Bastelki: Nieznośna lekkość dociekliwości
W świadomości zbiorowej słowo: odbrązawianie zajęło w ostatnich miesiącach wysoką pozycję za sprawą Artura Domosławskiego i jest to, w moim przekonaniu, główne osiągnięcie Dziennikarza Roku. Sama zaś sława dziennikarza, która wybuchła jak supernowa w związku z wydaniem książki „Kapuściński non fiction” właściwie przygasa. Może dlatego Domosławski stara się właśnie ją podsycić wsuwając cieniutki rzaz w blade płomyki nad popiołem i bierze się za kolejny pomnik („Zdążyć przed beatyfikacją” Polityka 6/2011).
Nastały dla autorytetów ciężkie czasy. Obala się kolejne pomniki, a jeśli trzymają się mocno bo ze szlachetnej materii, warto bodaj parę dziur w cokole wywiercić. Zawsze przy tym trochę hałasu. Ba! W przypadku „Kapuściński non fiction” krzyk podniósł się i z prawa, i z lewa i ze strony kochających Mistrza reportażu, i ze strony tych, którzy sami będąc konformistami nie potrafią uwierzyć w idealizm Kapuścińskiego. Przeczytałam książkę Domosławskiego dwa razy i mam coraz większe wątpliwości, co dla autora znaczy przyjaźń, prawda, reporterska rzetelność, lojalność, empatia, dobro innych, prawo do intymności i jeszcze parę innych ważnych rzeczy.
Skąd pomysł, że potrzebny nam (wielbicielom talentu Ryszarda Kapuścińskiego) autorytet niczym święty z obrazka? Przekonanie pana Domosławskiego, że stawiamy Kapuścińskiego na piedestale jako kryształowego człowieka o krystalicznie czystym charakterze, świadczy o braku szacunku dla nas, czytelników. Dobrze wiemy, że był „skomplikowanym człowiekiem, żyjącym w poplątanych czasach”, bo wielu z nas też żyło w tych poplątanych czasach i niekoniecznie jesteśmy Misiami Puchatkami o bardzo małych rozumkach.
Powtórzę, czytałam książkę Domosławskiego dwa razy, krążyłam między akapitami niczym Colombo wokół domniemanego zabójcy, dokładnie tak jak Domosławski krąży wokół spuścizny po swoim nauczycielu i przyjacielu (?). Czy dowiedziałam się czegoś nowego o Kapuścińskim, czego nie powiedział wcześniej w wywiadach, w swoich książkach, czego nie można się było domyślić, znając realia życia w poprzednim systemie i realia życia reportera w wiecznym oddaleniu od rodziny? No, może troszkę przesadzam, paru rzeczy się dowiedziałam. Co uderza najbardziej podczas czytania? Wyłaniająca się z kart książki smutna prawda, że liczni rozmówcy, z którymi spotyka się Domosławski (przyjaciele, znajomi Ryszarda Kapuścińskiego), podważają prawo człowieka do własnej pamięci. Wiedzą co i jak powinien pamiętać Kapuściński, bo to co sam pamięta i o czym pisze we wspomnieniach, pozostawionych notatkach jest „autokreacją literacką”.
I taką tezę stara się autor biografii udowodnić. Moim zdaniem, przeprowadzony wywód ma zbyt wiele słabych punktów, by można spokojnie go zakończyć skrótem c.b.d.o. Domosławski zastawia sidła z nader słabego sznureczka i sam w nie wpada, bo z książki wyłania się nie tyle natura Kapuścińskiego, co jego biografa.
Z pewnością dziennikarz Domosławski nie wykazuje się skromnością, gdy usiłuje za Kapuścińskiego pisać książkę o Polesiu. Byłoby nieźle, gdyby w oparciu o własne (a nie swego Mistrza) notatki napisał tę książkę. I wydał. A my, skromni czytelnicy, moglibyśmy ją ocenić. Książkę Domosławskiego. Mogłaby nam się spodobać albo nie. Zrobić wrażenie albo nie. Moglibyśmy na przykład uznać ją za mądrą i ważną. Nie dał nam Domosławski takiej szansy, ani sobie. Woli analizować notatki Kapuścińskiego i podważać ich wartość. A może jest inaczej? Może doskonale wie, że nie napisze książki, która rzuci na kolana czytelnika, więc lepiej polemizować z… notatkami Kapuścińskiego, bo on sam głosu już raczej nie zabierze.
Z pewnością nie wykazuje się Domosławski pomysłowością, gdy wyszukuje rysy w moralnym obrazie Reportera, bo dziś obnażyć można każdego, chętnie do bokserek i slipek, lecz najchętniej do stringów. Nie bulwersuje nikogo wiedza o życiu małżeńskim Konopnickiej i Orzeszkowej – że pierwsza miała słabość do kobiet, a druga zdecydowała się na białe małżeństwo, nim odkryła swą seksualność za sprawą kochanków. Nie bulwersuje nas ta wiedza nawet w zestawieniu z faktem, że obie słynne społeczniczki i publicystki, uprawiające pisarstwo zaangażowane były wychowankami pensji sakramentek w Warszawie. Bulwersuje natomiast wyszukiwanie rewelacji w życiu prywatnym Kapuścińskiego. Dlaczego? Bo szczegóły z życia pisarek są świadectwem odwagi pierwszych sufrażystek funkcjonujących w czasach dla kobiet mało komfortowych, a fakt że ową pensję ukończyły w połowie XIX w. pozwala nam myśleć, że praprawnuki niespecjalnie przejmą się tym, co po ukończeniu nauki wyprawiały ich praprababki. Natomiast rewelacje Domosławskiego służą nie wiadomo czemu, dodatkowo dziwi fakt, że nosząc dumny tytuł Dziennikarza Roku, nie ma wyczucia Marka Twaina, który zezwolił na wydanie swej autobiografii dopiero w setną rocznicę śmierci.
Nie potrafię zrozumieć intencji, jakimi Domosławski się kierował. Czy dociekliwość w poszukiwaniu prawdy zwalnia nas z wrażliwości? Dopuszcza balansowanie na delikatnej linie uczuć innych osób? Nie ja jedna jestem w rozterce: są tacy, którzy domosławską biografię Kapuścińskiego dzierżą w dłoni jak miecz i pędzą z nią na Reportera, są też tacy, którzy czują niesmak, mimo iż książkę chwalą.
Choć może jednak jakieś motywy można tu odnaleźć? A gdyby przyjąć, że Artur Domosławski zapragnął postać sobie w cieniu wielkiego Mistrza i poświecić stamtąd, choćby bladym, światełkiem? Przecież to tak, jakby pokazał twarz i został zauważony. Pragnienie skupienia spojrzenia władcy na własnym obliczu opisał w mistrzowskim stylu Kapuściński w „Cesarzu” i wiemy doskonale, że nie o tego akurat cesarza, w tym tylko opisanym miejscu i czasie chodziło. Domosławski doskonale zrozumiał słowa Mistrza i zastosował je w praktyce. Tu okazał się zdolnym uczniem. Oczywiście cesarzem, któremu tak pragnął swą twarz pokazać, jest potencjalny czytelnik (a raczej cały tłum czytelników) z gromadą pożądających go nagle wydawnictw włącznie. Fakt, że jedno wydawnictwo książkę odrzuciło, niczego tu nie zmienia.
600 i kilka stron odpowiednio dużego formatu! Na pierwszy rzut oka robi wrażenie. Trzy książki Kapuścińskiego temu dziełu nie dorównają. Więcej raczej nikomu nie uda się o Kapuścińskim napisać. Niestety, nie rozmiar ani kartograficzna dokładność świadczą o wartości, bo jak stwierdzili (niezależnie od siebie) Gabriel García Marquez i Ryszard Kapuściński, których łączyła wzajemna fascynacja i zrozumienie, najlepsza droga do dziennikarstwa wiedzie przez poezję. Czy wobec tego można sobie te 600 i kilka stron darować i zamiast tego raz jeszcze poczytać esencjonalne książki Pana Ryszarda? Jak najbardziej, bo między Mistrzem a jego uczniem jest taka przepaść, jaka dzieli artystę od rzemieślnika – choćby obaj wyrzeźbili Jezuska Frasobliwego, tylko rzeźba tego pierwszego nas zachwyci.
Jednak komisja przyznająca tytuł Dziennikarza Roku najwyraźniej ugięła się pod ciężarem opasłego tomu, mimo iż są w nim fragmenty, które komisja uważa za zbędne. Takie zdanie usłyszeliśmy od przewodniczącego podczas gali oznajmiania tytułu. Zastrzeżeń pod adresem książki, za którą Artur Domosławski otrzymał tak ważne wyróżnienie, zrodziło się już wiele. Teraz dochodzą te pod adresem komisji. Czyż nie potrafiła znaleźć Dziennikarza Roku bez nawiasów, do których trzeba wrzucać część dzieła czy sposobu działania nagradzanego? A może takich ludzi w zawodzie już nie ma? Czy to właśnie pragnie nam dać do zrozumienia szanowna komisja? Smutne to i nie mam ani odrobiny zjadliwej satysfakcji pisząc te gorzkie słowa.
Bastelki
15:04
Czym się różni „przyjaciel” od TW?
00:07
Łatwo teraz rozróżniać.
Nie piłeś nigdy wódki z kimś , o którym nie wiedziałeś, czy przyjaciel, czy TW?
Trzeba było wtedy to wiedzieć.
Chyba nie było to proste, w tamtych czasach.
A i teraz nie jest proste – wiedzieć.
20:06
A czym się różni słoń od fortepianu? No, właśnie.Mieliśmy czasy, w których nic nie było takie, na jakie dziś wygląda.
07:08
Przestrzeń otaczająca wielkich ludzi, wielkie idee, zapełniona jest Myszkami. Myszki ruszają wąsikami, popiskują, żywią się okruszkami, czasami ukradną kawałek serka … Gdy zostają same, gdy pluszowe story odgrodzą je od słońca, od księżycowej poświaty, gdy zapalą świeczkę…
Cień rzucony na zapluskwioną, odklejającą się tapetę ogromnieje. Myszki nucą…”Przez ścianę cienką jak drut czasem słychać gwar, wtedy modlę się w głos czemu nie ja, czemu nie ja, czemu nie ja”
Trup nadgryziony instytucjonalnie przez sanitariuszy, bezpłatną służbę zdrowia, zakład pogrzebowy, państwo, kościół, rodzinę wisi w szafie i czeka na wysoce specjalizowaną ekipę odbrązawiaczy.
Porzuceni kochankowie odbrązawiają swoje kochanki, kochanki odbrązawiają kochanków, a Myszki? Myszki żyjące dotychczas w cieniu, odsłaniają story, otwierają okna, zaczynają bezkompromisowo oddychać. Oddychają cherlawą piersią, tworzą odbrązowione „Neverending Stories” i obrastają świństwem. Świństwo wypełza z nich, mysia szarość znika, pojawia się … tłusta zadowolona różowość.
Proces przepoczwarzenia się Myszki w Świnię … zakończony.
11:46
Cieszy mnie taki wysiłek intelektualny pod moim felietonem. Doceniam.
20:11
Ma Pan rację, krążą myszki i jak sobie wreszcie coś pomyślą – to myślą dalej. I stają się z czasem świnkami. No przecież. Czasem z tego i duża Świnka urośnie!
Niech odbrązawia kochanka kochanka!
Nie świnka/myszka.