Jacek Toczkowski: Tamara, jej mężczyźni i ja

15 marca 2012 14:292 komentarze

Zacznę od tego, że uwielbiam wszystko co brytyjskie. Nie, nie oczywiście, nie wszystko co brytyjskie w ogóle. A nawet i w szczególe pewnie też nie wszystko. Wszak Zjednoczonego Królestwa nie znam praktycznie wcale i udało mi się jakoś nie postawić tam jeszcze mojej słowiańskiej nogi.

Zaglądam tam  pośrednio przez  moich bliskich, których los tam swoim zrządzeniem rzucił. Ba, szczycę się nawet koleżeństwem z dwoma niezwykle sympatycznymi Britiszami /Hi Tony, hi Nick!/ którzy te rzucone przez los bliskie mi osoby /przedstawicielki płci żeńskiej zresztą/ złapali i trzymają jako te skarby najdroższe /i nie ma się co im dziwić, mówię Wam/.  Ale to już zupełnie inna historia.

Wracając jednak do tematu. Mimo, że moja wiedza ogólnobrytyjska jest mocno powierzchowna, lubię z tego co brytyjskie całkiem sporo i mam absolutną pewność, że się co do swoich wrażeń nie mylę. Jest bowiem jakiś frapujący mnie fenomen brytyjskiej kultury wynikający zapewne w jakimś stopniu z tego co mnie szczególnie pociąga.

W moim wyobrażeniu wyspiarskie umysły kształtują się lepiej lub gorzej, ale w otoczeniu w którym gdzie nie rzucisz kamieniem to jakiś zamek czy inne Stonehenge, Zresztą z tym kamieniem to też bym uważał bo być może rzucimy jakimś szacownym megalitem /w kawałku oczywiście/. Jest w tym jakaś kusząca stałość. Kraj z korzeniami, co tu kryć. O to jakież to ludzkie kwiecie z tych korzeni wyrasta i na górze się dynda proszę pytać naszą brytyjską diasporę /np. Redaktora Macieja/. Ja wiem jedno. Przy produktach brytyjskiej kulturalnej rozrywki rozkwitam.

[youtube 0_ySyvfzKUE]

Uwielbiam klasykę brytyjskiej powieści, „filmy z epoki” /przez co rozumiem na swój własny użytek wiek XIX/, Szekspira i Sherlocka Holmesa, uwielbiam Helenę Bohnam Carter, a głos Alana Rickmana rozpoznaję bezbłędnie z odległości 100m. od źródła dźwięku.  Uwielbiam dzieła dostojne, ale kocham też brytyjskie farsy, powieści P.G.Wodehouse’a, „Hotel Zacisze” i „Morderstwa w Midsomer”. Lubię cudownie ironiczne łubudu i bang bang Jasona Stathama /niech się amerykańskie Segale i inne takie Rambo chowają/, lubię wszelkie „Orkiestry”, „Bille Ellioty” „Szukając Erica”, „Iriny Palm”, nawet „Trainspotting” lubię za to, że go nie lubię.

Szaleję za brytyjskim prześmiewstwem, obrazoburstwem, a nawet standupem. Za Monty Pythonem, Rickym Gervaise’m, Dylanem Moranem i Billem Bailey’em. Nie mogę się nadziwić jak bardzo tabu może łamać /z punktu widzenia polskiego widza/ sam fakt istnienia takiego komika /komiczki właściwie/ jak zawsze ostro „jadąca po bandzie” niepełnosprawna Francesca Martinez. Obrzydza mnie radośnie Mała Brytania, lubię niezwykle Simona Pegga i Nicka Frosta /”Hot Fuzz” polecam!/, a od produkcji Channel 4, które nabywałem często za ostatnie pieniądze, ugina mi się półka.

I mógłbym pewnie tak długo.

Jest bowiem, przyznajcie Państwo sami, coś w tym brytyjskim rysie kulturowym. Jakieś dostojeństwo, choć często ze sporą dawką snobizmu. Dystans, choć nie pozbawiony ironii. Kapitalny humor, mimo, że zdarza się mu ukrywać szyderstwo. Realizm podszyty zarówno wzruszeniem jak i brutalnością. Jest w tym wszystkim jakiś arystokratyczny smak, zmieszany z krwią i potem ludu, konserwatyzm połączony z  dosadną kontestacją, finezja i prostactwo, jest zarówno „The Guardian” jak i „The Sun”.

Jak to się sprawdza w życiu codziennym, tak jak już pisałem, nie wiem /a raczej wiem tylko, że bardzo różnie/, ale w moim wyidealizowanym świecie konsumenta kultury taka mieszanka ogromnie mi odpowiada.

I właśnie doskonały przykład takiej mieszanki wpadł mi niedawno w oko. W oczy oba. Niedoceniony /w Polsce/ nieco film „Tamara Drewe” /polski tytuł „Tamara i mężczyźni”/. Współczesna komedia obyczajowa o… zaraz, zaraz… „Tamara Drewe”!? Gdzieś tu jest jakiś cavalier King Charles spaniel albo inszy west highland white terrier pogrzebany.

Wspominałem coś o korzeniach? Zacznijmy więc kopać. Ale najpierw drobna dygresja.

Czy czytaliście Państwo ostatnio jakiś /oczywiście poza Netkulturowymi przygodami Bogdana i Grażynki, bo je powinien czytać każdy/ komiks albo powieść? Nie, nie tak po prostu, ale w gazetowych odcinkach. U nas  dzisiaj w tzw. mainstreamie to już nie do pomyślenia, a na Wyspach jak najbardziej.

Komiksopowieść Posy Simmonds „Tamara Drewe” w odcinkach /to ci dopiero fenomen/ drukował szacowny Guardian. Ale to jeszcze nie koniec. Ta „powieść” to przeniesienie /swobodnie traktujące oryginał/ w czasy współczesne powieści Thomasa Hardy’ego „Far from the Madding Crowd” czyli „Z dala od zgiełku”. Tak, tak, Tamara Drewe to dzisiejsze wcielenie Bathsheby Everdene. I jeszcze do tego umieszczone w rozrośniętym literacko komiksie. Dla polskiego widza, jest to tak zaskakujące jak gdyby „Polityka” zaczęła drukować w odcinkach „Janka Muzykanta”. Zobaczcie Państwo zresztą sami, bo naprawdę warto, choćby z ciekawości. A jeśli ktoś zainteresuje się tym wszystkim bardziej, na stronach Guardiana czeka ponad 100 kolejnych odcinków, wystarczy kliknąć w poniższy obrazek.

www.guardian.co.uk

Tak jak Bathsheba w powieści Hardy’ego tak i Tamara Drewe, młoda, niezależna kobieta /przebojowa dziennikarka/ powraca po latach na angielską prowincję, co staje się dla prowincjonalnosąsiedzkiego światka sensacją i prawdziwym, brzemiennym w skutki, wstrząsem. Tamara, podobnie jak Bathsheba, szuka /może trochę mniej świadomie/ Tego Jedynego. Tyle, że u Simmonds sama Tamara/Bathsheba jak i wszystkie pozostałe postaci są już całkiem uwspółcześnione i kreślone współczesną, nieco satyryczną kreską. Bogatego sąsiada Williama, utracjusza Troya czy pasterza Oaksa z kart powieści Hardy’ego zastępują odpowiednio: znany pisarz, rozpieszczony gwiazdor-perkusista i miejscowy „chłopak  z prowincji”. Ale prawdziwą bohaterką powieści i narratorką jednocześnie jest Beth – żona pisarza i właścicielka czegoś w rodzaju azylu pracy twórczej dla szukających natchnienia i spokoju literatów. Pensjonat-azyl mieści się na terenie sielankowej farmy. Małe gazetowe ogłoszenie reklamujące to literackie zacisze przyciąga ewentualnych klientów sloganem… „Far from the Madding Crowd”.

Łąki, wzgórza, urocze domki porośnięte bluszczem, wiejskie posiadłości, a w tym wszystkim pisarze dramatycznie poszukujący weny, dyskutujący zażarcie przy obiedzie spożywanym w przydomowym ogrodzie. Wyjaśniają się chyba moje fascynacje i wywody z początku tego tekstu. To esencja mojej wyobrażonej brytyjskości. To nie jest swojskie polskie „Rancho” /też skądinąd sympatyczne oczywiście/, ale coś jakże szlachetnie egzotycznego. I jakże snobistycznego, prawda?

Tyle, że tu pojawia się znowu ta wprost magiczna mieszanka pozornych antynomii, którą tak lubię. To całe literackie i prowincjonalne /zaściankowe/ towarzystwo bohaterów powieści, napuszone i rozplotkowane, z wyższością recenzujące Tamarę, to jednocześnie w sporej części banda lekko groteskowych popaprańców. Całkiem nieszkodliwa, może nawet przez to sympatyczna, ale z masą wad, a nawet świństewek na sumieniu /zwłaszcza wstrętny pisarz Nicholas/. Pojawiają się więc akcenty ironiczne i satyryczne szpilki,  które nie pozwalają nam się do końca snobistycznie odąć.

Jakby tego było jeszcze mało za filmową adaptację komiksu Posy Simmonds wziął się sam… Stephen Frears. Legenda kina brytyjskiego, reżyser znany z kina zaangażowanego społecznie /”Niewidoczni”/ czy mistrzowskich aranżacji psychologiczno-fabularnych konstrukcji /”Niebezpieczne związki”/, a przede wszystkim z błyskotliwości i społecznego „pazura”.

Wyszła z tego wszystkiego, jak to nazwał gdzieś któryś z recenzentów, „czarna komedia romantyczna”. Trudno i mnie to określić lepiej. Oglądając film miałem wrażenie jakby każdemu z bohaterów autorka komiksu, reżyser i scenarzystka filmu /Moira Buffini/  chcieli nieuchronnie wyciąć jakiś mały acz paskudny psikusik. Dodatkowo widać jak Posy Simmonds w swojej komiksowej adaptacji kapitalnie potrafiła bawić się powieścią Hardy’ego. Frears, znany z wiernego trzymania się scenariuszy, doskonale te wszystkie smaczki podkreśla.

Idąc śladami Simmonds i Frearsa śledzimy miłosne perypetie nieco zagubionej Tamary i wszelkie komplikacje pustoszące otoczenie zauroczone jej seksapilem. Szczegółów fabuły nie zdradzę, ale będziemy mieli i małżeńską zdradę, i śmierć, i intrygę, a w tym wszystkim jeszcze parę rozpuszczonych i narwanych nastolatek w roli koryfejskiego chóru i miecza Damoklesa zarazem.

Frearsowi udało się skompletować obsadę jakby żywcem wziętą z komiksu Simmonds, a niektóre sceny z filmu wyglądają dokładnie jak jego kadry. Całość ma jednak jeszcze większy pazurek.

Film jest bardzo dobrze, „po brytyjsku”, zagrany. Gemma Arterton grająca Tamarę to nie tylko ładna dziewczyna, ale  i całkiem charyzmatyczna aktorka młodego pokolenia.  Choć rola Tamary Drewe wbrew pozorom nie stanowi osi  filmu to Arterton gra ją bez zgrzytów. Roger Allam jest absolutnie wystarczająco odrażającym Nicholasem, Dominic Cooper gra w sposób należycie histeryczny rozpieszczonego gwiazdora rocka, a Luke Evans w roli pasterza Andyego, co prawda głównie wygląda, ale wygląda tak, że… Tu proszę zapytać o pointę ewentualnie bywałe na filmie kobiety. Kapitalny duet nastolatek tworzą Charlotte Christie i Jessica Barden, a misiowaty Bill Camp /nie wiem czemu wzbudzający we mnie szczególną sympatię :)/ stanowi doskonały amerykański kontrapunkt brytyjskości jako piszący monografię o… Hardym Glen McCreavy z Uniwersytetu Arkansas.

Ale cały film kradnie znakomita Tamsin Greig w roli Beth Hardiman. Postać Beth /domowej kury-anioła, a przy tym inteligentnej, dojrzałej kobiety/ gra bez ostentacji i wielowymiarowo. I piszę to nie tylko dlatego, że tak ją lubię z roli Fran w opisywanym przez Andrzeja w Netkulturze serialu „Black Books”. Tamsin Greig to po prostu naprawdę znakomita aktorka.

Mimo, że film zbierał różne recenzje, od entuzjastycznych po nieco grymaśne /nigdy złe/, myślę, że mamy do czynienia z małym rarytasikiem, mającym wszystko to o czym pisałem na początku tego tekstu. Oczywiście część krytyków zarzuca  filmowi a to, że to nie jest to tak drapieżny Frears jak ten do którego przywykliśmy, a to, że nie ma  siły szlachetnej powieściowej inspiracji /fakt, postać Tamary na tle Bathsheby wypada trochę blado/.

Ale wierzcie mi, to zupełnie temu filmowi nie przeszkadza. Jak pisze o nim Philip French w Observerze – „zabawny i pełen wnikliwych obserwacji film czerpie dramatyczną siłę i satyryczną „szpilkę” / trochę trudne do wiernego przetłumaczenia w tym kontkeście słówko „thrust”/ z powieści Hardyego, a scenarzystka /znana dramatopisarka/ Moira Buffini adaptując komiks Simmonds dodała do niego jeszcze kilka zabawnych odniesień. Tak, że zapewne Hardy i jego pamięć spoczywają dalej w spokoju.

Ze złośliwą satysfakcją muszę też odnotować, że film zrobił klapę w USA.  Cieszy mnie to ogromnie, ponieważ ugruntowuje to moje rasistowskie stereotypy na temat Jankesów. Niech im się dalej komiks kojarzy tylko ze Spidermanem.

Polecam „Tamarę i mężczyzn” gorąco, polecam komiksopowieść Simmonds i powieść Hardyego, polecam również wierną ekranizację „Z dala od zgiełku” z przepiękną jak zawsze  Julie Christie w roli głównej.

Po takich doznaniach osiągniecie stan ducha pachnący wygodnym fotelem, kominkiem, dymem z cygara i kieliszkiem sherry.

Warto.

Jacek Toczkowski

Dodatki:

Reprezentatywna recenzja brytyjska

Reprezentatywna recenzja amerykańska

Kilka scen z kanonicznej adaptacji „Z dala od zgiełku” z 1967r. /ktoś bardzo ładnie zilustrował montaż piosenką Marianne Faithfull/

„Far from the Madding Crowd” w googlowym oryginale

Kadry z filmu pochodzą z materiałów dystrybutora, komiksowe ryciny ze strony www.guardian.co.uk

Tags:

2 komentarze

Zostaw odpowiedź