Bastelki: Wergiliusze

14 grudnia 2010 00:450 komentarzy

      Z czasem każdy mężczyzna staje się ojcem, choć niekoniecznie wiąże się to z posiadaniem potomstwa. Jak to? A tak to: mija młodość durna i chmurna, czas zdobywania aplauzu kolegów, poruszania z posad bryły świata, otwierania książek modnych autorów, albo dużych ilości butelek z mocną zawartością. Z całego zamętu zostaje zwykle tylko to ostatnie. Mężczyzna, w kółko Macieju, ogląda seriale swej młodości: Czterdziestolatek,  Zmiennicy, Alternatywy 4, tak jak jego ojciec nieustannie podziwiał Jadwigą Smosarską, Eugeniusza Bodo czy Gretę Garbo w cyklicznym telewizyjnym Starym Kinie. Coraz chętniej ściąga z Internetu pliki starych przebojów; nie chce wiedzieć, kto i w jakim celu gra zbuntowaną muzykę, której słuchają jego zstępni. I jakoś zupełnie nie pamięta, jak własny ojciec doprowadzał go do  białej gorączki powtarzając do znudzenia, że głos to ma tylko Santor, a piosenki Fogga można nucić przy goleniu, a czy te wyjce, te szarpidruty (znaczy ci wszyscy, których – będąc wówczas nastoletnim synem – nasz mężczyzna słuchał na cały regulator) to w ogóle grają jakąś melodię?

     Cóż, zakopana jak wojenny topór szkatuła z gderliwością, krytykanctwem, moralizowaniem, sentencjonalnością, a także nostalgicznym i uporczywym wracaniem do przeszłości nie spoczywa w spokoju na wieki. Uruchamia ją osobisty, jednostkowo przydzielony szyfr: liczba lat minionych od chwili narodzin przemieszana losowo z bogactwem i jakością przeżyć. 

rys. Katarzyna Rymarz

      Poeta. Poeta Zagajewski. Poeta jest dla mnie istotą nie całkiem z krwi i kości. To raczej fascynujące zjawisko z pogranicza świadomości i podświadomości jak jego wiersze; duch nieokiełznany, zagmatwany, mglisty lecz z tytaniczną siłą wdzierający się w najczulsze zakamarki mojej duszy. Poeta nie powinien pisać esejów, ani wypowiadać się prozą. A jednak Zagajewski sobie na to pozwala. Oto „W cudzym pięknie” – 233 realne strony prozy (Wydawnictwo a5, Kraków 2oo7, wdanie II) z dedykacją: ”Panu Januszowi – który upiększył nasze mieszkanie Adam Zagajewski”.

     Pan Janusz, który upiększa mieszkania gresową ceramiką, gipsowymi płytami, farbami (a robi to naprawdę z wyczuciem), jest osobą stąpającą po ziemi twardo i realistycznie, czego namacalnym dowodem książka, której mi użyczył. Tak też stąpa po Krakowskich ulicach poeta Zagajewski. Przemierza miasto wzdłuż i wszerz, „ulica za ulicą, kościół za kościołem”, jak czynić zwykł w czasach studenckich i wtedy, gdy wykładał w AGH podstawy filozofii marksistowskiej; wspomina ludzi i – w sposób naprawdę znakomity – opisuje życie studenta, czyli osoby zdobywającej inteligenckie szlify w czasach, w których „teraz, gdy przechyliła się epoka […] to co było zupełnie oczywiste, choć nie wypowiedziane, stało się trudne do zrozumienia”. Jakże przystający do fragmentu mojej pamięci ten opis! Fascynacja tą samą prozą, pierwsze zetknięcie z symfonią Beethovena (i w moim przypadku to siódma), kina, które były „eksterytorialnymi, przytulnymi jaskiniami Platona i zarazem najtańszymi biurami podróży”.

     A już dywagacje na temat zdobycznej płyty z symfonią nagraną pod dyrekcją Herberta von Karajana przeszyły me serce na wskroś. Jakże potrzebna to książka, wypełniająca historyczną lukę opisową z życia w PRL, bo uczucia studenta opuszczającego szacowne mury biblioteki i wkraczającego w granice świata realnego, nie są znane tym, co dziś zdobywają wiedzę w Internecie, bo umiejętność obcowania z niemłodymi i często osamotnionymi właścicielkami stancji, to także doświadczenia z innej epoki. Młodzieńcze fascynacje i uniesienia, życie „pod szarym pokrowcem komunizmu” zmuszające do kompromisów i studentów, i ich wykładowców.  Wspominając siebie w roli wykładowcy mówi Zagajewski: „i ja przeszedłem przez tę smutną epokę i na da się powiedzieć, żebym przeszedł przez nią suchą nogą […] wewnętrznie jednolity.”

 

      Mnie też nauczał poeta i filozof – doc. dr  Jan Kurowicki. Oczywiście, ledwie zaczął się semestr, zaopatrzyłam się w tomik poezji mojego wykładowcy /„Sytuacje”, Ossolineum, Wrocław 1977/. Zaraz, natychmiast, jeszcze w księgarni otwarłam gdzieś tak w środku i czytam: Fragment  życiorysu pana K.:

      „Jego prawdziwa istota jest gdzie indziej

       na co dzień jest brunetem

       a charakter ma blondyna

       jest dobrym człowiekiem umiarkowanym

       defraudantem matrymonialnym

       nawet jego cynizm jest biały jak śnieg

       coś się w nim kotłuje chociaż ma mieszkanie

       nieustannie awansuje i nie umie sobie tego wybaczyć.”

I w taki oto sposób znalazł we mnie doc. Kurowicki pilną studentkę. 

  Adam Zagajewski też pozyskał mnie swoją książką, ale nie do końca. Charakterystyki ludzi, których wyławia ze swej pamięci, przychodzą mu z taką łatwością, jakby wrzucał na taśmę towary w końcowym etapie ich produkcji: ciach stempelek, etykietka. Poza tym, poeta autorytatywnym tonem wypowiada całą masę sentencji, z których jakością i trafnością chciałoby się polemizować.

     Zupełnie nie wiem po co, każdą rzecz, którą widział, przeżył, przemyślał, usiłuje przekuć w jakąś prawdę ogólną. I tu ulotna istota poety nabiera kształtów pełnokrwistego mężczyzny, który z czasem, jak  każdy, staje się ojcem. Widać, akurat wtedy gdy pisał  „W cudzym pięknie” /pierwsze wydanie to rok1998/, uruchomił się osobisty szyfr Zagajewskiego, automatycznie otwierający zakopaną, jak wojenny topór, szkatułę. Całkiem niepotrzebnie poeta – ojciec zadręcza czytelnika opisami doznań, jakich dostarcza muzyka klasyczna, jakby nie wystarczyło powiedzieć: posłuchaj III symfonii Brahmsa, może poczujesz to co ja. Muzyki nie da się określić słowami.

     Znane są próby wyrażenia jej gestami, westchnieniami, zatrzymywaniem oddechu, posapywaniem, pochrząkiwaniem, jak i unoszeniem całego ciała ponad fotel wtopiony w twardą posadzkę filharmonii. Pozwolę sobie wyjaśnić, że powyższy opis wiernie oddaje zachowanie mojego szkolnego kolegi Krzyśka S, który podczas wspólnego, klasowego pobytu w filharmonii (w ramach popularnych wtedy zajęć „Pro Sinfonica”), dostarczył nam w tym przybytku sztuki wysokiej całkiem plebejskiej rozrywki. Zachowanie kolegi Krzyśka można jednak w prosty sposób wyjaśnić. Prawdopodobnie już wtedy, jako siedemnastolatek, stał się ojcem, ojcem Wergiliuszem: Hejże dzieci, hejże ha! O tak przeżywamy muzykę!  

      Trochę to zaskakujące, że tak łatwo przychodzi mi wrzucić poetę w poczet opisanej już grupy ojców.  Z pozoru – wszak artysta! – pasowałby raczej do drugiego modelu: wiecznego chłopca. To, przysłowiowy już, pasjonat kolejki pędzącej po ósemkowym torze, którą składać ma razem z dzieckiem, ale tak bardzo dyryguje ustawianiem stacyjek i semaforów, że pociecha, wydziedziczona przedwcześnie z zabawki, z ponurą buzią wycofuje się z gry. Wieczny chłopiec  zdeterminowany realizacją własnych pasji, przeznacza na nie wszystkie zdobyte środki (gorzej, gdy ich nie zdobywa) i w tym zakresie należałoby go nawet podziwiać. Zapalony lotniarz, grotołaz, nurek, filmowiec czy choćby kolarz tak wsłuchuje się w swoje potrzeby, że niczego więcej już nie słyszy, nawet własnych pociech. To dziwi, bo niezgodne z ewolucją, w którą wpisana jest dbałość o własne geny.  

      Znam osobiście jednego z takich pasjonatów. Dostojny osiemdziesięciolatek. Można o nim powiedzieć wiele dobrego. Honorowy Obywatel miasteczka, całkiem niedawno objechał rowerem Europę od Norwegii po Grecję i Portugalię – 355 dni jazdy! Trasa podróży rozrysowana na stosownych mapkach wisi w holu Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji, można ją sobie obejrzeć wchodząc na krytą pływalnię. Widuję niemal codziennie kolarza seniora, jak szykuje swój rower albo dla utrzymania kondycji objeżdża na rolkach chodniki wokół bloku, podczas gdy żona odbywa trening w mniej zabawnych, domowych obowiązkach. Nie przeprowadzę z nim wywiadu, jakoś nie mam ochoty, choć czasem zachodzą do niego dziennikarze gazet lokalnych i regionalnych, a i telewizyjne wiadomości dały swego czasu stosownego newsa. Za to wzięłam go pod lupę i obserwuję z pasją naukowca. Jak podeprę się psychologią, która buduje ciągle nowe teorie o kształtowaniu się osobowości człowieka we wczesnym dzieciństwie, może wyobrażę sobie tego wiecznego chłopca, gdy był jeszcze całkiem nieduży. Może nawet nad nim zapłaczę.

      A przecież brakuje tak niewiele, by wieczny chłopiec zaraził pięknym hobby swoje dzieci. Może niekoniecznie objechałyby z nim Europę, może nie wciskałyby się do każdej groty, a nurkowanie znudziłoby ich po dwóch próbach. Ale ile mogłoby być w tym wspólnie spędzonego czasu, ile wzajemnego zrozumienia, jaki przykład i prawdziwy autorytet dla wielu mieszkańców miasteczka. Może nawet – w takim przypadku – warto byłoby w przyszłości nazwać imieniem Honorowego Obywatela którąś z ulic? Marzenia ściętej głowy! Trzydzieści lat temu regularnie spotykałam Wielkiego Eurorowerzystę na zimowym stoku. On jeden jeździł na nartach prawidłowo i książkowo! Cała reszta była więc (samozwańczo) strofowana, że nie tak smaruje narty, że nie tak trzyma kijki. Bingo! Prędzej czy później każdy mężczyzna staje się ojcem, a w przypadku Honorowego Obywatela i Eurorowerzysty mamy nawet dwa w jednym – Wergiliusz i wieczny chłopiec.

     Wywiad nie wniósłby tu raczej niczego nowego.

Bastelki

 

Tags:

Zostaw odpowiedź