Adam Muszkieta: Co za szkoda… „Wstydu”

15 kwietnia 2012 14:351 komentarz

Wstyd (Shame)
dramat  prod.: Wielka Brytania
2011
reżyseria: Steve McQueen
scenariusz: Steve McQueen, Abi Morgan

     W poznańskim kinie „Apollo” wraz z moim bratem Jackiem obejrzeliśmy Wstyd Steve’a McQueena. Miałem duże oczekiwania wobec tego filmu, wynikające z wcześniejszej lektury recenzji oraz opinii uznających za skandal, że obraz ów nie otrzymał żadnej nominacji do tegorocznych Oscarów. I co z tym Wstydem?

     Film ten jest – moim zdaniem – ważniejszą i lepszą produkcją niż totalnie nietrafiony a jednak  nominowany do Oscara O północy w Paryżu (paradoksalnie, jeden z najsłabszych filmów W. Allena). Mimo to Wstyd na triumf w kategorii najlepszy film roku z pewnością nie zasługiwał. Ewentualnie odtwórca głównej roli, Michael Fassbender, mógłby zostać wyróżniony choćby nominacją, ale Akademia go nie zauważyła lub – jak chcą niektórzy – przestraszyła się seksu [zwiastun „Wstydu” -> tutaj].

     A jest go w filmie co nie miara, jako że główny bohater popadł w uzależnienie od seksu. Nie sądzę jednak, by to zaważyło na decyzjach Akademii oraz było przyczyną tego, że obraz nie zyskał uznania na szerszą skalę. Moim skromnym zdaniem Wstyd świetny a nawet znakomity nie tyle jest, co momentami bywa. Bo i początek jest nieciekawy (znam kogoś, kto po pierwszym kwadransie projekcji nawet zasnął na sali kinowej), i zakończenie wręcz woła o pomstę do nieba, irytując banalizacją i tanim moralizatorstwem. Za to bardzo pozytywnie oceniam   środkowe partie filmu oraz moją (w ciemności kinowej Sali) smutną konstatację, że jeśli kiedyś skończę jak główny bohater, Brian, to jak w Jądrze ciemności przyjdzie mi tylko wydusić z siebie słowa – zgroza, zgroza

Michael Fassbender /źródło - mat. prasowe Gutek Film/

    Film warty jest polecenia i obejrzenia przede wszystkim ze względu na ważki temat, jakim jest seksoholizm, który potopem zalewa każdą sferę życia bohatera. Można powiedzieć, że jego żywot to ciągła frustracja, którą próbuje zaspokoić cieleśnie – niestety nie przynosi mu to ukojenia. To jest uzależnienie i choroba jak każda inna, której nie można lekceważyć ironicznym uśmieszkiem. W takich żyjemy w czasach – cała nasza kultura kipi seksem, więc nie można się też dziwić, że człowiek jest w stanie i psychicznie i fizycznie uzależnić się od tej – bądź co bądź – czynności fizjologicznej. Wstyd to pewnego rodzaju męska odpowiedź na Sponsoring, z tą różnicą, że jedynie dotyka problemu uzależnienia od seksu, a wnioski, jakie można wyciągnąć, zostają niewybaczalnie przez twórców filmu zbanalizowane. Ostatni raz czułem się tak rozczarowany w trakcie oglądania Sali samobójców, świetnie zapowiadającego  się filmu.

     Michael Fassbender gra zimną postać, której raczej nie da się lubić. Trudno jej nawet współczuć. No chyba, że kiedykolwiek miało się podobne doświadczenia, wtedy treść filmu staje się niezwykle smutna dla widza, bo wali po twarzy, nakazując tym samym zastanowić się widzowi, czy przypadkiem nie jest to w jakimś sensie film o nim samym. Seksoholizm demoluje wszystkie sfery życia Briana, który nie potrafi nawet nawiązać kontaktu ze swoją siostrą (w tej roli więcej niż ciekawa Carey Mulligan). Możemy to nawet jeszcze jakoś zrozumieć, bo siostra ma także problemy sama ze sobą. I osobą łatwą dla otoczenia nie jest. Trudno jednak pogodzić się z faktem, że bohater nie wykorzystuje szansy na zmianę życia, jaką daje mu los. No, ale to jest akurat prawdziwe w tym filmie, że happy endów, wbrew pozorom, nie doświadczamy w prawdziwym życiu tak wiele – w tym fragmencie filmu jest jeszcze nadzieja, że harakiri nie będzie. Płonna.

     Brian podejmuje nieudolną próbę zbudowania nieograniczającego się do seksu związku z piękną, czarnoskórą koleżanką z pracy. I pojawia się wówczas nadzieja, że bohater zrobi wreszcie porządek w swoim życiu, gdy cały zdegenerowany świat, w którym egzystuje zmierza ku śmietnisku. Niestety – wbrew tonom poradników – okazuje się oczywiście, że silna wola jako taka jest bezwzględnie przereklamowana i bez pomocy z zewnątrz to nie miało prawa się udać. I się nie udało.

    Wtedy, po tej porażce, widzimy najlepsze kadry filmu. Bohater „mechanicznie” kocha się z prostytutką, by później wpaść dosłownie w seksualny ciąg: jeden seks za drugim, wciąż coś nowego, ekstremalnego, w tym – seks z mężczyzną … Faktycznie szokujące sceny następują jedna po drugiej, na swój sposób przerażając. Finał? Bohater, chcąc samego siebie przekonać o własnej orientacji, uprawia seks z dwiema kobietami, w tzw. trójkącie. Dlaczego scenę tę uważam za majstersztyk? Bo zamiast podniecenia wywołanego oglądaniem realizacji fantazji wielu mężczyzn i kobiet czujemy głęboki żal, że bohater dotyka właśnie dna, co jest wyraźnie widoczne na jego twarzy, ponieważ rysuje się na niej swego rodzaju rozgoryczenie, czy wręcz rozpacz i obrzydzenie do samego siebie. Te negatywne emocje nie ustępują nawet w kulminacyjnej chwili, kiedy to przecież powinna pojawić się satysfakcja. I w tym właśnie momencie, w momencie porażki, która mogła (powinna?) choć trochę otrzeźwić bohatera lub spowodować jego całkowite upodlenie, o czym moglibyśmy zadecydować sami, wtedy to film powinien się zakończyć. I wtedy też, tak jak wielu innych krytyków, upominałbym się o Oscary i laury dla Wstydu.

Niestety, film nie zakończył się po europejsku, tylko klasycznie i banalnie po amerykańsku. Zaaplikowano nam stosowną dozę leków umoralniających, która okazuje się (jak jakże często w podobnych wypadkach) nie do wytrzymania. I nawet ostatnia scena filmu, w której reżyser stawia nam jeszcze pytanie, czy instynkt będzie silniejszy od Briana, jest już przebrzmiała. Szansa na mocny wydźwięk tego pytania została bowiem chwilę wcześniej bezpowrotnie zaprzepaszczona poprzez schematyczne rozwiązanie akcji (którego oczywiście tu nie zdradzę). Powiem tylko tyle, że tuż przed kulminacją doskonale wiemy, co się wydarzy. Cóż to więc za kulminacja? A taka, że każdego widza traktuje się jak amerykańskiego przeciętniaka  potrzebującego  takich banałów, żeby w ogóle jakikolwiek poważniejszy film przetrawić. Dla mnie i mojego brata było to zbyt łopatologicznie. Z chęcią dam jednak szansę Steve’owi McQueenowi i czekam na jego kolejny film. Oby z lepiej napisanym scenariuszem.

.

Adam Muszkieta
– – – –
klip – www.zwiastun.pl

Tags:

1 Komentarz

  • co jest ciekawe seks serwowany w filmie jest praktycznie i w przygniatającej większości scen – po prostu nieatrakcyjny.

    coś tu jest od czegoś – cięższe.

Zostaw odpowiedź