Jarosław Kolasiński: „Zdejm kapelusz”, czyli…

23 lipca 2012 22:194 komentarze

„Zdejm kapelusz”
czyli
ślepy o kolorach, hop, hop, hop!

.     Od 1970 roku każde kolejne polskie lato może być jedynie lepszym lub gorszym remakem Kondratiukowej „Hydrozagadki”.

.

Nie inaczej jest w lipcu roku 2012, ponieważ

Żar leje się z nieba!

(ujęcie pierwsze)

I taka spiekota w mieście, to piekło. By temu zaradzić, niejeden postanawia: – w niedzielę wybiorę się nad zalew. My czasu mamy nieco więcej i wybieramy się już w piątek, a w niedzielę zamierzamy wrócić.  – Jolu, pojechałaby pani ze mną? – nie pytam Ani, bo na imię przecież ma zgoła inaczej. A może boję się też odpowiedzi: – Nie. Moi znajomi mają syrenkę, umówiłam się z nimi na wycieczkę. To miłe, młode małżeństwo. Nie, nie boję się – przecież my sami  już od baaardzo dawna młodym małżeństwem jesteśmy. I miłym. Nie mamy wprawdzie syrenki, ale pod względem awaryjności naszej megance nic nie brakuje. Śmiało możemy wyruszyć za miasto. Możemy, więc wyruszamy. Z Wrocławia za miasto Kraków do Lanckorony – na organizowane przez „Kadratowo” warsztaty fotograficznie, tym razem to warsztaty z Magdaleną Berny w roli głównej. I jak tu nie jechać?! Jedziemy samochodem, choć Kondratiuk zdaje się sugerować petetekowski

pieszy rajd na odznakę nizinną

(ujęcie drugie)

Per pedes nie dla nas – decydujemy się na konsumpcję owoców Euro 2012 – sprawdzimy ceny na A4. Szkoda nam trochę „odznaki nizinnej”, ale może nawet pyrkając dieselkiem zasłużymy na nią rozwikłując zagadkę: dlaczego za jazdę odcinkiem Wrocław-Gliwice (sto sześćdziesiąt parę km) płacimy 16,90 pln, a „mknąc” tą samą A4 z Katowic do Krakowa (o połowę bliżej) musimy wysupłać złotych polskich aż 18. Czyj to pomysł? Komuś na głowę żar wylał się z nieba? Kierowco, zdejm kapelusz.
Już Kraków, ale to nie koniec trasy.
Czy chcesz ominąć drogi płatne? Tak. Czy chcesz ominąć drogi nieutwardzone? Oczywiście. Do narodzonej na przełomie XII i XIII w. Lanckorony już bliżej niż blisko. Do chmur jeszcze bliżej – zaczyna się ulewa, ale się jej nie boimy, gdyż

mamy znakomitą parasolkę, wyrób krajowy
(ujęcie trzecie)

Lawirując pomiędzy dziurami w jezdni i strugami deszczu docieramy na lanckoroński rynek. Puszczając w ruch samochodowe wycieraczki, mokro-dumnym rzucamy okiem (ma się w końcu te galicyjskie korzenie!) na tutejsze perełki architektury, drewniane precjoza. Robi się późno, więc wysiadamy. Idziemy. Się ogrzać, się opić kawą, się też trochę osuszyć idziemy. Prosto do lokalu o bezpretensjonalnej nazwie „Cafe Pensjonat” (wyjątkowo podajemy tę nazwę i to za darmo, gdyż miejsce to warte polecenia). Z głośników Turnau z Grechutą informują nas, w jakim regionie jesteśmy, co nas (od granic Wrocławia słuchających w „syrence” właśnie Grechuty) wręcz rozczula. Kawa – niezła, wystrój – podobnie, ba! Artystowski taki, co we wsi obfitej w galerie krakowskich artystów nie zaskakuje. No i prawie pusto, co uwielbiamy przede wszystkim. Nadto – bliski kontakt w kulturą z górnej półki zapewniają nam rozgłośne narzekania animatora tejże siedzącego dwa stoliki dalej. Nawet kompletnie wbrew własnej woli wiele się człek przy okazji uczy w kwestii organizacji życia kulturalnego w Polsce południowej i tej bardziej na północ. O trudnych relacjach mecenas-artysta też mowa i o jeszcze trudniejszych na linii artysta-artysta. O układzie artysta-plebs odbiorczy, tudzież. Na szczęście da się to wszystko bez trudu zapomnieć już w drodze na parking.

Nawigacja niepotrzebna: Paweł Legawiec tak pięknie nam wszystko tłumaczy przez telefon, że twórczo błądzimy. Chce nam pokazać Lanckoronę w pełnej krasie i pokazuje. Mimo to w końcu docieramy na miejsce. Pod kamienno-drewniany, alpejskiego stylu budynek. Imponujący wielce, ale

to [nie] jest motel „pod Złotym Leszczem”

(ujęcie czwarte)

i nie ma co prychać z dezaprobatą nie tak sobie wyobrażałam ten motel nad jeziorem. O żadnym tu leszczu mowy nawet nie ma, bo to willa „Tadeusz”. Lanckorońska przystań dla strudzonych miejskim gwarem wędrowców, przystań o pięknej historii, nad którą warto się pochylić. I nie nad jeziorem stoi, a nad basenem, ściślej w kotlince dawnego kamieniołomu.

Wita nas Adam Mickiewicz:

Jakiż to chłopiec piękny i młody?
Jaka to obok dziewica?

Oboje nieco rozmazani w strugach deszczu przytupują w progu. Pewnie tylko z uwagi na wilgoć Agnieszka Gąsiorek  i Paweł Legawiec z „Kadratowa” nie witają nas chlebem i solą. Poza tym jest wszystko: i czerwony dywan, i góralska kapela, i krakowianki z kwiatami… Udajemy, że nie robi to na nas wrażenia – wypakowujemy się i kwaterujemy.

      W pokoju przez chwilę jesteśmy sami. Uśmiecham się hydrozagadkowo i z udawaną flegmą, aczkolwiek w celu ewidentnie erotycznym rzucam: będziemy pili koktajl w łóżkach. Zdejm kapelusz. Odpowiedź jest brutalna: Jarku, uspokój się. Tak robię. Napomykam jedynie, że czytam „Time” i „Epocę”, pijam tylko „Balantine’a”, palę „Winstony”, niestety zagraniczne czekoladowe cygara zostawiłem w domu. I pełen nadziei ponawiam prośbę: –  Zdejm kapelusz. W odpowiedzi słyszę bezpardonowe: Jesteś plejbojem, masz konsumpcyjny stosunek do życia. Żal mi ciebie.

     Milknę. Może i bym nacierał dalej, ale do pokoju wpada Agnieszka Gąsiorek i przywołuje nas do porządku (tak już będzie do końca) upominając, że nie po to ustalono program warsztatów, żeby go nie realizować. Z rumieńcem wstydu na licach – sprawę kapelusza pozostawiamy na później i czym prędzej biegniemy na werandę „Tadeusza”, nasze nosy atakuje kohorta smakowitych zapachów, kolacja.

     Kto tu nie jadał! Lista gości musi imponować, więc imponuje. Naszych nazwisk jeszcze na niej nie ma, zapewne tylko przez niedopatrzenie. Czyje nazwiska już są? ministra Becka, Barbary Kraftówny, gen. Hallera (którego?), Anny Seniuk, Andrzeja Łapickiego, Anny Polony, Andrzeja Wajdy, Grzegorza Turnaua… No ale nie przyjechaliśmy tylko dopisać się do listy czcigodnych gości, a po naukę.

     W drodze na werandę przekonujemy się na czym polega różnica pomiędzy pensjonatem bez historii i klimatu, a tym które obie te zalety  posiada w pełni. Jakoś tak zresztą rodzinnie, domowo, swojsko a jednocześnie elegancko.

     Dobrywieczorując i smacznegując docieramy do suto zastawionych „kadratowych” stołów, przy których kłębią się warsztatowcy. Głodni tak wprost i tak bardziej metaforycznie. Jedni się dawniej już poznali, w przeróżnych konstelacjach, czy to na portalach, czy poprzednich warsztatach. Inni widzą się po raz pierwszy. Jedni mieli tu blisko, drudzy musieli sforsować Bałtyk, a jeszcze innych aż z Azji (sic!) tu przygnało.

„Warsztatowicze” z 6-8 lipca 2012 w komplecie (podwójnym) – /fot. samowyzwalacz Patryka Morzonka/

Konsumpcję smakowitej kolacji (kuchnię „Tadeusza” polecamy smakoszom!) zakłóca Paweł Legawiec, który upiera się, by jednak warsztaty rozpocząć. Normalnie, to by człowiek z nerw wyszedł i wygarnął ze śrutu do Asa, ale dowcip znanego na cały fotointernet Papardelle robi swoje i jakoś nie dochodzi do większych ekscesów. Daje się też przetrwać chwile najtrudniejsze, gdy każą „powiedzieć coś o sobie”, co mnie – osobę urodzoną daleko od Małkini i nadmiernie oraz bezzasadnie skromną – zazwyczaj deprymuje. Zresztą, co tu o sobie powiedzieć, skoro z fotografią nic wspólnego nie mam, a przyjechałem jedynie śledzić, podpatrywać, podglądać, by móc potem naskrobać coś, jak ślepy o kolorach. Inni podobnych dylematów raczej nie mają – każdy się jakoś przedstawia, bardziej lub mniej enigmatycznie… „Po fotografiach mnie poznacie” i wszystko jasne. Na komendę Agnieszki Gąsiorek, surowego eksperta od trzymania ręki na pulsie – pośpiesznie wycierając usta serwetkami – przechodzimy do następnego punktu programu – do publicznej, przy monitorze,  fotospowiedzi.

     Zaczynamy od najwyższej półki: Magdalena Berny, Paweł Legawiec, Patryk Morzonek, Agnieszka Rzymek. Wykładowcy pokazują swoje dzieła „zdumionym turystom”. Jest okazja przedyskutować wiele związanych z fotografowaniem kwestii, dopytać się czegoś ze „story” każdej z fotografii (częstokroć znanych od dawna z internetu, z wystaw). Wszelkie chwyty, ściślej – pytania, dozwolone. Odpowiedzi padają wyczerpujące, nikt nikogo nie pogania, nikt nikomu ust nie zatyka, ale o ględzeniu mowy nie ma. Panuje Jego Wysokość Konkret. W pewnej chwili orientuję się z niejakim zdziwieniem, że… rozumiem o czym mowa! Bez żadnej przesady to piszę – rozumiem o jakich detalach fotograficznej „produkcji” mówią „kadratowi” wykładowcy. Na jak długo zapamiętam? To już inna historia, ale doceniam w pełni profesjonalizm wykładowców, bo przecież rozumiejącemu ¾ problematyki, to nie sztuka coś do głowy wbić, ale takiemu, co nic nie rozumie?

      Słucham, słucham, słucham. Nieco mnie zastanawia dość krytyczne podejście tak znanych autorów do własnej twórczości – dość sporo im się nie podoba we własnych zdjęciach, z których niejedno uwielbiam. Dziwne – ja ze swoich jestem zawsze stuprocentowo zadowolony.

     Berny, Legawiec, Rzymek i Morzonek w najdrobniejszych szczegółach opowiadają o każdym swoim zdjęciu, które na ten moment przestaje być nieruchome – żyje, wzbogacone o historię swych narodzin przypomina utrwaloną anegdotę. Od pomysłu, przez „pstryk” i obróbkę aż po prezentację.

      Po profesurze czas na studentów. Tu już – bez urazy – jest nieco krygowania (choć w przyzwoitej, trzeba przyznać, dawce), ale tylko na samym początku, lody pękają błyskawicznie. Skąd ten początek? Chyba to realne echo internetowego fotoświata. W końcu  specyfika wirtualnej prezentacji fotografii nie uczy umiejętności mówienia o swoich zdjęciach. Co innego napisać komentarz, co innego nań odpowiedzieć, a jeszcze czym innym jest wystąpienie przed (nawet nielicznym) gronem, które się w autora wpatruje, tu chrząknie, tu zakaszle, tam prychnie albo zacmoka z zachwytem. No jeszcze pytanie rzuci, na które trzeba odpowiedzieć od razu, bez udawania, że sieć padła, że „coś” wylogowało itd., itp. Wieczorem 6 lipca 2012 r. w „Tadeuszu” nie ma miejsca na „odwagę” zrodzoną za parawanem internetu. Atmosfera – wspólnie „przyrządzona” przez profesorów i studentów –  jest jednak taka, że przestaje być problemem występ przed grupką realnie siedzących metr obok fotografów lig wszelkich. Łatwo nie jest, ale wszyscy „dają radę”. Rozmowa o zdjęciach mogłaby trwać bez końca. Dlaczego tak? Z jednej strony każdemu chyba trochę brak podobnych rozmów, z drugiej (a może pierwszej) coś podobnego jest jednym z celów, jakie organizatorzy przed sobą stawiają. I trzeba przyznać – realizują znakomicie.

     I nikt tu niczego pod korcem nie trzyma, a dzieli się doświadczeniami, mimo iż de facto pomaga konkurencji, do diaska. Słuchający notują, strzygą uszami i z pewnością skarbce ich fotograficznej wiedzy pękać poczynają w szwach.

/fot. Anna Kolasińska/

Procesor „kadratowego” komputera aż furczy gnając po fotoblogach uczestników warsztatów, po prywatnych stronach i vortalach fotograficznych. Każdy „zeznaje” na temat swoich zdjęć, padają pytania, na koniec wykładowcy dorzucają swoje trzy grosze, często krytyczne, ale nie brak pochwał, choć najciekawsze są sugestie „na jutro”. Patrzę na to, słucham i zastanawiam się, po co ci ludzie przyjeżdżają na warsztaty, skoro już wszystko potrafią? Jednakże recenzje niektórych prac otwierają mi oczy, a szare komórki udrażniają – faktycznie, okazuje się, że tu coś jest źle, tam mogłoby być lepiej albo może wcale. Niektóre oceny w zakłopotanie wprawić by mogły najbardziej wyrafinowanego słuchacza, jak np. jednozdaniowa recenzja made in Legawiec: „a to typowy polski wkład w fotograficzną niemiecką szkołę aktu”. Coś pięknego! Oczarowany wychodzę na papierosa. Na ganek.

     To zapewne będzie przykra niespodzianka dla zgromadzonych na werandzie: głowę dam, że nikt z nich nie zauważa, egoistycznie skupiony tylko i wyłącznie na własnych problemach, że właśnie na ganku „Tadeusza” odbywają się w tym samym czasie równie owocne warsztaty jak te oficjalne. Co charakterystyczne, w pełni są demokratyczne – żadnego podziału na wykładowców i studentów. Zamiast wykładu – konwersatorium. Balans bieli, kadrowanie, kompozycja, konfrontacja światła zastanego z tym drugim – nazwy nie pamiętam – nie są przedmiotem obrad. W gronie cenionych (och, jakże zbyt mało!) fachowców wymienia się natomiast cenne uwagi na temat: wachlowania blendami, noszenia statywów za fotografem, wyważenia plecaka ze sprzętem, z którego korzysta kto inny, braku dostępu do efektów (wspólnej przecież do diaska) pracy twórczej, wyglądu pleców domowego artysty obrabiającego na komputerze zdjęcia. W ogniu dyskusji i wymiany doświadczeń dochodzi do znacznego zbliżenia stanowisk wielkopolskiej i dolnośląskiej szkoły asystowania fotograficznego. Na temat wniosków (tyczących m. in. problemu – czy i po co oraz za ile nosić na własnych plecach te wszystkie cudze fotokilogramy) rozpisywać się tu nie będę – niebawem ukażą się drukiem.

     Jedno jest pewne – gankowe warsztaty są na swój sposób przełomowe, ponieważ nigdy wcześniej i nigdzie się podobne nie odbyły. I raczej się nie odbędą. Zapewne świadomość tego faktu decyduje, że niektórzy ich uczestnicy, rozgrzani dyskusją dają się werandzie namówić na prezentację prac własnych, które zgromadzonych wprawiają w niemałe osłupienie, czemu trudno się dziwić, gdyż ich autor nie podąża banalnie konwencjonalną artystyczną ścieżką, lecz wytycza szlaki własne. Podobnie jak Adam Gessler, który nieoczekiwanie przemyka (sic!) w pewnej chwili przez werandę „Tadeusza”. Czuć powiew wielkim światem i podobnych rozmiarów niepłaconych długów. Wszyscy są jednak na tyle zanurzeni w oceanie problematyki fotograficznej, że nikt go nie „zdejmuje”. Do „zdejmowania” dochodzi nazajutrz, kiedy to w okołolanckoronskich plenerach słychać głośne

zdejm kapelusz!

(ujęcie piąte)

     Zanim do tego dochodzi, bladym świtem (ok. 9.30) mają miejsce zajęcia teoretyczne prowadzone przez prof. Magdalenę Berny – warsztatów dziecięcego portretu gwiazdę numero uno. To akurat dziwić nie może, jako że niełatwo między Bugiem a Odrą znaleźć kogoś, kto więcej wie na temat fotografowania dzieci, niż portrecistka z Kórnika.

Na wykładzie prof. M. Berny /fot. Monika Tequila Klich/

     Wykład ciekawy – szczegółów nie podaję – proszę sobie osobiście we wrześniu  sprawdzić, na czym to polega. Pytań do wykładowczyni pada wiele, bardzo szczegółowych często. Słuchaczy interesuje wszystko albo  i więcej. Wyraźnie widać, że choć ich własne fotografie dzieci są w wielu przypadkach JUŻ dobre, to nie jest tak, że nie chcą fotografować lepiej. A na to się właśnie zanosi, jako że prof. Berny wiele czasu poświęca na „didaskalia”, czyli przedstawienie swego autorstwa „instrukcji obsługi dziecięcego modela”. Już za chwil parę bardzo się to warsztatowiczom przydaje – po teorii czas bowiem na praktykę.

     Choć żar (przetykany deszczem) znów leje się z nieba, czteroosobowe grupki kursantów obwieszone aparatami, prowadzone przez wykładowców taszczących ze sobą blendy, dyfuzory i mnóstwo ekwipunku, którego nazwać nie potrafię bez sięgnięcia po fachową literaturę – wyruszają na łowy. Objuczonym fotografom towarzyszą też cztery modelki: Kamila Rzymek, Jagna Lasek, Weronika i Karolina Bentkowskie. Trzeba przyznać – mimo młodego (ech, pozazdrościć) wieku – profesjonalistki, nader poważnie traktujące postawione im zadania.

Pozuje Kamila Rzymek, fotografuje Marcin Grela /fot. Anna Kolasińska/

     W ogniu walki okazuje się, że praktycznie wszystko to, co prof. Berny mówiła o pracy z nieletnimi modelami – okazuje się prawdą: jeśli młodą modelkę traktować serio, niechybnie  się odwdzięczy; nie wolno jej zadręczać hiperszczegółowymi poleceniami, lepiej jedynie nakreślić bardzo ogólne ramy i być bacznym, cierpliwym obserwatorem; należy wykorzystać fakt, iż w dziecku więcej jest spontaniczności niż w dorosłym, zatem gdy się młodej modelki nie będzie krępować – zaoferuje nieskrępowanie właśnie i brak stresu przed obiektywem. No i szczerość. Warto też dopilnować, by dla dziecka sesja była czymś na kształt zabawy i nie wolno nakazywać udawania emocji. Emocje te jednak, warto i trzeba spróbować generować zachowaniem własnym. Jednym słowem mniej sterowania modelką, więcej rekwizytami, zatem wciąż słyszę w przeróżnych wariacjach: zdejm kapelusz, ubierz, zdejm itd., itp.

     Warsztatowicze swe modelki dręczą godzinami, pracując metodą gniazdową: cztery grupy po czworo głodnych zdjęć  „studentów”, jedna modelka i jeden profesor. Kiedy dziewczę zostaje już „pokonane” przez każdego z członków grupy, następuje zamiana modelek i ćwiczący w nowe już ciało wpijają się szponami aparatów.

     Reguły gry są ścisłe i przestrzegane rygorystycznie: student „ustawia” modelkę, pozostali nie mogą jej fotografować, dopiero wówczas, gdy przejmą pałeczkę. Nim to nastąpi, jedyne co mogą, to zająć się blendami i wszelką inną pomocą fotografującemu. Intensywnie, nawet bardziej chyba niż studenci – pracuje profesura. Sugestie, poprawki, znowu rady, instrukcje, tłumaczenie – profesjonalizm w pełni. Bez lukru to dodaję, bo ocena w pełni zasłużona. Zresztą nawet ci, których przedwarsztatowym zdjęciom z wielkim trudem dałoby się coś zarzucić, sądzą, że korzystają sporo. Wystarczy zerknąć, co zanotował po powrocie z Lanckorony Marcin Grela: „Uświadomiłem sobie, że czasami niewielkie zmiany perspektywy, kadru, ułożenia modelki – mają diametralny wpływ na odbiór zdjęcia. Te wszystkie komentarze, uwagi podczas sesji zdjęciowych są naprawdę bezcenne”

Niby więc wszystko ładnie, pięknie, muszę jednak wygarnąć

ze śrutu do Asa!

(ujęcie szóste)

/fot. Anna Kolasińska/

     Po obiedzie – palce lizać! (ale na osobności) kolejne zajęcia praktyczne w plenerze. I znów nie ma lekko. Rzekłbym – jest teraz nawet dużo ciężej, jako że już nie obserwuję rozwoju wydarzeń z wygodnej ławki, lecz targam koszyk z kostiumami dziewczynek. A idziemy pod górę! Znaczy – z mozołem idę ja, studenci i profesura. Modelki posuwają się naprzód… w pląsach! Modelki, a normalne dzieci, ciekawostka przyrodnicza. I skąd one siły biorą? Nie wiem. W końcu po długim i wyczerpującym (jako się rzekło – niektórych) marszu kolumna dociera do podnóża ruin lanckorońskiej fortecy, do Tajemniczego Ogrodu okalającego willę „Zamek”. Flora arcybogata, jak ze snu szalonego botanika. Zanurzamy się w gąszcz.

     Niestety, nieco wcześniej na ten sam pomysł wpada kilka miejscowych os, którym się nasze najście średnio podoba. I tak nadarza się znakomita okazja, bym odparł czynnie ewentualne zarzuty o lukier w niniejszej relacji i ze śrutu do Asa wygarnął. To wygarniam: wodzireje „Kadratowa” zapomnieli poinformować żądlące monstra, że tego popołudnia powinny wziąć wolne. Ofiarami ich niedopatrzenia padają jedna z modelek oraz (po dwakroć) niżej podpisany. Ale jednak żyję i być może trwać to będzie nadal. Głównie zapewne dlatego, że poznany w dzieciństwie stary galicyjski sposób – „połówką cebuli posmarować „bolaka” nadal skutkuje!

Lanckorońskiego ryneczku strzępek… – /fot. Anna Kolasińska/

     Osy odlatują na z góry upatrzone pozycje – warsztaty trwają nadal. Ledwo widoczne spośród bujnej roślinności modelki znów ciężko pracują, wokół nich pocą się fotografowie. Trwa to ponad godzinę. Snuję się, podglądam, „cennych rad” udzielam, których nikt nie słucha… Na szczęście rosną tu nie tylko kwiatki i krzewy ozdobne, ale też i agrest. Tu agrest – a tam blenda, tu porzeczki (jeszcze kwaśne) – a tam praca wre, trzask migawek zagłusza trele ptactwa… No, może trochę koloryzuję, ale kto to teraz sprawdzi?

     Po skończonej pracy karawana udaje się na urokliwy lanckoroński ryneczek (no ile w Polsce jest wsi z rynkiem? No, ile?), w celach kontemplacyjnych oraz by uzupełnić płyny (a może i mikroelementy). Przy okazji powstaje kolejna setka (zapewne) zdjęć, choć – niech ze złośliwą satysfakcją odnotuję – daje się u niektórych (ale nielicznych) zdiagnozować pewne objawy zmęczenia fotografowaniem. Mimo to czają się na namierzonego wczoraj tubylca o tak „janosikowym” wyglądzie, że aż matryca boli. Ale ten nie nadciąga. Zdegustowani i objedzeni lodami myśliwi udają się więc do miejsca postoju, gdzie prostują wreszcie kości przy grillu z powodzeniem pełniącym obowiązki kolacji. Głównym punktem programu, zupełnie niespodziewanie, okazuje się wręczenie (przez młodziutkie modelki) dwojgu uczestnikom warsztatów  dyplomów uznania za „poczucie humoru, dżentelmeństwo i zwariowane pomysły”.

Odpoczynek modelek. Od lewej: Weronika Bentkowska, Karolina Bentkowska, Jagna Lasek i Kamila Rzymek /fot. Anna Kolasińska/

     Noc coraz bardziej głucha się robi, a że dzień był męczący, „Tadeuszowe” łóżka nie czekają długo na łaknących snu. Nie oznacza to jednak, że zasnąć jest łatwo, lekko i przyjemnie: burza huczy wokół nas (prawie do świtu), a po drugie… Bawią się nieopodal reprezentanci krakowskiego świata nauki. Bawią się w sposób dystyngowany, choć togi zostawili w Krakowie. Burza, jako się rzekło, huczy, a gitarę i tak słychać znakomicie. Podobnie pieśni wykonywane z profesorskim akcentem (lub docentowskim – niestety nie rozróżniam), niosące się hen, daleko. I po włosku, i po hiszpańsku i o polsku… Ot, międzynarodowe takie kołysanki lulają nas do snu… Czasem tylko, z trudem przebija się przez nie (oraz przez grzmoty!), z jakiejś młodej piersi wyrywający się okrzyk, może prowokacyjny nieco, może okołofutbolowej proweniencji: „Kto nie skacze, ma magistra Hop! Hop! Hop!” Czy wokalnie atakowani naukowcy skaczą na takie dictum? Czy pozostając w bezruchu stawiają znaki zapytania przy swych stopniach naukowych? Nie sposób dziś stwierdzić. Dokumentacji fotograficznej brak – w końcu to warsztaty portretu dziecięcego a nie streetówki z życia sfer naukowych w plenerze zamiejskim.

      W końcu burza ustaje, podobnie jak profesorskie płuca, nikt już nikomu skakać nie każe – zasypiamy. I dobrze, bo jutro też jest dzień, na dodatek powrotny, a w odróżnieniu od tak owocnie spędzonego w Lanckoronie czasu

ten powrót musi być bezbę… bez bąbelków

(ujęcie siódme)

     I znów od samego rana (wyspana?) Magdalena Berny. Tym razem pastwi się nad swoimi (i cudzymi) zdjęciami, zdradzając sekrety komputerowej obróbki. Mimo najszczerszych chęci nie potrafię udawać, że za wiele rozumiem z tych wszystkich warstw, ostrzeń, nasyceń, i innych. Niestety. Ale nie robię z tego tragedii – przecież nie po to tu jestem, by uczyć się jak obrabiać zdjęcia, których przecież nie robię. Obserwuję natomiast, już po powrocie do Wrocławia, oglądając w sieci kadry wykonane podczas warsztatów, że zajęcia musiały być pożyteczne. Tak po zdjęciowych efektach oceniam. Kiedy wykład trwa – szczególnie interesujące jest dla mnie to, że (znów!) otwarcie sprawy się stawia, profesorka nie tylko wykłada, ale i słucha uważnie. Kilkakroć zdarza się, że i studenci (choćby cytowany wyżej M. Grela) mają coś pożytecznego do dodania, jako obeznani z tematyką wykładu. Wykładowczyni rzecz akceptuje bez mrugnięcia okiem, potwierdzając tym samym słowa Agnieszki Rzymek, która mi już na samym początku warsztatów zwróciła uwagę na to, że nawet największa gwiazda fotografii może w kontakcie ze  stojącym w hierarchii dużo niżej wiele skorzystać, inspiracyjnie i nie tylko.

     Wykład się kończy – by mieć co obrabiać, należy „troszkę” pofotografować. Z tego właśnie założenia wychodząc, organizatorzy ponownie wyganiają uczestników w plener, aby poznęcali się znów nad modelkami. I żadne wczorajsze dyplomy nic tu nikomu nie pomagają, trzeba fedrować w mozole. Później też jest nielekko – w sali wykładowej zaimprowizowanej pod ogłowionym cisem występuje prof. Legawiec sygnalizując na wstępie, iż na ujęte w programie tematy mówić nie będzie z uwagi na brak czasu (plener się przeciągnął), po czym zgrabnie przechodzi do… mówienia o tym, o czym dopiero co mówił, że mówić nie będzie. Bardzo mnie to  cieszy, z uwagi na temat z gatunku „ideowo-filozoficznych”.

Jakiż to (z prawej) chłopiec piękny i młody? (P. Legawiec), Jaka to obok (z lewej) dziewica? (A. Gąsiorek) – /fot. Anna Kolasińska/

    Nawiązując do rozmów z dni poprzednich, wykładowca kładzie nacisk na konieczność uświadomienia sobie przez fotografującego… dlaczego fotografuje. Pozornie brzmi to dość zabawnie, ale tak serio to wypada się z profesorem zgodzić, że to warunek sine qua non pracy artystycznej pełną gębą. Jakkolwiek motywacje fotografa (nie pstrykacza!) mogą być przeróżne (rejestracja chwili, kreacja własna, chęć opowiedzenia o człowieku, o otaczającej twórcę rzeczywistości i tysiąc innych) – twórca musi być twórcą świadomym. A nie może nim być, jeśli nie przeprowadzi szczerej rozmowy z samym sobą – i do tego profesor usilnie studentów zachęca. Przy okazji zauważa, że sam fotografuje z lenistwa, gdyż mniej mu to czasu zajmuje niż tworzenie grafiki. Nikt tego oświadczenia nie traktuje serio, ale nie  śmie protestować.

     Żadna też opozycja głowy nie podnosi, gdy wykładowca kładzie nacisk na kształtowanie umiejętności patrzenia na fotografię czy własną, czy cudzą. Namawia do stosowania arsenału narzędzi, których nie wynaleziono wczoraj, ale w teorii sztuki funkcjonują od czasów – niekiedy – niepamiętnych. Nie wchodząc już głębiej (ja nie wchodzę – profesor wchodzi, choćby gdy mówi o Strzemińskim i „jego” napięciach kierunkowych) mowa m. in. o tym, że dzieło (jakim powinna być fotografia) przede wszystkim należy zrozumieć, analizując jej treść a także przeprowadzając analizę formalną. Prof. Legawiec zwraca uwagę, że warto nauczyć się patrzeć na dzieła innych, choćby dlatego, że umiejętność taka pomaga w tworzeniu własnych, poszerzając horyzonty twórcze autora. Sama koncentracja na szlifowaniu warsztatu i wrażliwości własnej w oderwaniu od sztuki innych raczej nie wystarczy. Co nie oznacza, że robić tego nie warto – wręcz przeciwnie.

      Zmieniając tematykę na bardziej techniczną, prof. Legawiec oświadcza – i przy pomocy doc. Gąsiorek demonstruje – że wcale nie trzeba z siebie ostatniej skóry zdzierać na zakup zbyt drogich akcesoriów. Za pomocą klapcążków, młotka, gwoździków, prześcieradła oraz parasoli i nocnej lampki udowadnia się zgromadzonym, że na dyfuzorach, blendach i lampiszczach wszelkiej maści sporo można zaoszczędzić. Przyznam bez bicia, że ta część wykładu z przyczyn oczywistych najbardziej do mnie trafia. Bo o ile na zarabianiu pieniędzy się nie znam, to wydawanie boli mnie zawsze.

   Wykład się kończy, a my… Niestety, z przyczyn absolutnie pozafotograficznych nie możemy brać udziału w warsztatach do końca. Wyjeżdżamy jeszcze przed finałem: przed analizą zdjęć powstałych na warsztatach. Nasza rejterada wywołuje falę protestów: kuchnia zapowiada, że kolacji nie będzie, a jeśli nawet, to przypalona, ktoś (nie widzimy dokładnie kto zacz, ale dziękujemy) rzuca się nam pod koła, inny chcąc wymóc zmianę naszej decyzji próbuje rzucić się z urwiska, ktoś skacze do basenu krzycząc, że pływać nie umie, okoliczne owce przestają dawać mleko na oscypki – a my nic. A my twardo. My wracamy do Wrocławia.

     Z trudem powożąc ochwaconą meganką czuję, jak w siedzącej obok warsztatowiczce aż buzują nowo nabyte przemyślenia (oczywiście fotograficzne, bo jakie inne?),  świeżuteńkie prozdjęciowe pomysły… Czuję to i na usta rwie mi się: to ja zapraszam cię na łykend, wożę cię luksusowym samochodem, mieszkasz w najlepszym hotelu, pijesz najdroższe trunki, i nie chcesz zdjąć kapelusza? I znów nic, tylko to fotografowanie bez końca?!

     Odpowiedzi żadnej. Stojąc już w autostradowym korku pod Wrocławiem mam dziwne wrażenie, że obok siedzi ktoś, kto niby jest tu ze mną, niby co jakiś czas rozmawia jak człowiek, a naprawdę, to już gdzieś od Katowic RAW-y ściąga, już je najotpegowuje, już w fotoszopstwo wrzuca i przerabia, przerabia przerabia… Strach!

     Szczerze mówiąc – wcale mnie to nie dziwi. Warsztaty okazały się, szczerze przyznam (choć w podobnych wypadkach jestem niezwykle sceptyczny w przewidywaniach, a złośliwy w ocenach), profesjonalne pełną gębą – niech mi „Kadratowo” kolokwializm wybaczy.
Nie chcę tu nikogo straszyć ani wpędzać w kompleksy, ale zachodzi ewentualność, że nawet mnie kiedyś nauczą fotografowania. I wtedy nie będzie już ślepy pisał o kolorach. Hop! Hop! Hop!
I – zdejm kapelusz!

/fot. Anna Kolasińska/

.

tekst: J. Kolasiński
– – – – – – – –

klip 1 – źródło Youtube [draugnim81]
klip 2 –  źródło Youtube [Haeres]

Tags:

4 komentarze

Zostaw odpowiedź