Z-M-P: I po Euro.
Kiedy wejdziesz, Drogi Czytelniku, w pierwszy kontakt z tym tekstem, od zakończenia Mistrzostw Europy 2012 miną już co najmniej dwa tygodnie. To chyba wystarczająco dużo, by – ochłonąwszy już nieco – wrócić myślami jeszcze raz do futbolowego festiwalu, jaki przez większą część czerwca i początek lipca rozgrywał się na polskich i ukraińskich boiskach. Działo się wiele i w większości działo się dobrze (o czym jeszcze za chwilę). Aby jednak nie przesłodzić, na początek zajmijmy się tymi, którym się Euro nie powiodło.
• Gdzie te cuda, panie Smuda?
Franciszek Sumda obejmował stery reprezentacji Polski przy powszechnym publicznym poklasku. Owszem, dziś znajdzie się wielu takich, którzy z ręką na sercu przysięgają, że oni od początku wiedzieli, jednak nie oszukujmy się: te niespełna trzy lata temu bardzo nieliczne głosy sprzeciwu ginęły we wszechogarniającym aplauzie. Bo i był ten aplauz przecież uzasadniony. Popularny Franz miał wykorzystać swe wrodzone szczęście, zdolności motywacyjne oraz niebywałego trenerskiego nosa i poprowadzić Biało-Czerwonych do sukcesu, rozumianego jako minimum ćwierćfinał ME.
Z biegiem czasu i kolejnych – bądźmy szczerzy, tak naprawdę mało użytecznych – sparringów, entuzjazm w narodzie coraz bardziej gasł. Smuda z cudotwórcy przeistoczył się w Dyzmę, który odsunął od kadry ulubieńca tłumów, Artura Boruca (czy ktoś z jego fanów widywał go na co tydzień w barwach Fiorentiny?), nie potrafił złożyć zdania po polsku (a kiedykolwiek wcześniej potrafił?), grał nie taką taktyką, jak trzeba, za bardzo podkładał się „leśnym dziadom”, etc., etc. Słowem: padł ofiarą rodzimej futbolowej cyklofrenii, która każdego nowego selekcjonera każe wynosić pod niebiosa po to tylko, by za kilka(naście) miesięcy brutalnie topić go w rynsztoku.
Czy to właśnie ta zmiana w publicznym odbiorze spowodowała niepowodzenie selekcjonera? Trudno stwierdzić. Faktem pozostaje, że Euro Smudę przerosło. Reprezentacją Polski nie kierował z ławki ten sam pozytywnie nakręcony wariat, który kiedyś na jej stadionie wyrywał Legii Mistrzostwo Polski, w dramatycznych okolicznościach wypychał Broendby za burtę Ligi Mistrzów („panie Turek, kończ pan ten mecz!!!”), a później nie bał się rzucić wyzwania samej wielkiej Barcelonie. Franza Walecznego zastąpił Franz Tchórz, truchlejący ze strachu przed widmem porażki.
Niemniej jednak, choć to ostatnio bardzo modne, zwalanie całej winy za niepowodzenie naszej kadry na barki selekcjonera wydaje się zdecydowanym nadużyciem. Zawiodły – kto wie, czy nie bardziej, niż trener – także tzw. gwiazdy. Wojciech Szczęsny, przez grono swych wyznawców umieszczany w gronie najlepszych dziesięciu bramkarzy świata, w meczu z Grecją zaprezentował się jak szczeniak. Supersnajper Lewandowski, samozwańczy recenzent pracy selekcjonera, strzelił w trzech spotkaniach jedną bramkę, a powinien cztery. Kapitan Błaszczykowski ewidentnie zapomniał, że biegał po boisku w białej (względnie czerwonej) koszulce reprezentacji, nie w żółtym trykocie BVB. Ich klubowy kolega Piszczek grał tak, jakby chciał dać do zrozumienia, że do Realu to on może iść co najwyżej na zakupy…
To napisawszy, wciąż mam wrażenie, że umieszczam reprezentację Polski po stronie przegranych nieco na wyrost, na fali ogólnonarodowego pompowania balona. Tu jesteśmy, proszę państwa. Europejski średniak, dla którego sam awans na imprezę rangi mistrzowskiej (tym razem przyznany z urzędu) jest już sukcesem, a wyjście z grupy marzeniem, którego spełnienie zależy od czynników w większości pozostających poza naszym zasięgiem. Owszem, tym razem się nie udało. Niemniej, przynajmniej walczyliśmy do samego końca i niemal do ostatnich minut mieliśmy szanse na ćwierćfinał. Oznacza to, że przełamany został – po raz pierwszy w tym stuleciu – niechlubny schemat „trzech meczów o” (otwarcia, o wszystko i o honor). A to już, jakby na to nie patrzeć, jakiś sukces.
• Włodek, Szpaku i reszta ferajny.
O ile do realizacji przekazu telewizyjnego z poszczególnych spotkań trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia (raz tylko technologia przegrała z naturą w postaci burzy nad Donieckiem), tak oprawa dziennikarska Mistrzostw stała na niezmiennym poziomie. Niestety, w tym przypadku oznacza to niezmiennie kompromitującym. Autor niniejszego tekstu nie należy do osób zakompleksionych na punkcie swej narodowości (o tym zresztą jeszcze będzie), niemniej podczas Euro cieszył się wielce, że reszta świata nie umie po polsku. Bo gdyby przypadkiem umiała, mogłaby dojść do następujących wniosków: po pierwsze, największą gwiazdą turnieju nie był wcale Iker Casillas, Andres Iniesta, ani nawet Mario Balotelli, tylko Włodzimierz Szaranowicz, z dumą prezentujący swe grubo oprawione okulary. Po drugie, TVP musi być zakładem pracy chronionej, skoro na stanowisku czołowego komentatora piłkarskiego zatrudnia człowieka, który po dekadach pracy wokół futbolu wciąż ma pokaźne problemy z przyswojeniem zasad tej pięknej gry i nadal nie zadaje sobie trudu, by przed meczem sprawdzić przynależność klubową zawodników oraz – co chyba jeszcze ważniejsze – poprawną wymowę ich nazwisk. Po trzecie – tu przykład bardziej szczegółowy – przed meczem Polska-Rosja z telewizyjnych zajawek wynikało, iż w miejsce Andrieja Arszawina Sborną na boisko wyprowadzi Józef Dżugaszwili, zamiast Ałana Dzagojewa i Romana Szirokowa zagrają Feliks Dzierżyński i Ławrientij Beria, zaś na trenerskiej ławce Dicka Advocaata, importowanego fachowca z Niderlandów, zastąpi caryca Katarzyna.
Od lat mówi się o tym, że nieśmiertelnych Włodzia i Szpaka muszą kiedyś zastąpić młodzi, dysponujący lepszą przekładnią na realia. Otóż, mili moi, złudne nadzieje. Reprezentantem „młodych” jest np. Maciej Iwański, komentator o mentalności nastolatka rozentuzjazmowanego swą ukochaną reprezentacją Anglii. A w roli „eksperta” (Boże w niebiesiech jedyny!) pomagał mu podczas ME niejaki Rafał Ulatowski, ekstrener, którego lista spektakularnych szkoleniowych klęsk zaczyna powoli dorównywać liście pań wzdychających do Cristiano Ronaldo.
• Koalicja wysoce egzotyczna.
Podobno aby film się dobrze sprzedał, na początek musi być trup. Albo seks. A najlepiej i jedno, i drugie. Euro 2012 z kinematografią ma, co prawda, niewiele wspólnego, niemniej trzy pozornie ze sobą niezwiązane, a nawet sobie wrogie środowiska postanowiły zadbać o to, by trup i seks był. Tak na wszelki wypadek.
Mocno zaangażowani kibice ligowi namawiali do bojkotu Mistrzostw głosząc wulgarnie erotyczne hasełko F*ck Euro! Jeszcze bardziej zaangażowane feministki wieszczyły festiwal prostytucji i samczego kultu igrzysk. Wreszcie dziennikarze poważnego podobno BBC ustami Sola Campbella ostrzegali, że z Euro można wrócić w drewnianej skrzyni (musieli się chyba pewnego eksselekcjonera nasłuchać).
Wszystkie trzy środowiska poniosły – co i w sumie przecież dobrze – sromotną klęskę. Stadiony były pełne i zazwyczaj głośne, toteż „ideologicznej” nieobecności ultrasów nie zauważył praktycznie nikt. Panie stanowiły znaczący odsetek eurowej publiki, widoczne były i na trybunach, i w strefach kibica, i generalnie wszędzie, gdzie żyło się Mistrzostwami. O natężeniu handlu żywym towarem jakoś też nie słychać. Wreszcie, w trumnie wrócił do domu tylko jeden kibic – świeć, Panie, nad jego duszą – aczkolwiek jego zgon nie miał absolutnie nic wspólnego z panującym rzekomo w Polsce i na Ukrainie stadionowym bandytyzmem.
• Co tam, panie, w polityce?
Chińcyki trzymają się – jak zwykle – mocno, choć swej reprezentacji na Euro nie przysłały. Niestety, rodzimym politykom i polityczkom kontakt z rzeczywistością zerwał się podczas Mistrzostw niemal kompletnie. Od nieudolnej obsługi stosunków z Rosją przez rząd, po równie żałosne próby uciułania punkcików przez opozycję (tę, czy tamtą). Tu się gra(ło) w piłkę, mili państwo. Naprawdę to do was nie dotarło?
• Śpij w komorze, płać jak za zboże.
O perypetiach czeskich kibiców nocujących w osobowym samochodzie wspomniał w poprzednim [6 (16)] numerze Netkultury Jarek Kolasiński. Ja, na co dzień pracując niejako w branży, słyszałem o wielu przypadkach przerabiania dosłownie sławojek na miejsca noclegowe i żądania za taki „komfort” sum niczym za czterogwiazdkowy hotel. Z Ukrainy z kolei dochodzą wieści o zarezerwowanych, a nieistniejących w naturze schroniskach, hostelach itp. Oczywiście, jeleni wśród ludzi niewiele, toteż w większości przypadków – to jest w ogóle temat na osobne opracowanie – spora część domorosłych hotelarzy musiała obejść się smakiem. Cóż, chytry dwa razy traci.
* * *
Uff, to by było na tyle, jeśli chodzi o przegranych. Biorąc pod uwagę przedturniejowe obawy, ich lista raczej na kolana nie rzuca. Co i, rzecz jasna, znakomicie. Przejdźmy teraz do tych, którym się udało.
• Chodzi lisek koło drogi…
Ręce i nogi ma, choć z jedną z dolnych kończyn Damiena Perquisa było w pewnym momencie kruchawo. Obecności „farbowanych lisów” w polskiej kadrze towarzyszyło mnóstwo kontrowersji. Niektórzy, wzorem naczelnego klauna rodzimej kopanej, postanowili w ogóle taką „fałszywą” reprezentację zbojkotować. Inni bardziej wstrzemięźliwie, acz także kręcili nosem. Jeszcze inni uznali, że skoro Podolski, Boateng, czy Khedira mogą być Niemcami, to w/w Perquis, Boenisch i reszta jak najbardziej nadają się na reprezentantów Polski.
Jak by nie było, na boisku „farbowane lisy” broniły narodowych barw lepiej, niż wielu „prawdziwych Polaków”. O poświęceniu Perquisa już wspomniałem, Polanski o dwie długości dystansował swych kolegów z drugiej linii, nawet Boenisch, wracający do formy po kontuzji i w kraju bezlitośnie mieszany z błotem za granicą zbierał – i słusznie! – zupełnie przyzwoite recenzje.
• Piękna nasza Polska cała.
Ileż tych obaw było, prawda? Że drogi dziurawe, że dworce i lotniska za małe, że ze stadionami też nie bardzo, że to, że tamto, że siamto. Wbrew im wszystkim, udało się. Pokazaliśmy się jako kraj nowoczesny, po którym śmiało i bezpiecznie można się poruszać. Owszem, nie wszystko udało się dokończyć. Owszem, być może jakaś część entuzjazmu naszych gości bierze się z ich obniżonych oczekiwań i utrwalonego obrazu Polski jako peryferiów Europy, gdzie porządna asfaltowa droga to zjawisko bliżej nieznane, gdzie sklepy straszą pustką na półkach, gdzie do pracy dojeżdża się furmanką, etc., etc. Ale jakie to w sumie ma znaczenie?
• …i Ukraina też.
W rodzimych mediach o tym, oczywiście, mało (a jeśli już, to w kontekście rywalizacyjno-prześmiewczym), ale bracia Ukraińcy też sobie świetnie poradzili. A dystans do pokonania mieli, cóż, nieco większy, niż my. Tymczasem relacje z wypraw europejskich kibiców na wschodnią stronę turnieju w większości kipią od entuzjazmu. Piękne obiekty, spokojnie, bezpiecznie, radośnie. I oto chodziło.
• Graj, Hiszpanie!
Czyli futbol z półki naprawdę najwyższej. Na trzydzieści jeden rozegranych spotkań ledwie kilka odstawało poziomem od kapitalnej reszty. Bezbramkowych remisów doczekaliśmy się raptem dwóch i to takich, po których naprawdę wstyd narzekać. Do tej pory za najlepsze Mistrzostwa Europy w historii powszechnie uważano te sprzed dwunastu lat. Nie wiem, czy nasz turniej przeskoczył poprzeczkę ustawioną przed ponad dekadą w Belgii i Holandii. W najgorszym wypadku było blisko.
Za tak pozytywny piłkarsko obraz ME’12 odpowiadają nie tylko ostateczni Mistrzowie, którzy skrzydła rozwinęli – ale za to jak! – dopiero w finale. Ich rywale w walce o złoto, fenomenalni Włosi; poukładani jak nigdy Portugalczycy; błyszczący odkrytym parę lat temu Joga Bonito Niemcy; atakujący z iście kozacką fantazją Ukraińcy; rewelacyjni Duńczycy; szarpiący Chorwaci – długo by wymieniać. Dość stwierdzić, że poza Irlandczykami, którym ten turniej ewidentnie nie wyszedł i może jeszcze Holendrami (sprawcy największej katastrofy Euro), każda z pozostałych kilku ekip potrafiła choć kilkakrotnie zerwać publiczność na równe nogi. Ręce same składały się do oklasków. Brawo, panowie. Dziękujemy!
• Fields of Athenry.
O ile wspomniani wyżej reprezentanci Zielonej Wyspy robili na boisku wrażenie, że do turniejowego towarzystwa wyraźnie nie pasują, tak ich fanom należy się Puchar Trybun. Wierność do końca mimo sromotnych klęsk na murawie, uznanie dla rywala, chóralne, zsynchronizowane (!!!) śpiewy i ta feeria zieleni wszędzie tam, gdzie się pojawiali. Coś wspaniałego. Tym bardziej bolesne, że to właśnie jeden z nich wyprawę na Euro przypłacił życiem.
Bóg futbolu Irlandczykiem raczej nie jest, jednakże brygada od św. Patryka śmiało mogłaby robić za kibicowski odpowiednik chórów anielskich.
• Spotkałem szczęśliwych Polaków.
Największy, w moim mniemaniu, sukces pozostawiłem na koniec. Jak wspominałem wyżej, kompleksów na tle własnej polskości nie mam wcale. Niemniej przez lata uwierało mnie, że wyjechawszy do Berlina, Londynu, Lizbony, Mińska, czy Bratysławy (nic już nie mówiąc o np. Rzymie) mogę śmiało spacerować po ulicach i się uśmiechać. Ba, mogę sobie nawet pośpiewać, czy pogwizdać jakąś melodyjkę i nikt nie patrzy na mnie jak na idiotę. Nie pasowała mi też – i chyba nie byłem w tym odosobniony, prawda? – cierpiętniczo-kruchciana twarz naszego patriotyzmu zamieniająca każde narodowe święto w jakąś niezdrową mutację zaduszek. Te niekończące się apele poległych, bezustanne ugniatanie i rozdrapywanie na nowo wszystkich narodowych ran, guzów i siniaków. Nie napawały radością zaciśnięte w złości twarze przechodniów, porażała wszechobecna nieufność, obcość i agresja.
Tymczasem przez te trzy tygodnie z okładem można było wyjść na polską ulicę i się cieszyć. Śpiewać, skakać, przybijać piątki z zupełnie nieznajomymi ludźmi. Jednoczyć się tak z gośćmi z całego świata, jak i z własnymi współplemieńcami. Bo na ten krótki okres polski patriotyzm zrzucił oblicze wiecznie obolałego mesjasza narodów. Nagle okazało się, że niepotrzebny mu do istnienia ani plujący w twarz i germaniący pociechy Niemiec, ani zamaskowany pod smoleńską brzozą „Rusek”, ani dybiący na nasze polskie świętości Żyd (a przecież Izrael się na Euro nie załapał), ani w ogóle nikt inny.
Oby choć trochę nam tego zostało.
* * *
Bal, jako się rzekło, za nami. Owszem, rachunki płacić będą jeszcze nasze dzieci i wnuki. Jasne, można było z całej imprezy wycisnąć dla tych dzieci i wnuków więcej. Ale cóż, mili państwo, czy naprawdę mamy podstawy do tego, by znowu zrzędzić? Uśmiechnijmy się. Było pięknie. A dzieci i wnuki słuchać będą opowieści o „naszym Euro” z oczami jak okrągła wieża w Kopenhadze.
Zygmunt M. Pawłowicz