Joanna Zdanowska: O nieoczywistych urokach wsi. Recenzja „Brudnej roboty” Kristin Kimball
Kristin Kimball
„Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości.”
tłum. Alina Patkowska
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012
s. 272
Kristin – trzydziestoletnia mieszkanka Nowego Jorku, absolwentka Uniwersytetu Harvarda utrzymująca się z pisania, wyjeżdża pewnego dnia na wieś, aby zebrać materiały do tekstu o rolnictwie ekologicznym. Zamierza przeprowadzić wywiad z młodym farmerem, zajmującym się produkcją zdrowej żywności, na którą zapanowała ostatnio (jest rok 2002) pewna moda wśród mieszkańców wielkich miast. Na miejscu zostaje zaproszona do pracy, a później do stołu. Wycieczka okazuje się egzotycznym i ekscytującym doświadczeniem, a dziennikarka – trudno początkowo powiedzieć, czy wiedziona pociągiem do wysokiej jakości pomidorów, czy raczej do obłędnie przystojnego w jej mniemaniu rolnika – postanawia składać podobne wizyty częściej. Po jakimś czasie porzuca swoje dotychczasowe miejsce zamieszkania i styl życia, aby zacząć pracę na własnej farmie razem z owym rolnikiem, a jednocześnie przyszłym mężem.
Brudna robota Kristin Kimball jest zapisem doświadczeń autorki, historią zaskakującej miłości do mężczyzny i do ziemi (niekoniecznie w tej kolejności), która przewróciła jej życie do góry nogami i ostatecznie okazała się receptą na szczęście. Autorkę, i jednocześnie bohaterkę, poznajemy w momencie tuż przed wyjazdem z Nowego Jorku, kolejne rozdziały to opis rozwijającego się związku i wspólnego gospodarowania, pracy nad wspólnym przedsięwzięciem, które w końcu okazuje się sukcesem. Więcej zresztą w książce jest o roślinach, zwierzętach, tajnikach uprawy warzyw tradycyjnymi metodami bez użycia pestycydów i nawozów sztucznych, niż o romantycznych uniesieniach dwojga. Miłość jest tu potraktowana lakonicznie i z pewnym pragmatyzmem, wynikającym zapewne z realiów pracy na wsi. Stanowi siłę napędzającą Kristin i Marka, cel i inspirację, a jednocześnie dzieje się jakby w tle opowiadanej historii. Nawet jeśli wspomniane są np. różnice pochodzenia, wychowania, temperamentu itp., to na zasadzie informacji, dla pokazania pełnego obrazu wspólnej egzystencji, bez psychologicznych analiz czy nadmiernie rozbudowanych opisów uczuciowości. Na kartkach książki roi się za to od nazw roślin uprawnych, chwastów, zwierząt hodowlanych i dzikich, narzędzi i sprzętów rolniczych, które Kristin poznaje z zapałem neofitki, a jednocześnie okupuje swoje nowe zainteresowanie litrami potu. Wbrew pozorom, opowieść okazuje się wciągająca. Wyzwania stojące przed farmerami emocjonują także czytelnika – grządki zarastające chwastami to pola nieustającej walki, którą wygrać można motyką. Krowa potrafi być hojną przyjaciółką, prosiak – przysparzającym kłopotów zgrywusem. Każde żywe stworzenie ma swoją rolę do odegrania w ekosystemie farmy, każde też pozwala odkryć swój niepowtarzalny urok, by nie rzec – osobowość. Ostatecznie to właśnie farma – żywa istota, posiadająca niepodważalne zalety charakteru, ale i humory, wymagająca i szczodra – okazuje się rzeczywistą bohaterką książki.
Styl Kimball jest oszczędny, relacjonujący, a jednocześnie niezwykle zmysłowy, zarówno gdy pisze ona o pracy, jak i kiedy czytamy o przyjemnościach (trudno je zresztą czasem od pracy oddzielić – satysfakcja to druga strona obowiązku). Z ducha to trochę taki Walden czy Błogosławieństwo ziemi w skróconej, nowoczesnej formie – pochwała życia prostego, wypełnionego kontaktem z naturą i uczciwą pracą. Nie da się ukryć, że książka jest też swoistą reklamą zdrowej żywności – zdrowej, czyli pozyskanej naturalnymi metodami. I jako reklama sprawdza się znakomicie, bo nie jest nachalna, stroni od ideologii czy pouczeń. Często za to napotykamy tam na sugestywne wyrazy szczerego zachwytu nad tym, że jedzenie potrafi być aż tak smaczne. Trudno w zasadność tego entuzjazmu wątpić. Farma Kimballów w Essex działa pełną parą dzięki zaangażowaniu właścicieli i klientom, których udało im się pozyskać. W zamian za stałą roczną opłatę uczestnicy programu mogą raz w tygodniu zabrać tyle zdrowego, świeżego jedzenia (warzyw, owoców, mięsa, nabiału), ile potrzebują. Wszyscy wydają się być zadowoleni, a my dzięki opowieści poznajemy interesujący, alternatywny model biznesowy od – nomen omen – kuchni. Muszę też przyznać, że kiedy po przeczytaniu książki podreptałam do supermarketu, miałam wrażenie, że kupuję tam za karę. Marzyły mi się parchate jabłka, krzywe marchewki i mleko prosto od krowy.
Joanna Zdanowska