Netkultura poleca: 27396 dni, czyli niespakowany mężczyzna „nieco po pięćdziesiątce”

15 czerwca 2012 15:160 komentarzy

Co to znaczy „mieć wybór”? Cóż, odkąd podany przez Ewę owoc stanął kością w gardle Adamowi, dla przeciętnego śmiertelnika kwestia jest w zasadzie prosta. Być, albo nie być. Mieć, albo być. Mieć ciastko, albo zjeść ciastko. Brunetki, albo blondynki. Calvados, albo chateau de l’yaboilles. I tak dalej tym tropem. Przeciętny śmiertelnik ceni wybór dopiero wtedy, gdy go straci. Gdy ktoś każe mu się związać z jasnowłosą Zosią, nie z kruczogrzywą Agnieszką. Albo łyknąć francuskiego jabłkowego wynalazku zamiast swojskiego, siarczystego jabcoka.

Kiedy jednak na miejscu przeciętnego śmiertelnika postawić poetę, sprawa zdecydowanie się komplikuje. Bowiem dla poety wybór jest podobno jak nekrolog. Wybrano jego – w domyśle – najlepsze wiersze. Zebrano w jedną całość. A skoro wybrane /w domyśle najlepsze/ już napisał, to chyba zostaje mu tylko wyściskać przyjaciół, przebaczyć wrogom (albo na odwrót) i powoli zmierzać na lepszą stronę. Biorąc to pod uwagę, poeta powinien się wyboru obawiać. Chyba, że jest to nie tylko poeta ale i Poeta, a Poetą tym jest Andrzej Tchórzewski. Wymykający się w kontekście wyboru utworów wszelkiemu szufladkowaniu i ostateczności, na pewno za to twórca wyborny.

* * *

Niejakiego „Bekasa”, poznałem w liternecie. Konkretnie na jednym z portali literackich. Przyznam szczerze, że pierwszy kontakt rozegrał się na polu jego krytycznych komentarzy na temat utworów innych. /Dopiero potem przyswoiłem, z początku też tylko ten liternetowy, jego własny dorobek twórczy/. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że parę lat później z niekłamaną radością pójdę na jubileuszowy wieczór autorski niejakiego Andrzeja Tchórzewskiego popukałbym się wymownie w  czoło.

 Bo też dawał  Bekas popalić młodym autorom, oj dawał. Sakramencko pewny siebie. Arogancki. Potrafiący w obronie własnego zdania używać środków zdecydowanie nieprzystających do sytuacji. Ale przy tym obdarzony niewyobrażalną wręcz erudycją i posługujący się bodaj wszystkimi językami świata, etruskiego i inkaskiego nie wyłączając. Pełen wdzięku nawet w swych największych złośliwościach. Jakoś nie dało się go długo nie cierpieć. Zwłaszcza, że okazał się awatarem Andrzeja.

* * *

Późnym popołudniem dwudziestego trzeciego maja 2012r. stanąłem przed pokaźnym rusztowaniem zasłaniającym wejście do Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Gdyby nie autor fotografii do niniejszego tekstu, którego barczystą sylwetkę dostrzegłem na balkonie, raczej nie zgadłbym, w jaki sposób dostać się do środka. Na marginesie: wkład Marcina daleko wykracza poza wskazywanie mi drogi. Jego fotografie mówią o jubileuszu p. Andrzeja znacznie więcej, niźli jakiekolwiek słowa. Ale o tym jeszcze za chwilę.

Nie ukrywam, że do zacnego kulturalnego templum nieopodal kolumny swego imiennika zawitałem po raz pierwszy. Co więcej, nie przepadam za jubileuszami, boję się cukierkowo-duserowych przytulanek, przesłodzonych mów i przyklejonych uśmiechów. Nie skłamię zatem pisząc, że nieco się obawiałem, co konkretnie w Domu Literatury mnie czeka.

W przypadku Andrzeja Tchórzewskiego obawy tego typu są jednak płonne. Mimo  znajomości prawie każdego narzecza w jakim mówi ludzkość i zawartości większości książek jakie światowa literatura nam przyniosła.  Mimo osobistej znajomości z  co najmniej trzema czwartymi zbioru aktywnych i wybitnych literatów w tej galaktyce, w osobistym kontakcie, tak wirtualnym, jak i – co się wkrótce miało okazać – realnym Andrzej  to facet kompletnie wyzbyty manii własnej wielkości, sympatyczny i szczerze uśmiechnięty.

A przecież mogłoby być zupełnie inaczej. Ze wspomnień obecnych na jubileuszu krytyków – Jana Z. Brudnickiego, Stefana Jurkowskiego i Andrzeja Wołosewicza – wyłania się obraz żywej legendy polskiego środowiska literackiego. Człowieka, który był – i nadal bywa – dla tego środowiska ostoją i punktem odniesienia, i literata o niebywałej erudycji i talencie.

O klasie Andrzeja Tchórzewskiego i formacie jego osobowości świadczy również to, że dla tak wielu z nas jest wciąż i niezmiennie „Andrzejem”, czego absolutnie nie zmienia rola Szacownego Jubilata.

* * *

Organizacyjne honory należy oddać osobie bez której  spotkanie nie mogło się obyć. To tajemnicza w swej skromności Pani A. B.-T. Zorientowani wiedzą, kto zacz. Wspaniała „anonimowa” animatorka spotkania sprawiła, że wszystko wartko ruszyło z miejsca. Na scenie, jak już wspomniałem osobistości wybitne, krytycy-przyjaciele p. Andrzeja, wśród nich primus inter pares – prezes Związku Literatów Polskich, Pan Marek Wawrzkiewicz. To właśnie dzięki niemu już na samym początku spotkania nastąpił jeden z jego najzabawniejszych, a jednocześnie najbardziej wzruszających momentów – podziękowanie jubilatowi w żartobliwej formie za „trudną” przyjaźń. Oj chyba nie tylko dla nas, internetowej młodzieży, Andrzej bywał Bekasem. Warto chyba jednak te „trudy” znosić, skoro na widowni zebrało się tych przyjaciół zupełnie pokaźne grono. I tych  dawniejszych, i tych całkiem świeżych.

Andrzej Tchórzewski i Marek Wawrzkiewicz

W krótkiej laudacji Marka Wawrzkiewicza padły słowa nawiązujące do biografii jubilata, jego twórczości i miejsca w polskiej literaturze. Wśród nich zdanie chyba najważniejsze. O tym, że to właśnie literatura, a nie pacholęcy Lublin, nie późniejsza i dzisiejsza Warszawa, jest jego prawdziwym domem, prawdziwą Ojczyzną. W przypadku Andrzeja słowa tak dobitne dalekie są od patosu, to po prostu stwierdzenie faktu, o czym wiedzą nie tylko jego przyjaciele. Ale choć ton podniosły dla jubileuszu tak wybitej postaci jest w pełni adekwatny, to biada planującym złapanie Andrzeja w jakikolwiek dostojnie krępujący szablon, czy wpakowanie na pomnik by patyną zarastał.  Jest to po prostu niemożliwe , bo choć – jak stwierdził Andrzej Wołosewicz – mężczyzna po pięćdziesiątce powinien się powoli pakować, dostojny Jubilat niewiele sobie robi z tego, że większość jego manatków leży to tu, to tam, a większość walizek robi wrażenie, jakby do ich zapięcia pozostało ho-ho i jeszcze trochę. Nic dziwnego, w końcu pięćdziesiątkę przekroczył dopiero nieznacznie.

Joanna Pawlusek, Andrzej Tchórzewski, Stefan Jurkowski

W trakcie spotkania Jubilat czytał swoje wiersze. Czytała je też – kapitalnie, przy równie dobrej oprawie muzycznej zmontowanej przez Pawła Łęczuka – Joanna Pawlusek. Trochę magii, trochę uśmiechu, trochę zadumy, trochę rezygnacji, trochę wściekłości, trochę nadziei – cały Bekas. Cały Andrzej Tchórzewski.

* * *

Wracając do kwestii wyborów. Andrzej Tchórzewski wybrał drogę własną – tak w sztuce, jak i poza nią – już jakiś czas temu. I konsekwentnie nią podąża. Wybór jego wierszy nosi tytuł Chroniąc oczy przed korozją. Bekasowi ta antykorozyjna ochrona wychodzi znakomicie. Mimo 27396 dni (teraz już nawet nieco więcej) na karku, wciąż widzi ostro i przenikliwie.

I oby trwało to jeszcze wiele, wiele kolejnych dni „na walizkach” w ciągłej artystycznej i intelektualnej podróży.

Zdjęcia: Marcin Kysiak /któremu jeszcze raz Redakcja serdecznie dziękuję za pomoc i zaangażowanie/

Tekst: Zygmunt M. Pawłowicz

Tags:

Zostaw odpowiedź