Z-M-P: Jaja jak berety
Wyjątkowo późna w tym roku Wielkanoc zbliża się wreszcie coraz to większymi krokami. Wychodząc niejako na spotkanie tego wielkiego Święta, sportowe skrzydło redakcji Netkultury postanowiło, że marcowy numer naszego magazynu stał będzie jajem. Ja naskrobałem coś o rugby, Yarrek, przy mojej delikatnej pomocy, sklecił rzecz traktującą m.in. o sporcie w USA, ze szczególnym udziałem (tak to sobie wyobrażam, choć pisząc ten tekst ciemną wiosenną nocą, dzieła kol. Y. jeszcze nie czytałem) ichniejszej wersji futbolu… Słowem: staraliśmy się. Jednakże i tak, mimo naszych prób i wysiłków, poleglibyśmy pewnie z kretesem, gdyby nie pewien amerykański biznesmen.
Ale-ale, nie tak prędko! Skoro Wielkanoc w tym roku późno, to i sedno sprawy nie może tak na hop-siup! wyskoczyć z kapelusza, prawda? Toteż zanim do tego sedna przejdę, pozwolę sobie zadać takie niedyskretne pytanie: byłeś kiedyś, Drogi Czytelniku, w Bielawie? O, nie przejmuj się, ja też nie. Ale się wybieram, choć to ode mnie jakieś, bagatela, siedem i pół godziny jazdy. Teraz Ty zapewne zapytasz mnie, po jaką cholerę zamierzam przemierzać po skosie niemal całą Polskę, żeby dostać się do trzydziestoparotysięcznego miasta w powiecie dzierżoniowskim. O nie, nie Góry Sowie. I nawet nie zbiornik Sudety. Ani nawet to, że w tym mieście tereny mieszkaniowe zajmują – za ciocią Wiki – niespełna pięć procent powierzchni, co wydaje mi się dość osobliwe. O to, że poznałem jakąś cudnej urody bielawiankę, z którą zamierzam teraz to i owo, proszę mnie nawet nie podejrzewać. Moja małżonka w gniewie bywa straszna. A przede wszystkim, nie ma nic wspólnego (uff!) z tym, co mnie ciągnie do Bielawy – tamtejszą drużyną futbolu amerykańskiego pod nazwą Owls.
Sawsiem padurniel’ – taaak, już słyszę te Wasze ironiczne szepty, już dostrzegam, jak pukacie się w czoło. Ale-ale, nie tak prędko! Dajcie skończyć, nim zaczniecie rechotać. W tych Sowach musi coś być. Ekipa istnieje zaledwie czwarty rok, a już trzech na czterech bielawian (będzie jakieś dwadzieścia cztery tysiące ludzi!) wie o jej istnieniu. Ponadto więcej, niż trzecia część z tych dwudziestu czterech tysięcy – dokładnie 30% wszystkich bielawian – widziała już mecz futbolu amerykańskiego na stadionie. I na koniec gwóźdź programu: dokładnie taki sam procent mieszkańców Langenbielau wierzy, że nie później, niż w roku 2020tym, futbol amerykański będzie bardziej popularny, niż piłka nożna. Nie, nie w Bielawie. To się ponoć już dokonało. W całej Polsce, jak ona długa i szeroka.
Skąd ja to wszystko wiem? Ano od tego wspomnianego wyżej amerykańskiego biznesmena, niejakiego Lowella Husseya, właściciela drużyny Sów. Tenże sam dżentelmen uświadomił mi także, iż (uwaga, cytat!) W ciągu zaledwie 5 lat obecności futbolu amerykańskiego w Polsce, założono w ponad 25 miastach 30 drużyn, które rywalizują w Polskiej Lidze Futbolu Amerykańskiego (PLFA). 2000 Polaków rozgrywa mecze w pełnym uniformie, a niezliczona ilość gra w wersję niewymagającą tak specjalistycznego sprzętu. Wyłączając topowe polskie ligi innych dyscyplin sportowych, prawdopodobnie na żadne inne mecze nie przychodzi więcej osób niż na futbol amerykański. A także, że czym druk przysłużył się dla bibliotek, tym telewizja dla futbolu amerykańskiego.
Jaja jak berety.
W mojej szeroko rozumianej okolicy miastem wielkości Bielawy jest Bielsk Podlaski. Sympatyczna mieścina, nieopodal białoruskiej granicy. Rezyduje tam niejaki Jarosław Borowski – jeden z najlepszych, o ile w ogóle nie najlepszy, polski scrablista. Z tego, co mi wiadomo, pan Jarek dość mocno angażuje się w promocję swej pasji. Organizuje turnieje dla wymiataczy i amatorów, rozgrywki lokalne i szkolne, ale także choćby turniej Masters. Tak sobie myślę, że gdyby wypytać losowo wybranych dziesięciu bielszczan, co najmniej trzy czwarte z nich skojarzy nazwisko Borowski. A minimum trójka, jak sądzę, znać będzie, choćby z twarzy, pana Jarka i wiedzieć, przynajmniej z grubsza, o co chodzi w scrabble. A mimo to, jakoś mi się nie wydaje, by ktokolwiek z nich wieszczył, że już za dziewięć lat ta, skądinąd fantastyczna, forma rozrywki zdetronizuje futbol.
„Pięcioletnie” rewelacje Husseya są tak humorystyczne, że na dobrą sprawę nie wiadomo, jak je skomentować. Dwa tysiące ludzi to liczba plus minus dziesięciokrotnie niższa od ilości Polaków uprawiających piłkę ręczną. A jakoś szczypiorniak – mimo gigantycznych sukcesów naszych reprezentantów w tej dyscyplinie w ostatnich latach – marzy raczej o utrzymaniu pozycji blisko podium, niż jakichś szturmach (i drangach) na szczyty. Dalej, te topowe polskie ligi innych dyscyplin sportowych, to, jak rozumiem, futbol (ten właściwy), siatkówka, żużel, wspomniana wyżej ręczna, koszykówka, rugby, hokej… To z czym niby ten futbol amerykański wygrywa? Z korfballem?
Wreszcie, ostatnie cytowane zdanie Husseya wyjątkowo opiera się na prawdzie. Tyle, że jeśli komuś wola oglądać spoty reklamowe poprzetykane z rzadka ganianiną nasterydowanych, odzianych w pokraczne ciuszki mięśniaków, to raczej wybierze amerykański oryginał, nie bielawską podróbę, prawda? Biorąc to wszystko do kupy, chyba jest już jasne, dlaczego chcę jechać do Bielawy. Skoro tam się takie cuda-wianki dzieją…
To co, już? Pośmialiśmy się? Super. Na razie wystarczy.
Bo choć Wielkanoc idzie, na razie przecież mamy post. A zatem, miast wesołego Alleluja, na koniec garść raczej cierpkich refleksji. Bielawa Bielawą, ale tekst Husseya, z którego czerpałem te jego rewelacje, powstał na użytek jego drugiej (pierwszej?) drużyny – wrocławskiego The Crew. O ile zabawę w nową dyscyplinę – niechby i tak, hmmm…, egzotyczną, jak futbol amerykański – da się zrozumieć w przypadku trzydziestoparotysięcznego miasteczka bez większych tradycji sportowych, tak nachalne rozkręcanie jej w niemal milionowej aglomeracji, gdzie tradycje sportowe są większe, niż duże, uważam za pokaźne nieporozumienie.
Żeby nie było: jestem człowiekiem raczej tolerancyjnym. Nie uważam, aby zwolenników futbolu amerykańskiego należało zamykać w obozach odosobnienia i poddawać intensywnej resocjalizacji (choć pozwalanie im na krzyżowanie się ze zdrowymi członkami społeczeństwa to chyba jednak przesada). Jeśli Mr. Hussey bardzo chce mieć swój zespół także w stolicy Dolnego Śląska, niechże sobie ma. Jeśli chce publikować płomienne odezwy i fantazjować w nich na temat popularności swej dyscypliny w RP za dziewięć, dziewiętnaście, czy dziewięćdziesiąt dziewięć lat – niechże publikuje i fantazjuje. Ale niech całą tę pocieszną działalność prowadzi na własną rękę.
Bo to, że intensywnie pomaga mu niejaki Maciej Zieliński, arcyikona nie tylko wrocławskiego sportu, a przy okazji miejski radny, który – jak mniemam – winien zajmować się promocją zupełnie innego zespołu uprawiającego kompletnie inną dyscyplinę – to już wcale nie jest zabawne. Wręcz przeciwnie, wprowadza mnie to w nastrój tak w sam raz na Wielki Piątek.
Z-M-P
10:35
Mimo iż sportem interesuję się mniej niż umiarkowanie, nie żałuję, że przełamałam swoje „uprzedzenia” i zajrzałam do działu sportowego. Felieton dostarczył mi nadzwyczajnej (!!!) czytelniczej przyjemności. Nie sądziłam, że z taką językową wirtuozerią można opowiadać o sporcie, a jednocześnie – jakby mimochodem – o wielu innych ciekawych sprawach. Jakąś pisankę chciałabym Autorowi namalować, ale nie ma tu na rysunek miejsca. Powiedzmy, że byłoby na niej 5 gwiazdek.
23:44
Och, norrrmalnie aż pokraśniałem na licu;)
Cała przyjemność po mojej stronie. Sportem trza się zacząć interesować deko bardziej, niż umiarkowanie. Gwarantowane wrażenia znacznie silniejsze, niż po mojej pisaninie. Już za pięć miesięcy Puchar Świata w rugby:)
10:38
A i rysunek pana Zięby po raz kolejny mnie zachwycił.
I tak to, obaj panowie zaaplikowali mi od południa sporą dawkę dobrej energii.
13:33
„Jaja jak berety” – toż to tytuł jednej z książeczek prezesa Andrzeja Grabowskiego. Czytałeś Yarry?
10:15
Nie, nie czytałem. I ciężko kojarzę o jakim Grabowskim mowa(( na wszelki wypadek tylko dodam, że z-m-p to nie ja:) tak na wszelki wypadek.