślej – mniej depczący. Niestety – samo jej deptanie, to nie wszystko.

Niech nikogo nie zmyli niewinna minka - zwierzę to bez pardonu demoluje wrocławskie parki /fot. Anna Kolasińska/

      W parkach dzieją się u nas i inne straszliwe rzeczy: jak robactwo plenią się tam dzieci, które prócz deptania plują na ścieżki, sikają po krzakach, czasem nawet robią kupki, jakby nie mogły udać się do najbliższej (z Zachodniego – góra 2 km) publicznej toalety. Miasto za ciężkie pieniądze ustawia huśtawki, a dzieci je zużywają, eksplorują też zawartość piaskownic, piłkami zaś naruszają drzewostan oraz ściółkę. Jakby tego było mało – chowają się za drzewami prowokując nianie, babcie, dziadków i rodziców do deptania trawy oraz mchu. Jeśli do tego dodać psie gówienka [namacalny (?!) dowód związków Haška z Wrocławiem],  dramatyzm sytuacji w darmowych parkach widać jak na hm… dłoni.

      Oprócz ludzi, w parkach nieodpłatnie grasują zwierzęta. Ptaki rujnują własność miasta wydziobując ze ściółki nasionka, ogałacają krzewy z owocków i defekują gdzie popadnie – często z dużej wysokości. Wiewiórki wdrapując się (bez stosownego zezwolenia) na drzewa, bez opamiętania demolują korę (kiedy wreszcie oczynszuje się dziuple?!). Asystują im w wandalizmie naśladowcy słoweńskiego prezydenta Drnovszka, patologicznie obejmujący drzewa, jakieś przy tym w dziuple świństwa szepczący. Ścieżki natomiast rozdeptują spoceni osobnicy kłusujący w (obcisłych) dresach, co chwila zerkający na stopery. Nie inaczej postępują posiwiałe indywidua, mimo braku śniegu, odpychające się kijkami nic za to nie płacąc. Ławki, bez żenady szeleszcząc gazetami, okupują (i bez tego będący zmorą naszej gospodarki) rozleniwieni emeryci, z których wielu karygodnie krótko służyło w formacjach mundurowych, a po założeniu firm obnosi się teraz pośród drzew z workami pieniędzy. I za bilety nie płaci.

To też zmora wrocławskich terenów zielonych: przedwcześnie emerytowany funkcjonariusz, do tego dendrofil i abstynent /fot. A. Kolasińska/

      Parkowa przestrzeń jest wciąż – i ze stratą dla miejskiej zieleni Wrocławia – zawłaszczana i to za darmo. Brak w niej miejsca dla tych z obywateli miasta, którzy ciężko zdobywanego grosza na parki nie żałują – za alkohol trzeba przecież płacić i to zdrowo. Najgorsze, że aby móc dokonać konsumpcji, muszą to czynić po nocach. W dzień się nie da – wstęp darmowy, to i tłumy pod każdym drzewkiem, na każdej ławce, huśtawce czy w piaskownicy. Po zmroku sytuacja ulega znacznej poprawie. Fauna, dzieci i emeryci idą wreszcie spać, obejmowacze drzew całują dendrokochanków na dobranoc i też znikają. Nareszcie mogą z parków korzystać – szerszą niż za dnia ławą – wrocławianie zaopatrzeni w puszki i butelki. Przyroda z ulgą oddycha: drzewostanu i ściółki nikt już nie kąsa dziobem, łopatką czy kijkiem, czasem najwyżej znużony ktoś upadnie i nosek w mech zanurzy, incydentalnie go delikatnie użyźniając, gdy napełniony żołądek nagle posłuszeństwa odmówi. Ławki wreszcie służą tym, którym ciężko się na nogach utrzymać, a nie emeryckim sybarytom. Trawy nikt już nie depcze, gdyż na leżąco jest to awykonalne.

      Straż Miejska snem sprawiedliwej śpi w swym mateczniku, do policji przytulona czule, a w ułamkach – na bieżąco o krawężniki utylizowanych butelek – w pogodnej zadumie przegląda się księżyc. Buszując w koronach drzew, lustruje trawniki inkrustowane wspomnieniami po gyrosie i kebabie, gwiazdy filuternie mrugają do popiwnych puszeczek, do kapsli. Niech no tylko przyplącze się jakiś dziadyga, nocny truchtacz, spóźniony dendrofil, cierpiący na bezsenność bachor czy inny kijkowy wandal – z miejsca w łeb obrywa i wszystko wraca do normy. Aż do porannego powrotu dręczycieli drzew, traw, mchów i alejek.

Oczynszowanie dziupli z pewnością rozwiąże problem dewastacji kory drzewnej /fot. A. Kolasińska/

A Gervaise tego nie ogląda…

Choć pomysł urynkowienia parków zarzucono (zapewne chwilowo, bo inflacja idzie a stadion kosztuje niemało) – wieść o chęci wprowadzenia opłat za wstęp do nich, zmusiła biedaczkę do ewakuacji tanimi liniami do Londynu, gdzie o parkotaryfach nikomu się nie śni, co ewidentnie dowodzi przewagi nowoczesnej wrocławskiej myśli ekonomicznej nad zatęchłą brytyjską. Jest bowiem prawdą niepodważalną, że darmowe jest gorsze, a płatne wspaniałe. Każda kolejna podwyżka cen na naszej kolei jednoznacznie to potwierdza. Dla kogo zaś podróż staje się zbyt droga, zawsze może skoczyć do parku. Póki jeszcze stać go.

Jarosław Kolasiński

– – – – – – – – – – – – – – –
Felieton publikowany również w warszawskim „Notatniku Satyrycznym”.

Tags:

4 komentarze

Zostaw odpowiedź