(4) Euro tuż tusz*…: Z-M-P: Ściana między nami

15 kwietnia 2012 15:113 komentarze

Podobno lepiej zapobiegać, niż leczyć. Niestety, szansa na twórczą realizację tej maksymy w stosunkach polsko-ukraińskich została właściwie zaprzepaszczona cztery i pół wieku temu. W myśl postanowień Unii Lubelskiej powstało nowe państwo – Rzeczpospolita Obojga Narodów. No właśnie. Dlaczego „Obojga”, a nie „Trojga”? Czy gdyby kozaczyźnie przyznano wówczas taki sam status, jak szlachcie Korony i Wielkiego Księstwa, po dzień dzisiejszy żylibyśmy z Ukraińcami w braterskiej przyjaźni? Cóż, trudno stwierdzić, zwłaszcza biorąc pod uwagę nasze obecne relacje z Litwą, którym – oględnie rzecz ujmując – do sielanki daleko. Z drugiej stronny, od 1go lipca 1569 miłośnicy historii alternatywnych mogliby wyprowadzić wizję śródeuropejskiego mocarstwa, przez stulecia opierającego się naciskom sąsiadów i rozstawiającego ich po kątach. Tak, czy inaczej, trzymając wodze fantazji nieco bliżej łęku, można chyba założyć, że uczynienie z Kozaków pełnoprawnych obywateli I Rzplitej zapobiegłoby całemu szeregowi obustronnie bestialskich rzezi, od powstań Nalewajki, aż po Wołyń i akcję „Wisła”.

Niestety, wyszło jak wyszło i od stuleci wzajemne animozje buzują. Owszem, czasy wspomnianych wyżej krwawych starć mamy już chyba (tfu-tfu!) szczęśliwie za sobą. Niemniej, o jakiejkolwiek obopólnej przychylności trudno mówić. My widzimy w Ukraińcach średnio cywilizowanych „ruskich drugiego sortu”. Oni w nas – chojraków o wielkopańskich manierach, tylko szukających okazji, aby „znowu sobie porządzić”.

/rys. Magdalena Jemielity/

Pierwsza doskonała okazja do przełamania tych negatywnych stereotypów nadarzyła się pod koniec 2004go roku. Wówczas to w ewidentnie sfałszowanych wyborach prezydenckich na Ukrainie urzędujący premier tego kraju, Wiktor Janukowycz, „pokonał” kandydata opozycji, swego imiennika Juszczenkę. Ten zaś porażki nie uznał i wezwał naród do obywatelskich protestów. Na zachodzie kraju setki tysięcy ludzi wyległy na ulice żądając unieważnienia sfingowanej elekcji i prodemokratycznych reform. W te pędy na pomoc rewolucjonistom ruszyły zjednoczone ponad domowymi podziałami elity polskiej polityki i szołbiznesu.

Z początku wszystko poszło gładko. Po kilkutygodniowych negocjacjach doszło do powtórki drugiej tury wyborów, w której – na co wskazywały wszystkie znaki na niebie i ziemi – wygrał Juszczenko. Kurz opadł, demonstranci się rozeszli, a polscy artyści mównicy i mikrofonu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku bratniej pomocy wrócili do domu. Tyle tylko, że po pierwsze, pomarańcza dość szybko straciła swą świeżość. Obóz reformatorski okazał się – skąd my to znamy? – wcale nie aż tak znowu jednolity, jak to się początkowo zdawało. Gdy tylko wspólny wróg na moment zniknął z pola widzenia, natychmiast ujawniły się pęknięcia, wzajemne pretensje i oskarżenia. Twierdzić, że z obiecywanych reform nie wyszło nic, byłoby nadużyciem. Niemniej, początkowy zapał prędko przekształcił się w zniechęcenie. Po drugie zaś, uprzemysłowiony, rosyjskojęzyczny wschód Ukrainy od początku cieplej zerkał na Janukowycza, a wszystkich, którzy przyszli zrzucać go z piedestału, potraktował jak… no właśnie. Panów, którzy przyszli sobie porządzić.

Ech, polityka. W sumie trzeba było wykazać się daleko posuniętą naiwnością, by wierzyć, że za jej pomocą uda się obrócić w niwecz kilkusetletnią tradycję podziałów i chociaż trochę się do siebie zbliżyć. Znacznie większe nadzieje w tym zakresie rokował futbol. Bo futbol łączy. Tak, wiem, że Czytelnik, bombardowany z każdej medialnej strony horrorystycznymi doniesieniami o rozlicznych okropieństwach, jakie rzekomo wyrządzają sobie na co dzień wraży „kibole”, może nie być do końca przekonany, ale proszę mi wierzyć: piłka nożna (i chyba sport w ogóle) posiada niezwykły dar zamazywania różnic i łagodzenia animozji. Wystarczy wspomnieć sławetny Rozejm Bożonarodzeniowy spod Ypres w 1914tym, czy – z czasów nieco mniej odległych – mecz USA-Iran z MŚ’98 we Francji.

Dlatego też 18ty kwietnia 2007 mógł zostać znamienną datą w polsko-ukraińskich relacjach. Podjęta w dalekim Cardiff decyzja Komitetu Wykonawczego UEFA o tym, że ME 2012 odbędą się właśnie w tych dwóch państwach, otwierała przed nami szerokie pole do współpracy. Wytężonej współpracy. Dodać tu należy, iż pewne kroki na tym polu poczynione zostały już wcześniej. W sensie technicznym zarówno Polska, jak i Ukraina poradziłyby sobie z organizacją Euro na własną rękę. Tyle tylko, że samodzielnie nie miały żadnych szans na dostąpienie tego zaszczytu. Potrzebne więc było swoiste joint-venture, małżeństwo z rozsądku: strona ukraińska wniosła do spółki koneksje i – co tu dużo kryć – pieniądze szefa swej futbolowej centrali, Hrihorija Surkisa. Nasz wkład to pozycja członka Unii Europejskiej, gwarantująca – proszę nie rechotać – względną stabilność ekonomiczną i polityczną. Oczywiście, przedstawiam obraz tego układu w sporym uproszczeniu. Niemniej, od początku było wiadomo, że ani oni bez nas, ani my bez nich nic nie osiągniemy. A co za tym idzie, współdziałanie wydawało się jedynym rozsądnym modus operandi.

Niestety, podobnie jak w przypadku Pomarańczowej Rewolucji, zapał okazał się cokolwiek słomiany. Szybko wyszło na to, że zamiast współpracować, wolimy rywalizować. I to w bardzo irracjonalnych kategoriach. Początkowo znacznie większe problemy organizacyjne napotykali Ukraińcy. Zamęt z przebudową stadionu w Kijowie, zamiana Dniepropietrowska na Charków, kłopoty (wciąż nie do końca rozwiązane) z bazą noclegową i infrastrukturą drogową – to tylko niektóre z zastrzeżeń, jakie wyraziła UEFA’owska inspekcja w niespełna rok po decyzji o przyznaniu Euro nam i Ukrainie. Zdać by się mogło, że skoro działamy razem, to i problemy mamy wspólne. Gdzie tam. Zamiast martwić się kłopotami kolegów ze wschodu, część rodzimych euro-entuzjastów zaczęła przebąkiwać, że tak w zasadzie, to po co nam ta cała Ukraina? Przecież damy radę sami! Jakież musiało być ich zdumienie, gdy kilka miesięcy później, po kolejnym idiotycznym puczu kuratorskim urządzonym przez nasz rząd w PZPN, to Polska stanęła na krawędzi utraty prawa do organizacji turnieju. Przygotowania do turnieju przebiegały w generalnie nerwowej atmosferze, toteż okazji do podobnie złośliwych docinków z obu stron nie brakowało. Za najnowszy (bo pewnie nie ostatni) hit można chyba uznać zachwyt „strony polskiej” spowodowany tym, iż spośród przyjezdnych reprezentacji jedynie Francuzi i Szwedzi zdecydowali się stacjonować na Ukrainie, pozostałe zaś dwanaście ekip wybrało bazy w naszym kraju.

W świetle powyższych faktów trudno nawet ubolewać nad tym, że przy okazji Euro nie doszło do w pewnym momencie jak najbardziej możliwej, a potencjalnie wysoce pożytecznej wymiany kulturalnej pomiędzy oboma narodami. Zwłaszcza na poziomie masowym. Warto tu chyba przypomnieć hip-hopowy przebój „razom nas bahato”, który posłużył za nieoficjalny hymn Pomarańczowej Rewolucji. Wtedy faktycznie przez krótką chwilę byliśmy względnie razem. Dziś na usta ciśnie się inny, znacznie starszy hicior. Bo tacy sami może nie jesteśmy. Ale ściana między nami rośnie taka, że żadne doraźne ustalenia o ułatwieniach w ruchu granicznym nie ukruszą z niej choćby cegiełki.

z-m-p

– – – – – – – – – – – – – – – – –
Poprzednie części cyklu:

(1) EURO tuż tusz – Zastaw się, a postaw się
(2) EURO tuż tuszRefundacja do decyzji PZPN
(3) EURO tuż tusz – Dlaczego kobieta nie kopie?

Tags:

3 komentarze

  • W ramach likwidacji ściany i wzajemnej wymiany kulturalnej Marcin Daniec usiłował być dowcipy w programie (zapewne misyjnym) „Daniec z gwiazdami”. W skrócie: miks to był „Kocham cię Polsko” z „Europa, Europa”. Mam nadzieję, choć płonną zapewne, że nie jest to program cykliczny i nie o take programy autorowi chodziło.

    W kwestii zaś zmarnowanej szansy antyściennej – zastanawiam się, czy jakiekolwiek realne szanse na to były. Jak od tej strony wyglądały wcześniejsze wielkie imprezy piłkarskie organizowane dotąd przez pary gospodarzy? Choćby Japonia-Korea (historycznie rzecz biorąc – można to porównać z mundialem organizowanym wspólnie przez Polskę i Rosję).

  • E, z tym trojgiem narodów załatwiającym sprawę pokoju na wschodnich rubieżach to lekka przesada:) Słabość państwa polegała na tym, że im dalej na wschód, tym władztwo RP było bardziej umowne. Na swoj sposób RPON był konfederacją władztw:)
    A swoją drogą – ciekawostką jest to, iż bojarowie ruscy oferowali swego czasu koronę cara synowi Zygmunta III, włądysławowi. Bawiąc się w gdybologie, można zastanowić się, co by było, gdyby unia realna trojga narodów objęła nie ukrainę, a matuszkę rasiję?

    • konsekwentnie na rzecz patrząc – władztwo RPON byłoby tam już tam umowne, ze pewnie żadne:)
      Nawiasem mówiąc – piszący o RP 3narodów z reguły mają na względzie równouprawnienie religijne, a nie np. senat tylko dla duchownych jednego wyznania, a że nam kres tolerancji dużo spraw wewnętrznych „załatwił” to chyba nie ma wątpliwości;)

Zostaw odpowiedź do scv78