Jarosław Kolasiński: Diabeł tkwi w szczegółach, czyli…

15 kwietnia 2012 14:575 komentarzy

Kościół polskokatolicki pw. Świętych Piotra i Pawła w Obórkach - wersja optymistyczna /fot. Anna Kolasińska/

  Diabeł tkwi w szczegółach

czyli

Szlaku Polichromii Brzeskich sen zimowy

 Szlaku Polichromii Brzeskich sen zimowy

Wiosna?
Wbrew insynuacjom Wiesława Gołasa, który jako Dzięcioł łgał (i to jeszcze przez megafon), że zwiastunami wiosny są rzodkiewki – tak naprawdę w roli wiosnowieszczącej występują u nas  tzw. brązowe przebiśniegi na trawnikach a na ulicach dawcy nerek na jednośladach. Ci ostatni szczególnie są uciążliwi, a w odróżnieniu od „kwiatków” nie są przedmiotem niczyjego zainteresowania, tzw. organów również. Na tyle jednak rozgłośnie ryczą silnikami, odkąd tylko mrozy zejdą a kra spłynie do morza (w zasadzie – gdy jest jeszcze w połowie drogi), że w weekendy nie daje się wysiedzieć w domu. Wyjścia pozostają w zasadzie trzy:

a)      zostawiając list pożegnalny (w moim przypadku – do szefa KDP Wrocław-Fabryczna) – popełnić seppuku;
b)      zakupić na bazarze kałacha i samemu rozwiązać problem;
c)      uciekać.

Wiosna! Wybieramy c).

Czy to dobra decyzja, by uciec na zachodni skraj Opolszczyzny? Diabli wiedzą… Ot, podkusiło nas! A przecież powinniśmy pamiętać, czym to się zwykle kończy – przeżyciami, które ciężko potem wyrugować z pamięci.

      Latem ubiegłego roku ubiegłym poniosło nas do Głogówka, gdzie tamtejszy zamek może jeszcze i dziś stoi; średnio wesoło było, ale trudno zapomnieć. Poprzednim zaś razem (wiosna 2009) uwięźliśmy na planie „Latającego cyrku Monthy Pytoona” wespół z młodocianą kelnerką restauracyjki przylepionej do Muzeum Wsi Opolskiej w Opolu-Bierkowicach. O ile konsumpcja obiadu przebiegła bez większych zakłóceń (choć przyszło czekać aż zasieją zboże na mąkę, z której można wyprodukować makaron do zamówionego rosołu), to z kawą już tak łatwo nie poszło. Pani kelnerka (lat ok. 18.) owszem, przyniosła nam (bez użycia tacy) dwie filiżaneczki na ogromniastych spodeczkach. Nie bez przyczyny, jak się okazało, głębokich. Kiedy dziewczyna postawiła je przed nami, stwierdziliśmy, że z ćwierć porcji każdej z kaw znajduje się na odpowiednim konfiguracyjnie spodeczku. Cenię sobie wielce regionalne specyfiki, spytałem więc (już nie pomnę, czy chciałem być złośliwy, czy tylko tak wyszło): – To jakiś lokalny zwyczaj? – Co? – padło pytanie w odpowiedzi. – Że aż tyle kawy jest na spodeczkach. – A nie, co pan! Wylało mi się… Przecież to można przelać – z pobłażaniem rzuciła kelnerka, przy okazji dokonując kopernikańskiego przełomu w systemie miar i wag. – Troszeczkę mi się wylało. Oj, no bo ja się potykam, bo tu jest nierówno (ogródek faktycznie usytuowano na kocich łbach, zapewne z epoki) i mi się ciężko chodzi. I jeszcze nowe kozaki mam!

Oddalając się, przypomniała mi „Górnika Bulandrę” Morcinka, gdzie to pewna frenetyczna Stazyjka „śmiała się tak, jakby kto perełki sypał na srebrną tacę”. Cóż, gdyby kelnerka zamiast miotać owe perełki na tacę, po prostu postawiła na niej filiżanki, to więcej byśmy skorzystali. A tak? Zawartość spodeczków zniknęła w trawie, a kelnerka we wnętrzu lokalu. Tknięci jakimś przeczuciem zostaliśmy jeszcze chwil kilka. I była to mądra decyzja. Rychło okazało się, że istotnie w nowych kozakach po kocich łbach chodzi się ciężko.

      Transportowany przez „Stazyjkę” schabowy z mlaśnięciem sięgnął bruku. Kelnerka,  zastanawiająco długo podejmowała decyzję, po czym podniosła kotlet i weszła z nim do budynku. Czy po chwili przyniosła inny – nie sposób było ocenić. W każdym razie podobnie był przyrumieniony jak ten „upadły”, a barwą swą przypominał coraz bardziej pąsowe lica kelnerki. Co dalej? Dalej dowiedzieliśmy się, że piwo ma kolor złocisty, nawet kiedy przybiera postać strumyków rwących pomiędzy kocimi łbami. Niosąc je, „Stazyjka” (już posługując się tacą!) dorównała sekretarce z „Ministerstwa Głupich Kroków”  ”. Trzeba uczciwie przyznać, że jedną z butelek zdołała pochwycić w locie, czego o żadnej ze szklanek powiedzieć się już nie dało. I to – bądźmy konsekwentni – stłukło czarę kelnerskiej goryczy. „Stazyjka” uciekła. Celem uregulowania rachunków pojawił się szef restauracji, a na pytania zgromadzonych, gdzie też podziała się pythonowskie dziewczę odpowiedział, że – cokolwiek to miało znaczyć – „a siąka na górce”.

     Mając „Stazyjkę” w pamięci, tym razem kawę zabieramy ze sobą w termosie. Wiosna! Wyjeżdżamy sobotniego poranka, gdzieś pomiędzy ósmym a dziewiątym przejazdem kawalkady dawców organów, podziwiając uniesione w górę kółka ich rumaków Z niejakim trudem przebijamy się przez szykujące się do Euro 2012 miasto i o mało nas diabli nie biorą przy pierwszej wierzbie, znaczy – przy „wylocie” na Opole. Diabli (bo któż by inny?) najwyraźniej  wracając tędy z nocnej popijawy trzasnęli bryką w słup zwieńczony „stopem”. A może diabli jednak pieszo wracali i tylko dla tzw. jaj (excusez le mot) słup zmodyfikowali? Chyba tak właśnie było, jako że  sterczy nad wyraz dowcipnie: dokładnie tak, by jadący blisko krawężnika mógł się nadziać bez problemu. Próba odgięcia słupka się nie udaje się, ruszamy więc dalej, usiłując zaalarmować odpowiednie służby. Dyżurny Straży Miejskiej chyba akurat strajkuje, obsługa telefonu 112 podobnie. Przez 33 minuty nie udaje nam się nawiązać kontaktu z żadną umundurowaną cywilizacją. Pomijając tę pozaziemską: informującą z taśmy, że rozmowa będzie nagrywana. Do nagrania, z braku wystąpienia rozmowy, nie dochodzi. Rozczarowani, skupiliśmy się na celu naszej podróży – Szlaku Polichromii Brzeskich. To największe w Polsce tych cudów skupisko, o autorach słuch zaginął. Wiadomo coś zaledwie o jednym: kilka malunków wyszło spod ręki tajemniczego artysty zwanego Mistrzem Brzeskich Pokłonów Trzech Króli lub Mistrzem z Brzegu (a i w tej kwestii trwają nadal spory).

      Niewiele się o tym wszystkim wie, nawet tuż za miedzą – we Wrocławiu. A szkoda wielka,  przynajmniej teoretycznie. Szlak ten wytyczono w 1997 r. (ostateczny kształt uzyskał rok później) i podążając nim podziwiać można unikalne polichromie – podkreślmy -. Start w Brzegu, potem przez Zielęcice, Małujowice, Łukowice Brzeskie, Bierzów, Przylesie, Obórki, Krzyżowice, Olszankę, Pogorzelę, Janów, Łosiów, Strzelniki do Kruszyny. Wiosna! 14 zabytków, na których nasze oko jeszcze nigdy nie spoczęło. Z tej radości idziemy na całość i od kościoła, którego na oficjalnej liście nie ma, co nie znaczy, że świątynia ta pozbawiona jest gotyckich polichromii. Wręcz przeciwnie, warto zatem odwiedzić

Gać

Kościół Niepokalanego Poczęcia NMP w Gaci - widok od strony gotyckiej /fot. Anna Kolasińska/

      Do diabła! W Gaci mamy sporo szczęścia. Tylko tam! (jak się potem okazuje) Parkując pod miniaturowym kościółkiem, spotykamy kilka pań, które właśnie skończyły świątyńkę sprzątać. Od nich właśnie dostajemy „namiary” na kościelnego, który z chęcią (wcale nie zmanierowany najazdami zwiedzaczy) klucz w stosownym zamku przekręca i wchodzimy do wnętrza. Kościółek gotycki, a jakże, z cegły znajomo-czerwonej, skromny. Piękny nawet, szkoda tylko, że wrzód u wejścia głównego ropieje. To już nie gotyk, ale wczesny Jaruzelski chyba, ewentualnie schyłkowy Gierek (nie znamy się! – beton dostawiono w pamiętnym roku 1962)), przyozdobiony cud-świetlikami, z jakich kiedyś po podrzędnych knajpach robiło się popielnice.  Na szczęście wystarczy kilka kroków we wnętrzu uczynić, by z betonu w gotyk przejść. Polichromii zachowanych jest niewiele, ktoś nadmiernie wybredny rzekłby: szkoda było zachodu. Ale nie my! Wlepiamy oczy w malunek, po czym w towarzystwie nieinwazyjnego kościelnego obchodzimy kościółek wokół – kiedy tylko betonowy ropień znika z zasięgu wzroku, robi się po prostu pięknie.

Wiosna! Ruszamy dalej. A dalej, leżą

Obórki

 

Kościół polskokatolicki pw. Świętych Piotra i Pawła w Obórkach - wersja realistyczna /fot. Anna Kolasińska/

     Tutejszy kościółek polsko-katolicki (którego drewniane ściany nas zachwyciły, gdy ślęczeliśmy wieczór wcześniej przed monitorem) jeszcze stoi. Jak długo? Internetowy konterfekt świątyni fotografowany był iks lat temu, albo nawiązał bliską znajomość z fotoshopem, bo urodziwy jak celebryta po operacji plastycznej. W rzeczywistości niewielka ta, gontem kryta budowla, po części drewniana, po części piękny okaz pruskiego muru – niszczeje. Spokojnie można ją przyrównać do głogowieckiej ruiny – stanem degradacji, nie kubaturą. O tym jakim zdrowiem (o ile w ogóle) cieszą się polichromie, nikomu nie doniesiemy, jako że kościółek na cztery spusty zamknięty, ekipy sprzątającej na horyzoncie nawet nie widać. Kościelnego już nie szukamy – kto by był chętny na tę fuchę, skoro jeden rzut oka wystarczy, by bać się do wnętrza bez kasku wchodzić. Jedyne dowody na istnienie  ludzkości w najbliższym otoczeniu świątyni to groby i parę popiwnych puszek pomiędzy nimi. Są jeszcze i inne ślady, ale aż wstyd o nich tu pisać. Okrywać je zaczyna podnosząca się po zimie trawa, bujne witające się z wiosną chwaściska.
I tyle naszego oglądania tutejszych polichromii.

      Trochę nas diabli biorą, że się nas zaprasza, gdzie drzwi zamknięte. Ale nic to! Wiosna! I kościoły z zewnątrz bardziej niż interesujące. A że coś innego nas tu przygnało? Trudno. Ruszamy  tropem Fryderyka Wielkiego, kierunek na

Małujowice

Kościół św. Jakuba Apostoła w Małujowicach. Piękny! /fot. Anna Kolasińska/

      Niżej podpisany – standard – nigdy wcześniej o świątyni tutejszej nie słyszał, ale o bitwie pod Mollwitz to i owszem. Toteż był ciekaw, co zastanie. Niestety! Na miejscu wychodzi szydło z worka (czy raczej ze stojącej po kościelnym murem cud-tablicy), że podtrzymuje się tu hagiograficzną (na szczęście dla Fryca) wersję wydarzeń, ale dziś nie o tym. Całe szczęście, że kościołowi niczego nie brakuje. Poza jednym: kluczem w zamku drzwi wejściowych, który można przekręcić, ale to akurat ogromny plus – można wejść do środka! Wiosna! Bo konserwator jest akurat w pracy i drzwi do kościoła za sobą nie zamknął. Korzystamy ile wlezie. Zdaje się, że gdy remont się skończy, wejść się do świątyni nie da (patrz Obórki i inne na Szlaku). A niechże ten kościół z połowy XIII w. remontują jak najdłużej! I to za unijne, nota bene, pieniążki – tutaj Bruksela (apage?) jakoś na wiarę nie dybie.

Tymczasowa zakrystia kościoła św. Jakuba Apostoła w Małujowicach /fot. Anna Kolasińska/

         Mimo pajęczyny rusztowań wnętrze robi na nas ogromne wrażenie. Gotyk, jaki znamy, jest surowy, ceglano-biały przede wszystkim, ewentualnie „poprawiony” barokiem lub astylistyczną furią twórczą proboszcza. Tutaj, inaczej i wbrew powszechnym mniemaniom, właśnie gotyk bogaty w polichromie jest tym prawdziwym. Niezwykle mało go w Polsce, nawet to, co widzimy w Małujowicach, wciąż mogłoby być niedostrzegalne, jako że z reguły wraz z „przejściem świątyń” na protestantyzm pokrywano polichromie – w myśl nowych zasad – tynkiem. Dopiero od niedawna malowidła znów witają się ze światłem. Mnóstwo scen ze Starego i Nowego Testamentu. Najstarsze malowidła są dla nas niedostępne – zasłania je piękny (początek XVI w.), malowany strop z drewna, zdobny w motywy roślinne, zwierzęce. Ograniczamy się do tego, co wyziera spoza rusztowań – piętnastowiecznych polichromii, znów o tematyce biblijnej.

Kościół św. Jakuba Apostoła! /fot. Anna Kolasińska/

      Po prawie godzinie oczarowani wychodzimy cichcem, nie chcąc uronić ani jednej nuty z „Wiosny” Vivaldiego, którą niepróżnujący konserwator umila sobie pracę. Tym razem bryłę świątyni podziwiamy nie zamiast, ale również. A jest co podziwiać i to nie tylko sławny portal z równie sławnym tympanonem.

Z Małujowic zmierzamy (trochę pobłądziliśmy – wiosna!) ku

Krzyżowicom

Kościół pw. Wniebowstąpienia Pańskiego w Krzyżowicach /fot. Anna Kolasińska/

gdzie, w odróżnieniu od Obórek, tutejszy kościół jak wyciął z internetowego zachęty. Niestety, również i w tym względzie, że jak na zdjęciu wierzeje ma zawarte, tako i „na żywo”. Owszem, przez bramkę w okalającym świątynie murku przejść można, ale na tym stop. Coraz bardziej zaczynamy podejrzewać, że ten przekręcony przez nocne diabły znak stopu na początku na naszej podróży miał jakąś symboliczną wymowę.

      W tym miejscu dałoby się, zapewne, na podstawie sieciowych opisów coś nabajdurzyć o walorach krzyżowickich polichromii, ale po co? Z zewnątrz kościół wzorowo zadbany, nie jest tak jak w Obórkach, gdzie o zainteresowaniu konserwatora obiektem świadczy tylko pordzewiała blacha informująca iż to zabytek. W Krzyżowicach: schludnie, czysto, dachowo bez braków w „ugontowieniu”. Nasz ulubiony pruski mur prezentuje się w słońcu znakomicie, szczególnie w parze z drewnianą wieżą dzwonnicy… Tynk nie odpada, szyby całe. Jakże niewiele nam tej wiosny do szczęścia potrzeba! Czy szkoda polichromii? Niekoniecznie. I bez kontaktu z nami pobędą w Krzyżowicach pewnie jeszcze parę wieków. A my? W drogę.

Z Krzyżowic zamierzamy się na…

złośliwie nie podam nazw dwóch kolejnych wiosek

które – a jakże! – powitały nas zamkniętymi drzwiami swoich świątyń. Kto chce, niech sobie uściśli na własnej skórze.

Za karę nie publikujemy konterfektów kolejnych dwóch zamkniętych kościołów. By to czytelnikom wynagrodzić - jeszcze jedno zdjęcie wspaniałej świątyni w Małujowicach /fot. Anna Kolasińska/

Uściślanie zacząć najlepiej od Krzyżowic właśnie, gdzie w pół drogi z zamkniętego na głucho kościoła do wiaty przystanku pyszni się efektowna tablica informacyjna. Elegancko wykonana mapa z zaznaczonym szlakiem, przy każdej zaznaczonej miejscowości, „polichromicznej” jak i w inny sposób atrakcyjnej turystycznie, zdjęcie zachęcające do odwiedzenia a także bardzo zgrabne opisy zabytków. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie hasło krzyczące z dołu tablicy:

WSPÓLNIE POKAZUJEMY, CO MAMY

I ZAPRASZAMY DO ODWIEDZENIA

TEGO, CO POLECAMY

     Literki piękniusie: równiutkie, czarne na białym tle obramowanym żółcią (ha!). Treść jak pan Bóg przykazał a na szkoleniach z regionalnego PR uczą, tylko co z tego? Może się czepiam, ale wydaje mi się, że kiedy się za regionalne pieniądze cytowane hasło wymyśli i na tablicy wyeksponuje, to wypadałoby, aby jego treść przechodziła przynajmniej w pobliżu realiów. Skoro region ma co pokazać (a ma, do diabła!), ma co polecić (rzecz jasna!), faktycznie zaprasza (vide tablica, mnóstwo stron w sieci [choćby tutaj i tutaj] ], to pięknie jest. Ale dlaczego tylko w teorii? Cóż z tego, że pięknie Szlak Polichromii Brzeskich rozrysowano, skoro ich obejrzeć nie można? Na stronie „Zwiedzaj Polskę” pośród wielu interesujących informacji o Szlaku pojawia się i taka:

Wszystkie te kościoły ze względów na bezpieczeństwo są zamknięte poza czasem nabożeństw i posług religijnych. Można jednak prosić o ich otwarcie księży lub kościelnych (kościoły parafialne) lub wyznaczonych mieszkańców wsi (kościoły filialne).

     Już nie chcę złośliwie zastanawiać się, dlaczego podczas nabożeństw i posług religijnych stan bezpieczeństwa albo się cudownie poprawia, albo też przestaje mieć znaczenie. Bardziej mnie interesuje komuniatu zdanie drugie. Otóż zgodziłbym się z tym, że ksiądz, kościelny lub wyznaczony mieszkaniec wsi wpuszczać ma do wnętrza. Ale to nie Bieszczady, gdzie na każdej zamkniętej cerkiewce bez trudu odnaleźć można numer komórki opiekuna obiektu. Na  Szlaku Polichromii Brzeskich nie ma to miejsca. Pewnie, że można stukać do kolejnych wiejskich drzwi, by od mieszkańców zaczerpnąć informacji, ale czy to nie komedia jakaś? Można też liczyć na to, że się człek natknie na sprzątające parafianki, ale jak się „wstrzelić” w ich godziny pracy? Co więc należy zrobić, by móc zobaczyć, jakie to cudne skarby sztuki opolanie brzescy (czy brzeżanie opolscy) wspólnie nam pokazują, co mają i do odwiedzenia czego zapraszają? Nie wiem.

      Wiem natomiast, że można sobie darować wysyłanie maili do „Zwiedzaj Polskę”, a dumne hasło tegoż portalu „zaplanuj z nami wolny czas” należy traktować z przymrużeniem monitora. A może się mylę i tylko mnie nie odpisano na dwa maile z prośbą o pomoc w uzyskaniu informacji, jak dostać się do środka zachwalanych kościołów. Nie mylę się natomiast twierdząc, że serwer pocztowy parafii (oraz władzy świeckiej) w Małujowicach znajduje się (może z uwagi na remont kościoła) w Berdyczowie, dokąd pisać zawsze warto, co wie prawie każdy. Pewnie również i w tej właśnie ukraińskiej miejscowości zainstalowano telefon proboszcza. Dzwonić jednak można, czemu nie? Z uchem przyklejonym bezpłodnie do słuchawki, mamy znakomitą okazję, by się zastanowić z jakiego źródła pochodzą pieniądze na remonty i renowacje zabytkowych świątyń. O ile się nie mylę – jeszcze nie z gazu łupkowego a z moich (m. in.) podatków. Nie rozumiem zatem kompletnie, dlaczego chcąc coś zobaczyć w istniejącym (również dzięki moim „wpłatom”) kościele, muszę być zdany na proboszcza. Owszem, to miejsca kultu i nie widzę najmniejszego sensu powielania sytuacji, z którą spotkałem się w Barcelonie, gdzie katedrę „zwiedzić” musiałem biegiem, zakłopotany faktem, że krążę pomiędzy ławkami pełnymi wiernych czekających na mszę. Nie pojmuję jednak, dlaczego w czasie wolnym od nabożeństw moje szanse na zwiedzenie zabytkowego kościoła muszą zależeć od tego, czy proboszcz odpisze na maila, czy akurat  będzie poza zasięgiem.

      A wracając na teren stricte świecki – zachęcanie do niemożliwego, czyli do oglądania utajnionych brzeskich polichromii… Diabeł i tutaj tkwi w szczegółach. I doskonale zna przysłowie… mądrość, znaczy, narodu taką: cudze chwalicie, swojego nie znacie. No a jak je mamy poznać, do diabła, skoro ukryte? A może się mylę, że już wiosna? Może Szlak Polichromii Brzeskich jeszcze w śnie zimowym pogrążony… Chyba się poddam i zrezygnuję ze sprawdzania, jak będzie latem. Kiepska perspektywa, nawet jeśli kawę miałaby nam podać pythonowska „Stazyjka”.

A wracając na teren stricte świecki – zachęcanie do niemożliwego, czyli do oglądania utajnionych brzeskich polichromii… Diabeł tradycyjnie tkwi w szczegółach. I doskonale zna przysłowie… mądrość, znaczy, narodu taką: cudze chwalicie, swojego nie znacie. No a jak je mamy poznać, do diabła, skoro ukryte? A może się mylę, że już wiosna? Może Szlak Polichromii Brzeskich jeszcze w śnie zimowym pogrążony… Chyba się poddam i zrezygnuję ze sprawdzania, jak będzie latem. Kiepska perspektywa, nawet jeśli kawę miałaby nam podać pythonowska „Stazyjka”.

      Skoro znów o niej jest mowa, to zapomnieć mi nie wolno, że o tkwiącym w szczegółach czarcie, doskonale wiedzą właśnie w Muzeum Wsi Opolskiej w Opolu-Bierkowicach. Nie jest to skansen tajny: w każdym obiekcie wita gościa „przewodnik stacjonarny” (nadzwyczaj często emerytowany belfer, czego można się dowiedzieć z rozmowy), który wszystko wie, o wszystkim umie opowiedzieć. Wszystkiego też tu można dotknąć, wszędzie palec wsadzić. Jak czytam na stronie internetowej skansenu – w nadchodzącym sezonie turystycznym wspomnianego typu „sezonowych przewodników stacjonarnych” znów zatrudnią tam ponad pół setki.
Podobnie Szlak Polichromii Brzeskich – Bierkowice to też Opolszczyzna. Nie jest więc tak, że hasło z tablicy w Krzyżowicach musi być gorzkim dowcipem, do diabła. Dokładnie tego diabła, który tkwi w szczegółach.

Jarosław Kolasiński

Tags:

5 komentarzy

  • Indywidualny turysta nie ma w Polsce łatwo, ma dokładnie tak, jak tu opisano, niestety. Pod górkę! Aż zadziwiające, że się pod tę górkę uparcie wspina. Jest sporo miejsc pięknie zachęcających do przyjazdu, do zwiedzania, a na miejscu – całowanie klamki. I nie mam znaczenia czy to wschód, czy zachód kraju; w Puszczy Białowieskiej np. jest kolejka przez dzikie leśne tereny, ale… trzeba się zapisać wcześniej i musi się zdarzyć, że zbierze się grupa, jeśli nie – można najwyżej przemaszerować po torach 😉
    Szanse na przejazd mają grupy: z polskich szkół i z autokarów niemieckich emerytów.

    Indywidualny turysta powinien wiedzieć, że jest za cieniutki, by się turystyczny biznes zechciał nim interesować;) W jakich Pan czasach żyje, Panie Jarosławie?

  • O obecnych żyję:) Tak mi się przynajmniej wydaje. Tych przeszłych to bym jedna nie idealizował przesadnie, bo trochę mniej było do oglądania (takie mam wrażenie) a z dostępnością obiektów jak te opisane w tekście również było cienko. Do tego jednak baza turystyczna plus mobilność – teraz jednak lepsze. Inna sprawa, że w wiele miejsc dawało się dotrzec wąskotorówką (która jest dziś u nas passe – a dlaczego?), kiedyś w kilka dni objechałem Wielkopolskę pociągiem i się dało.

    Generalnei najbardziej mi się nie podoba kontrast pomiędzy tym, co pięknie wygląda odfajkowane w jakimś sprawozdaniu biurokratycznym jako „oferta turystyczna regionu) a tym, co na miejscu. Nie rozumiem – przy okazji – dlaczego wariant bieszczadzki (nr komórki w pobliżu cerkiewki i żadne problem z udostępnieniem) nie może działać w rejonach mniej „dzikich”.
    Gdybym miał jakiś akcent optymistyczny wtrącić, to tylko taki: jak bardzo by indywidualny nie miał pod górkę, to zawsze lepiej, niz w stadzie (chyba, że ktoś lubi). Moje wspomnienia ze zwiedzania stadnego są mało zachęcające (np. awantura z nauczycielką wg której zbyt wolno zwiedzałem Zwinger i zatrzymywałem się przy obrazach, zamiast truchtać za przewodnikiem). To ja już wolę te klamki. Najlepsze zdjęcie jakie mi się udało zrobić kiedykolwiek, to wnętrze pewnego kościółka (przez dziurkę od klucza). Niestety – zaginęło, a szkoda.

  • Piękna ta nasza Polska i taka jeszcze nieodkryta. Dzięki takim zapaleńcom jak Wy można coś zobaczyć, wzajemnie zachęcić, zmobilizować do ruszenia się z domu:)Ruszę wkrótce w drogę to i pochwalę się:)

  • hobbe tryggvason

    za szeroko.. na litość boską,.. taaaaka miejscówka! wyrzućcie ten słoik! 😀

Zostaw odpowiedź