Z-M-P: Nieee no, gdzie tam!

16 kwietnia 2011 17:070 komentarzy
 
 
 

Nieee no, gdzie tam!

czyli

Ileż to się trzeba napsuć, żeby wreszcie było dobrze!

 

     W meczu piłkarskiej reprezentacji Polski podobno klasowy napastnik, grający na co dzień w klasowym (tu już bez „podobno”) klubie, wpada z piłką w pole karne rywala, mija obrońcę i… strzela? Nieee no, gdzie tam. Próbuje jeszcze minąć bramkarza, minąć sznurowadło własnego lewego buta, minąć ducha prababki selekcjonera przeciwników… Aż wreszcie nadbiega dwóch kolejnych obrońców i tak właśnie mija szansa na zdobycie gola. Jedna z sześciu, jaką ów napastnik miał podczas dwóch ostatnich meczów Biało-Czerwonych. Nie wykorzystał żadnej.

     Kto jest temu winien? Napastnik? Nieee no, gdzie tam. Mowa przecież o Robercie Lewandowskim, zawodniku samej Borussii Dortmund, wschodzącej gwieździe naszego futbolu, której wręcz nie wypada wypominać takich pierdół, jak czasowa niezdolność do zmieszczenia piłki w tym cholernym prostokącie 7,32 na 2,44 metra. Winę (wyłączną!) ponosi selekcjoner. Nie, nie selekcjoner Greków, wywołujący ducha swej prababki, żeby straszył (straszyła?) biednego Robercika. Nasz selekcjoner, Franciszek Smuda.

     Nie patrzcie na mnie jak na idiotę. Okazuje się, że w/w Robercik jest nie tylko wybitnym atakującym, lecz także przenikliwym myślicielem i ocierającym się o geniusz taktykiem. Czerwono na białym widać to w wywiadzie, jakiego udzielił Przemysławowi Iwańczykowi z Gazety Wyborczej. Myślę, że brakuje nam ustawienia, które pasowałoby do piłkarzy powoływanych przez selekcjonera. Ha, i co Wy na to? Wicie-rozumicie, gdyby ten nasz durny selekcjoner ustawił swoich podopiecznych nieco lepiej, Robercik nie musiałby tracić czasu i energii na mijanie leżącego już bramkarza, własnych sznurówek, czy tego nieszczęsnego ducha prababki, tylko ani chybi wpakowałby piłkę prosto do siatki. Że to absurd? Nieee no, gdzie tam.

     W świetle innych zarzutów stawianych Smudzie to, co napisałem wyżej, naprawdę nie wygląda aż tak znowu idiotycznie. Ot, przykład pierwszy z brzegu: obecny narodowy nie tylko nie potrafi obronić własnego zdania w ojczystym języku, ale nawet należycie go wyartykułować. Że Smuda ma kadrę trenować, a nie pędzić profesorów Miodka i Bralczyka po kozich rogach? Nieee no, gdzie tam. Selekcjoner musi przecież być chevalier sans peur et sans reproche, a zatem nie wolno mu pieprzyć trzy po trzy, strzelać językowej rogacizny, no, w ogóle nic mu nie wolno.

     A już na pewno nie wolno mu organizować dziwnych sparringów dla dziwnego składu, granych o dziwnych porach, na dziwnych stadionach i z dziwnymi rywalami. Bo przecież prowadzenie prawdziwej reprezentacji niczym tak naprawdę nie różni się od zabawy w Football Managera. Dziś rozsyłamy zaproszenia, po czym klikamy „kontynuuj” i jutro dowiadujemy się, że w czerwcu chcą z nami grać Argentyna i Holandia, w sierpniu Francja i Włochy, we wrześniu (najlepiej 1wszego i 17go, już my im pokażemy Ribbentropy i Mołotowy, aż będą blitz spierdzielać a piat’ w Maskwu!) Niemcy i Rosja, w październiku Brazylia z Hiszpanią… Oczywiście, wszyscy za zupełną darmoszkę i na naszych stadionach. Że to wcale tak słodko nie wygląda? Że istnieje niejaki Andrzej Placzyński (swoją drogą, postać zasługująca na osobny tekst), który zgrupowaniami kadry obraca jak chce, znaczy tak, żeby jak najwięcej mu do kieszeni wpadło? Nieee no, gdzie tam.

     Do tego dochodzi zwyczajowe malkontenctwo i dywagacje w stylu „a dlaczego powołany został X, a nie Y?” Oczywiście, w każdym piłkarskim kraju takie dysputy nie są niczym dziwnym, ani gruntownie złym. Sam, przyznaję się otwarcie, ochoczo w nich uczestniczę. Tyle tylko, że ostatnimi czasy to zjawisko przybrało u nas rozmiary daleko wykraczające poza normę. Dla przykładu: na samym początku ostatniego zgrupowania kadry okazało się, że w meczach z Litwą i Grecją nie zagra kontuzjowany Ireneusz Jeleń. To akurat nic nowego. Przy całej mojej doń sympatii, zdrowy Jelonek to fenomen występujący w przyrodzie z taką samą częstotliwością, jak, nie przymierzając, trzęsienie ziemi w Suwałkach. Niestety, wyszedł z tego niemiły zgrzyt, selekcjoner posunął się – też nic nowego – o te kilka słów za daleko i w ogóle zrobiło się nieprzyjemnie. Na szczęście, całą tę potencjalnie groźną zawieruchę zakończyły takie oto wypowiedzi: Jeleń: Słowa Smudy bardzo mnie zabolały ale Nie chcę się kłócić z trenerem, nie chcę sobie zamykać drogi do kadry. Marzyłem o Euro i to jest dalej mój cel. Smuda: Irka nie skreślam (…) Niech wreszcie skończy się ten jego pech. By u mnie grał, musi być zdrowy. Czyli co, „kartek na święta wysyłać sobie nie musimy, ale pracować dalej razem zamierzamy”? Nieee no, gdzie tam.

     Na ostatnim zgrupowaniu selekcjoner właściwie rozstał się z Ireneuszem Jeleniem, zarzucając mu permanentne kontuzje. Taki właśnie wniosek wysnuł z całej sytuacji Przemysław Iwańczyk. Nie powstrzymało go nawet stwierdzenie wybitnego taktyka-slalomisty Lewandowskiego, że Jeleń Przecież chce grać dla kadry. Pan redaktor drąży dalej: Jest pan pewien, że po takim potraktowaniu przez trenera wciąż będzie miał ochotę? Nieee no, gdzie tam. Na pewno nie będzie, Iwańczyk wie. Co z tego, że chłop explicite wyraża pragnienie zagrania na Euro, co z tego, że selekcjoner wcale mu drogi do tego nie zamyka, co z tego, że Ireneusz przyjeżdżał na zgrupowania nawet wtedy, gdy kadrę prowadził Leo Beenhakker, który zwykł o nim mawiać „pieprzony Jeleń”?

/rys. Michał Zięba/

    
     A właśnie, Beenhakker. Poprzednik („tymczasowego” Majewskiego nie liczę) Smudy na selekcjonerskim stołku po polsku nie raczył się nauczyć ni trochę, chamem był znacznie większym, niż Franz, (niektórych) zawodników traktował jak ostatnie śmieci, plótł farmazony, przy których smudowe „kwiatki” jawią się niczym autentyczna filozofia, dziwny skład powoływał nie tylko na „plackowe” sparringi, lecz również na mecze o najprawdziwsze eliminacyjne punkty, czy nawet turniej finałowy ME, wreszcie przez większość czasu swego urzędowania całą tę naszą kadrę miał w bardzo głębokim poważaniu. A mimo to, medialni „eksperci” spijali każdą bzdurę z jego ust i traktowali jak Mesjasza, który przybył do dzikiego kraju oświecać ciemny lud. Skala nachalności w promocji jego osoby była tak gigantyczna, iż w pewnym momencie zacząłem się zupełnie serio obawiać, że już za chwileczkę w osiedlowych sklepikach pojawią się bombonierki i makatki z jego wizerunkiem. Bo czym Boski Leo różnił się od papieża? Cóż, papież jest nieomylny jedynie w kwestiach wiary.

     Czy zatem Iwańczyk i jego mentalni pobratymcy, jeżdżąc sobie po Smudzie, który – mimo szeregu przywar – wygląda przy poprzedniku naprawdę obiecująco, realizują szczwany plan zemsty na pezetpeenowskim betonie za to, że ów beton zwolnił ich niedościgłego guru? Nieee no, gdzie tam. Wydaje mi się, że posądzanie ich o zdolność do takich działań byłoby nie do końca zasłużonym komplementem. Oni po prostu wciąż odreagowują kilka lat bezwstydnego lizusostwa i – excusez le mot – włazidupstwa.

     Tak, czy inaczej, robią przy tym krecią robotę. Euro za pasem. Taka okazja się w przewidywalnej przyszłości nie powtórzy. W każdym kraju z normalnie funkcjonującymi mediami nakręcałby się reprezentacyjny szał. Nie, wcale niekoniecznie rozdymanie balonu oczekiwań. Do tego akurat „własne” mistrzostwa zupełnie nam niepotrzebne. Budowanie więzi z drużyną, promowanie mody na reprezentację i ogółem polską piłkę, wzmacnianie poczucia wyjątkowości chwili… Dobrze? Nieee no, gdzie tam. Przeróżnym Iwańczykom dobrze będzie wtedy, gdy ostatecznie uda się wszystko zepsuć.

Ale ileż to się jeszcze trzeba napsuć, żeby było dobrze…!

z-m-p

Tags:

Zostaw odpowiedź