Portfolio miesiąca: Rafał Kotylak
Rafał Kotylak (pseudonim – Kotlet) ur. w 1976r w Piechowicach, miasteczku położonym u podnóży Karkonoszy oraz Gór Izerskich. Obecnie w Angli (Yorkshire). Z zawodu technik-elektromechanik, jak podkreśla – oczywiście nie pracuje w swoim zawodzie.
Muzycznie:
Na pierwszy w życiu koncert (1988 lub 1989 – nie pamięta) nie miał daleko: w Jeleniej Górze – Cieplicach występowały „Turbo” oraz „Distillery”. Na pierwszy koncert w miejsce odleglejsze pojechał w 1993: do Zabrza na „Sepulturę”, koncert jednak odwołano, w związku z czym „zadebiutował” w 1996 (Katowice – Spodek – „Metallica”. Ranking ilościowy koncertów: „Vader” i „Metallica” po więcej niż 10 razy, „Slayer” i „Machine Head” po 7 razy, „Mastodon” – 5, „Iron Maiden” – czterokrotnie. Po trzykroć „zaliczył” „Kreatora”, „Behemotha”,”Kata” i „Napalm Death”. Dwukrotnie „koncertował” z „AC/DC” oraz „Bolt Thrower”, jeden raz z „Aerosmith”. Ile razy grzeszył z „Acid Drinkers” czy innymi – nie pamięta.
Fotograficznie:
Pierwsze miejsce w konkursie fotograficznym Yorkshire Landscape organizowanym na wyspach brytyjskich przez gazetę Telegraph & Argus.
Jego zdjęcia wzięły udział w ogólnopolskiej serii wystaw pod tytułem „The Best of Poland – Polska w obiektywie”, zdobią też liczne portale fotograficzne oraz muzyczne, jego styl jest wszędzie rozpoznawalny.
Z Rafałem Kotylakiem dla netkultury.pl rozmawia Anna Kolasińska
ZDJĘCIA WPADAJĄCE W UCHO
z Rafałem Kotylakiem dla Netkultury.pl rozmawia Anna Kolasińska
AK: Znamy się od dłuższego czasu, prawda, Kotlet? Na marginesie – skąd ten kotlet?
RK: Pseudonim przylgnął do mnie jeszcze w podstawówce pochodzi od nazwiska, któryś z kolegów mnie tak nazwał i tak już zostało po dzień dzisiejszy
AK: Muszę ci się przyznać, że twoje zdjęcia nie tyle wpadły mi w oko, co raczej w… ucho
RK: Dzięki, jest to dla mnie duży komplement. Zdjęcie, w którym słychać muzykę to kwintesencja mojej fotografii koncertowej, własnie o to mi chodzi, by oglądający takie zdjęcie słyszał też muzykę. Wtedy osiągam sukces w 100%
AK: Muzyka towarzyszy ci od zawsze, prawda?
RK: Od najmłodszych lat ciągnęło mnie do muzyki. Za pieniądze komunijne wymarzyłem sobie kupno odtwarzacza kasetowego polskiej produkcji, firmy „Kasprzak” wersja stereo – jak na tamte czasy full wypas. Muzykę heavy metalową zaszczepił we mnie brat Sebastian, który w roku ok 1986 zaczął kupować płyty winylowe takich zespołów jak „Kat”, „Dragon”, „Turbo”, „Stos”, itp. Na początku byłem przeciwny tej muzyce, jako prawdziwy chrześcijanin myślałem, że te krzyki w głośnikach są wyznaniem miłości pewnemu władcy dusz mieszkającemu „na południe od nieba”, lecz nie do końca tak było. Słuchając takich zespołów jak Turbo („Dorosłe Dzieci”) odkryłem też, że ta muzyka ma dużo wspólnego z szeroko pojętą wolnością jednostki ludzkiej. Aczkolwiek muszę też stwierdzić że ta muzyka z czasem zmieniła mój światopogląd na pewne sprawy takie jak polityka, system, religia, itp…
AK: „Wolnością jednostki ludzkiej”? Jak to rozumieć? Czy to nie trochę mitologia?
RK: Wolność jednostki ludzkiej – mam tu na myśli prawo i obowiazek każdego człowieka do wyrażania własnych poglądów na sprawy ważne, ale też istotną sprawą jest, by nie dać się zapiąć w pewne ramy świata nas otaczającego. Świata, który w dzisiejszych czasach wymaga od nas coraz więcej dając coraz mniej, czyli zabiera nam naszą wolność wtłaczając nas w tak zwany SYSTEM, pod presją którego gonimy za pieniądzem oraz wszelkiego rodzaju dobrami użytkowymi. A dla mnie najważniejsze sprawy w moim życiu, które cenię to wolność jednostki ludzkiej, żona, rodzina, muzyka, fotografia, no i paliwo w aucie, by w weekend, zamiast spacerować po centrum handlowym, móc przenieść się gdzieś daleko w dzicz, by odpocząć, zrobić kilkanaście zdjęć lub pojechać wraz z żoną i przyjaciółmi na jakiś wspaniały koncert heavy metalowy.
AK: Z jakim zespołem identyfikujesz się najmocniej?
RK: W roku 1988 wraz z bratem nagraliśmy audycję radiową, w której puszczono album „Metalliki” zatytułowany „And Justice For All”, który po dzień dzisiejszy jest moim ulubionym albumem heavy metalowym. Automatycznie „Metallica” stała się moim ulubionym bandem. Wspomniana płyta była głośna, była szybka, była genialna i od niej tak naprawdę zaczęła się moja przygoda z tą muzyką. Zacząłem zbierać wszystko, co jest z nią związane, czyli albumy, gazety, plakaty, naszywki. Ogólnie, jak wiemy, czasy zmiany ustroju w Polsce, czyli końcówka lat 80 – początek 90 były ciężkie. Nie było łatwo kupić kasety zachodnich zespołów, więc kopiowaliśmy je pomiędzy znajomymi, dzięki czemu poszerzaliśmy swoje horyzonty muzyczne.
AK: Zostałeś metalowcem… Co to oznaczało wówczas?
RK: Wymagało to niemałych poświęceń. Sprawa najważniejsza w tamtych czasach to „długie baty”, czyli włosy. Do tego katana jeansowa wraz z naszywkami, podarte spodnie lub wąskie czarne spodnie. I bardzo ważna rzecz, trzeba było być chodzącą encyklopedią muzyki metalowej, by wzbudzić szacunek oraz uznanie. W tej subkulturze nie było miejsca dla pozerów, dla których przygoda z heavy metalem bardzo szybko oraz przykro się kończyła. No i przede wszystkim należało jeździć na koncerty, które odbywały się w Katowicach lub Warszawie. Trzeba wiedzieć, że były to wypady bardzo dalekie oraz ryzykowne…
AK: Już wtedy można było oberwać za długie włosy?
RK: Sama metalowa subkultura w tamtych czasach była bardzo podzielona ze względu na „nacjonalizmy” lokalne, podobnie jak dzisiejsi futbolowi chuligani. Szczecin i Poznań to chyba były dwie najgroźniejsze „załogi”. I jeszcze cała reszta, która nie pałała miłością do nas, jak policja, skinheadzi, depeszowcy (fani „Depeche Mode”), dyskomuły itp. Chodząc po ulicach większych miast, mając długie włosy oraz katanę było się od razu wspaniałym celem do ataku /śmiech/.
AK: No tak, ale mieliśmy fotografować, a tymczasem gramy…
RK: Zaczęło się na początku lat 90-tych. Moja kuzynka Justyna zaszczepiła we mnie miłość do fotografii. Jako szczęśliwy posiadacz aparatu „Zorka 4” (sdiełano w CCCP) wykonywałem dużo zdjęć, które wywoływaliśmy w bardzo amatorskiej ciemni umieszczonej w łazience. Magia chwili przenoszenia obrazu na papier przypieczętowała moją pasję do fotografii. W roku 2005 kupiłem pierwszy aparat cyfrowy i tu pojawił „mały” problem – oprócz obsługi takiego aparatu, trzeba było też nauczyć się obsługi programów graficznych. Po wielu miesiącach walki przeciwnik został pokonany /śmiech/. Dziś już jestem obwieszony sprzętem bogatszym, niż na początku: dźwigam „Nikon d90”, stosowną wiązkę obiektywów, filtrów i innych niezbędnych mi akcesoriów. Posiadam tez aparaty zastępcze, które używam na koncertach Fuji Film Finepix F 100fs, Fuji Film S700, Lumix GH1, Olympus Fe210.
AK: Wyemigrowałeś…
RK: W roku 2001 po siedmiu latach narzeczeństwa z Anetą – pobraliśmy się. Na trzy miesiące przed ślubem straciłem pracę z powodu bankructwa firmy, w której pracowałem. W tymże czasie moja żona kończyła szkołę policealną, więc wpadliśmy w tarapaty. Oboje bez zatrudnienia i co za tym idzie, bez pieniędzy. Po roku szukania pracy udało mi się dostać do jednej z lokalnych fabryk, w której spędziłem kolejne dwa lata, po czym stwierdziłem, że nie ma co już dłużej walczyć z polskim systemem, więc w roku 2004 wyemigrowałem z kraju na Wyspy. Jednak stale tęsknię za miejscem, w którym się urodziłem, czyli za moimi rodzimymi Piechowicami, tęsknię za Karkonoszami, Izerami, za spokojem, za przyjaciółmi. Za miejscem, gdzie czas płynie wolniej.
AK: Czy emigracja pozwoliła ci stanąć pewniej na nogach?
RK: Pomijając już osiągnięcie lepszego poziomu życia – emigracja dała mi też nowe możliwości rozwoju w zakresie fotografii oraz muzyki. Po pierwsze łatwiej jest tu kupić sprzęt, po drugie jest więcej koncertów, a na każdy koncert zabieram teraz ze sobą aparat.
AK: Bardziej w takich chwilach słuchasz czy fotografujesz? Czy czasem jedno się z drugim nie kłóci?
RK: Z tym jest różnie, to też zależy ile razy dany zespół już widziałem. Często jest tak, że skupiam się na zrobieniu kilku zdjęć, a resztę czasu spędzam na słuchaniu i zabawie. Dlatego bywam tylko na koncertach, które mnie interesują i tu myślę, że mam troszkę przewagi nad innymi fotografami, którzy pstrykają zdjęcia na koncertach. U nich jest to praca, a u mnie miłość do muzyki i aparatu, myślę, że udaje mi się złapać niepowtarzalne kadry z koncertów, co – mam nadzieję – widać na zdjęciach.
AK: Co tak naprawdę fotografujesz? Blichtr show biznesu w akcji? Muzyków, żyjących tym co grają? Showmanów, starających się maksymalnie efektownie wyglądać na scenie? Chwilę wypełnioną brzmieniem?
RK: Myślę, że fotografuję normalnych ludzi, którzy tworzą muzykę wkładając w nią całe swoje serce, czy to będąc w studiu, czy w trasie – poświęcają swoje życie prywatne, by uszczęśliwić miliony słuchaczy. Lecz myślę też, że fani odwdzięczają się zespołom swoim oddaniem i wiernością. Setki tysięcy wrzeszczących gardeł jest dla każdego muzyka największym podziękowaniem. To uniesienie graniczące z magią chciałbym uchwycić na swoich fotografiach.
AK: Niedawno mój syn wrócił z koncertu metalowego w stanie ciężkim. Jeszcze na drugi dzień wieczorem narzekał na bóle w żebrach, ponieważ „koncertował” stojąc w piekiełku pod sceną. Gdzie można ciebie zobaczyć, kiedy fotografujesz? W bezpiecznym miejscu czy jednak w oku cyklonu?
RK: Zawsze staram się dotrzec jak najbliżej sceny, gdyż wtedy czuję, że jestem na koncercie. Gdy jestem blisko sceny wykonuję jak najszybciej kilkanaście dobrych ujęć (a to nie jest łatwe). Czasem znając bardzo dobrze program danego zespołu wiem, co i kiedy się wydarzy, więc czekam na te momenty, by utrwalić magiczne chwile.
AK: Fotografia koncertowa to nie strzelanie w zaciszu domowym czy atelier. Jesteś pośród rozszalałych często tłumów…
RK: Taka fotografia wiąże się z pewnymi zagrożeniami. Choćby utratą sprzętu, co już dwa razy mi się przytrafiło: ktoś wytrącił mi aparat z ręki… No i wiadomo: do sklepu po nowy. Zdjęcia robione z tłumu to ciężki chleb, na 100 zdjęć wyjdzie może 20 -30 dobrych, w tym ok. pięciu bardzo dobrych. Ale mnie to wystarcza. Więcej nie znaczy lepiej, pięć świetnych kadrów wynagradza wszystko.
AK: Poza koncertami i pracą coś jeszcze „zdążasz” robić?
RK: Jasne, że mam czas na coś innego, w weekendy odpoczywam poza miastem czyli staram się zawsze gdzieś pojechać, by pospacerować z żoną i aparatem. W ciągu ostatnich 4 lat mój licznik w samochodzie pokazał mi 60 tys. kilometrów, z czego 70% są to wyprawy turystyczne. Szczególnie lubię dłuższe wyprawy z namiotem, lubię pojechać gdzieś z przyjaciółmi. Nie ma to, jak rozbić obóz, przygotować grilla, wypić piwo, no i oczywiście wyżyć się fotograficznie. Piękne krajobrazy, zwierzęta, stare zamczyska to tematy, które mnie pociągają i dają wielkie odprężenie.
Oprócz tego ostatnio jestem bardzo zajęty moją stroną internetowa, którą własnie uruchomiłem i na którą serdecznie zapraszam. Każdy znajdzie coś ciekawego dla siebie. Myślę, że strona jest bardzo interesująca, więc warto zajrzeć www.kotylak.pl
AK: Dziękując ci za rozmowę, życzę mnóstwa trafionych kadrów na mnóstwie koncertów.
RK: A ja pozdrawiam wszystkich czytelników netkultury.pl oraz ludzi zakręconych Peace & Love.
Zapraszamy do obejrzenia całego portfolio Rafała Kotylaka na profilu netkultury.pl na flickr.com – portfolio
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
16:28
Ciekawy sposób połączyć dwie pasje. Tylko pozazdrościć. Pozdrawiam
21:03
noooo…. Ostre granie – ostre fotografowanie. tak trzymać i nie dac sobie wyrwać aparatu!
11:32
a nie można dorzucić trzeciego wymiaru? tak jak w wywiadzie z jazzmanem – jakieś mp3 czy cóś. Nie ma żadnych metalowych mmp3 free w necie do zamieszczenia „po legalu”?
13:57
Spróbujemy coś znaleźć. Dobry pomysł:)
14:06
/„Machine Head” po 7 razy/
Biorąc pod uwagę, że tego zespołu przez ponad cztery lata (od „the Burning Red” aż po „Through the Ashes of Empires”) nie dało się słuchać, kapitalny wynik:)
A zdjęcia rewelacyjne.
20:33
Dzięki za wszystkie miłe słowa, mam nadzieje że spodobała się moja historia i zdjęcia tez. pozdrowienia dla wszystkich czytelników netkultury
01:37
Znakomite portfolio, świetne, energetyczne. Aż słychać 😉
17:58
Jestem z Ciebie dumny Rafałku! 🙂