Z-M-P: Dziwna jesienna euforia
Jesień powszechnie kojarzy się ze smutkiem. Za oknem plucha, na niebie ciężkie chmury, na chodniku obrzydliwa breja. Dzień coraz krótszy, a wspomnienia letnich szaleństw z każdą chwilą bardziej odległe. No i jeszcze ten początek listopada zatopiony w zadumie o przemijaniu i zwiastujący nieubłaganą zimę (tak rzeczywistą, jak i metaforyczną). Nic więc dziwnego, że omawianą porą roku mało kto myśli o przyjemnościach. Wręcz przeciwnie, jesienne obniżenie nastroju doczekało się nawet uznania za oficjalną jednostkę chorobową.
Wielu twierdzi, że polski futbol stoi na głowie. Jeśli chodzi o zmiany kalendarzowe należałoby przyznać im rację, bowiem jesień przyniosła rodzimej kopanej gigantyczny zastrzyk optymizmu. I w sumie też nic dziwnego. Summer okazało się co prawda długie, ale na szczęście nie endless. 26go października wykpiwany, wyszydzany, do cna skompromitowany Grzegorz Lato oficjalnie opuścił stanowisko prezesa PZPN. Zastąpił go Zbigniew Boniek, nie tylko ze względu na rdzawą niegdyś czuprynę zwiastun prawdziwej jesieni. Spośród czwórki pozostałych kandydatów trzech (Antkowiak, Kręcina i Potok) to reprezentanci ancien regime’u, zaś czwarty (Kosecki) nie bez przyczyny wydawał się człowiekiem zbyt mocno związanym z coraz wyraźniej tracącą poparcie partią rządzącą. Natomiast „Zibi” uosabia większość cech, jakie vox populi chciałby widzieć u idealnego kandydata na szefa piłkarskiej centrali: jest (względnie) młody, świetnie odnajduje się na salonach, bryluje w towarzystwie, zna języki obce, przyjaźni się z samym Michelem Platinim – drugim po Bogu w europejskim futbolu… Słowem, stanowi kompletne zaprzeczenie swego gburowatego, zaściankowego poprzednika. Nic więc dziwnego (znów), że wybór byłego asa Juventusu przywitała niekłamana radość. Pewien ceniony publicysta sportowy pisał nawet o „dniu, w którym skruszał beton”. Zewsząd posypały się oklaski, życzenia pomyślności i dobre rady dla prezesa-elekta.
Mimo wszystko, jest coś dziwnego w tej wszechogarniającej euforii.
Zbigniew Boniek wielkim piłkarzem był. Bez problemu można by obronić tezę, że największym, jakiego do tej pory dochował się polski futbol. Bo owszem, gdyby nie wojna, to Wilimowski, a gdyby tak Pohl, Deyna, czy ten nieszczęsny Lato mogli wyjechać wcześniej, gdyby nie kontuzja Lubańskiego… No właśnie, w przypadku Bońka nie ma mowy o gdybaniu. Dwa mistrzostwa Polski, scudetto, dwukrotnie Coppa Italia, a przede wszystkim Puchar Europy i wcześniejszy PZP piechotą nie chodzą. Dodatkowo idą w parze z piękną kartą reprezentacyjną, trzecim miejscem w plebiscycie France Football’82, a przede wszystkim skalą czystego talentu, jaki Bello di notte prezentował podczas boiskowej kariery.
Niestety, sukcesy naszego bohatera po zawieszeniu korków na kołku prezentują się – delikatnie rzecz ujmując – jakby mniej okazale. Czynną karierę zawodniczą zakończył Boniek dość wcześnie, bo w 1988mym, a więc w wieku zaledwie 32 lat. Szybko zaliczył kurs trenerski w renomowanej akademii Coverciano i rzucił się w wir pracy szkoleniowej. Jako wciąż jeszcze bardzo świeży gwiazdor calcio nie musiał piąć się po początkowych szczeblach ligowej drabiny. Zaczął wysoko, bo od ekstraklasowego US Lecce. Niestety, wirowanie z „Zibim” ściągnęło Salentinich w odmęty Serie B. Gdy sezon później ten sam los spotkał prowadzone przez Bońka Bari, we Włoszech zrozumiano, że to chyba ciut za wysokie progi dla eksreprezentanta Polski. Potem był jeszcze epizod w trzecioligowym Sambenedettese i przygoda z Avellino, gdzie „Murzynowi” udało się wreszcie wytrzymać dłużej, niż sezon. Kiedy jednak i tam mu podziękowano, sam „Zibi” doszedł chyba do wniosku, że drugiego Helenio Herrery to raczej z niego nie będzie i dał sobie spokój.
Cóż, parafrazując Arrigo Sacchiego: nawet najwybitniejszy koń wyścigowy nie musi zostać dobrym dżokejem. Opuściwszy trenerską ławkę Boniek zajął się swymi rozlicznymi interesami, zaś po kilku latach objął stanowisko wiceprezesa PZPN, rządzonego wtedy przez Michała Listkiewicza. Dziwny był to okres w historii naszej futbolowej centrali. Jeśli obecnie mamy jesień, wówczas najprawdopodobniej była wiosna. Ściślej, kwiecień, który przeplatał niezłą passę reprezentacji, zakończoną złamaniem klątwy Bońka (sic) i pierwszym po szesnastu latach awansem na mundial z apogeum korupcyjnej zarazy. Rolę „Zibiego” w całym tym zamieszaniu trudno uznać za pozytywną. Niejasny udział w sprzedaży praw do transmisji spotkań kadry Wizji TV (tak, było kiedyś coś takiego), konflikt z reprezentantami na tle umów sponsorskich – nie dał się pan Zbigniew poznać jako wybitny wiceprezes.
Trener klubowy nie, działacz nie, to może, hmmm… selekcjoner? Stery kadry narodowej objął Boniek latem 2002, tuż po Mundialu w Korei. Nie wytrwał jednak za nimi nawet do Sylwestra, w tzw. międzyczasie praktycznie grzebiąc (niesławne 0:1 z Łotwą) szanse wyjazdu Biało-Czerwonych na Euro do Portugalii.
Wyłaniający się z powyższych akapitów obraz trudno nazwać portretem człowieka sukcesu. Mimo to, Boniek pozostał… teflonowy. Po każdej awanturze gracko opadał na cztery łapy i – jak gdyby nigdy nic – na powrót przyjmował pozę dowcipnego, elokwentnego, czasem uszczypliwego komentatora polskiego światka futbolowego. Jego pozycją nie zachwiały nawet poprzednie wybory na prezesa PZPN, cztery lata temu gładko przegrane z Grzegorzem Latą.
I tak oto ów rycerz niekoniecznie bez skazy wjechał pod koniec października na pezetpeenowski dziedziniec, po czym zsunął się ze swego pobielanego rumaka i wygodnie zasiadł na prezesowskim tronie. Jako się rzekło, tłum przywitał go wiwatami i w zasadzie oczekuje, że już od jutra polska piłka mlekiem i miodem popłynie.
Paradoksalnie, trochę już popłynęła. Z kwestii wizerunkowych można się, rzecz jasna, do woli natrząsać. Kiep jednak ten, kto by w dzisiejszych, zobrazkowanych czasach lekceważył ich znaczenie. Beton faktycznie skruszał, przynajmniej na szczycie. Bo tam światowiec zastąpił prostaka. Ale tej zmiany, tej świeżości na zbyt długo nie starczy. Za chwilę bowiem ów światowiec będzie musiał się zmierzyć z dychawiczną strukturą (a właściwie jej brakiem) szkolenia młodzieży, indolentnymi sędziami, rozgrzebaną budową zupełnie niepotrzebnej nowej siedziby związku, skandalicznymi stosunkami na linii PZPN – Sportfive oraz tysiącem innych, mniejszych i większych spraw. Prawdziwa stajnia Augiasza.
Czy Boniek zdoła ją doprowadzić do przynajmniej jako-takiego ładu? Nie jest to wykluczone. W końcu los się musi odmienić i pewnie kiedyś w sferze publicznej coś mu się wreszcie naprawdę uda. Niestety, niewykluczone też, że jeszcze nie tym razem i jak był marnym trenerem, wiceprezesem i selekcjonerem, takim też będzie prezesem. A wtedy zamiast złotej jesieni będziemy mieć jesień średniowiecza. Wiadomo z czego.
Z-M-P